Zima w Rhode Island…

 

DSC07626

Wpis powstał w ramach projektu Klubu Polek. Tam też możecie znaleźć sposoby na przetrwanie zim w innych krajach świata. 

Wyjeżdżając z kojarzących się wszystkim z siarczystą zimą Alp, walonki oddałam uchodźcom z ciepłych krajów, bieliznę z runa merynosów zamieniłam na koronki i sprzedałam na Ebayu jedyną prawdziwie ciepłą kurtkę. Kurtkę w kolorze szampana byłam kupiłam z okazji jakichś nieludzkich mrozów rok wcześniej, również na Ebayu. Szampański kolor okazał się walącym po oczach złotym i tak pomykałam wśród ubranych w praktyczny szary, czarny, w porywach granatowy Niemców dwie bawarskie zimy. Po co mi kurtka, złota nawet, w plażowym kurorcie, wśród łódek, jachtów i kajaków? Ano po zimę właśnie… Rok temu przeżyłam, dodam, że resztkami sił, najgorszą, najdłuższą, najzimniejszą i najbardziej wietrzną zimę w życiu. Bez ciepłej kurtki, choćby złotej…

W tym roku się przygotowałam. Oto co potrzeba żeby przetrwać zimę w Rhode Island.

Trzeba mieć cierpliwości ze dwa wory. Zima ciągnie się tutaj w nieskończoność. Co i rusz jakaś zawierucha, burza śnieżna, ślizgawica. Zawsze najgorsza w historii zim amerykańskich, zawsze radzą zaopatrzyć się w prowiant na wypadek zamknięcia sklepu na pół godziny, zawsze telewizor życzy powodzenia i bezpiecznej podróży. Czeka się w korku na niedostosowanego do warunków pogodowych kierowcę, który zapomniał wycieraczek z domu, stoi na środku drogi, choć mógłby na poboczu i skostniałymi łapkami bez rękawic odśnieża okna. Czekać trzeba na uczniów w szkole, bo Saudyjczyków trzeba telefonicznie przekonywać, że śnieg nie jest bezpośrednim zagrożeniem życia. Czeka się na pług śnieżny żeby odśnieżył ulicę, choćby tę główną, na spóźniony o tydzień wywóz śmieci i na autobus szkolny, który wypluje dzieci pod domem. Ale głównie czeka się na wiosnę. W bezruchu się czeka.

Stany, przynajmniej ten, w którym mieszkam, zapadają w stan odrętwienia zimowego. Większość osobników gatunku ludzkiego instaluje się przed różnego rodzaju sprzętem promującym bezruch, otacza się pożywieniem i kiśnie tak do wiosny. Nikt na spacery nie wychodzi, na sankach zmarzniętych dzieci pod górkę nie ciągnie, nikt nie rzuca się śnieżkami, nie chodzi na kije, biegówki, czy rakiety śnieżne. Na takie okoliczności należy się porządnie przygotować. Nie zawierać znajomości z sympatykami gnuśności, udekorować kanapy niewygodnymi poduchami zmniejszając powierzchnię do siedzenia, ustawić pół-nagą Chodakowską na każdym wygaszaczu ekranu i zawsze znaleźć jakiś powód żeby wyjść z domu. Można psu dużo wody podawać, żeby chciał wyjść co godzinę. Można nie znaleźć mleka w lodówce i pójść na piechotę, ku zdumieniu zaokiennych gapiów, do sklepu po owe mleko. Żeby zmusić innych do wyjścia, można ich, w ramach zabawy ma się rozumieć, wsadzić do samochodu, zasłonić oczy i wywieść w jakieś odległe miejsce. Następnie wysadzić, kazać wrócić do domu na piechotę obiecując czekające w piekarniku ciasteczka. Koniecznie niskokaloryczne, na mące orkiszowej i bez cukru. Wypróbowałam na własnych dzieciach – wróciły. Na nocleg wróciły, bo ciastkami nie były zachwycone.

FullSizeRender

Mieszkając w Stanach z dziećmi objętymi obowiązkiem szkolnym, należy się spodziewać częstych Dni Śnieżnych – dni niechodzenia do szkoły z powodu rzeczywistego śniegu lub zapowiedzi śniegu. Należy mieć przynajmniej trzy telefony, w tych jeden stacjonarny, należeć do pięciu szkolnych grup na FB, mieć Snapchat, WhatsApp i inne… W razie niebezpieczeństwa spowodowanego opadem, choćby najmniejszym, śniegu, szkoły są zamykane, a my powiadamiani jesteśmy, najczęściej w środku nocy, wszystkimi możliwymi kanałami. Oddział kuratorium dzwoni, dyrektor szkoły, koordynator autobusów szkolnych, druh naczelny harcerstwa, dyrygent orkiestry szkolnej i trener koszykówki. Dzwonią, że szkoły w okręgu zamknięte, dyrektor potwierdza, że nasza do okręgu zamkniętego należy, koordynator, że autobusy z tego okręgu kursować nie będą, druh, że ciasteczek harcerki sprzedawać nie mogą, dyrygent, żeby puzony źle reagują na wilgoć, a trener, że salę gimnastyczną ogrzać najpierw trzeba.

Amerykanie mieszkający w starych domach, czyli w Rhode Island wszyscy, mają ogrzewanie nadmuchowe z podłogi. Zimą jesteśmy wysuszeniu jak rodzynki. Żeby tego uniknąć, należy zakupić nawilżacz powietrza, posmarować się wazeliną od stóp i głów i nie ocierać się o siebie, bo się elektryzujemy i kopiemy aż iskry lecą. A dom stary, jedna iskierka i pożar gotowy. Dzienną dawkę witaminy C potroić, bo mimo, że szczepione, amerykańskie dzieci chorują bez przerwy i kichają na moje – zdrowe i nieszczepione. Kurtkę puchową trzeba jednak mieć. Koniecznie za tyłek, zapinaną ciasno pod szyję i z kapturem. Po przyznaniu się w duchu do nieprzemyślanej sprzedaży, odkupiłam na Ebayu moją ciepłą kurtę, tym razem w kolorze nie rzucającym się oczy. I to była jedna z lepszych decyzji tej zimy. Należy również obniżyć swoje oczekiwania narciarskie. Nie planować za dużo, nie zachwycać się przedwcześnie. Będzie daleko, drogo i do dupy. W przypadku sezonowych przypadłościach takich jak lodowate stopy, należy koniecznie mieć psa. Pies musi być sporej masy i w pozycji horyzontalnej zajmować sporą powierzchnię. Znakomicie nadaje się do ogrzewania stóp. Trzeba też mieć sklep z winami nieopodal i dobre towarzystwo. Szczególnie na święta.

IMG_5284

Choćby to miało oznaczać spore wydatki, skołowanie amerykańskiego Mikołaja porannym wylotem w Boże Narodzenie, pakowanie się w Wigilię, noc spędzoną na lotnisku w Waszyngtonie i tygodniowy, permanentny brak snu, święta koniecznie trzeba spędzić z bliskimi. A kiedy rodzina za oceanem, na ratunek przychodzą przyjaciele. I oni dla nas ratunkiem i my dla nich. Dla mnie, gdyby nie tegoroczne święta w gronie najbliższych przyjaciół, zima byłaby dużo dłuższa, bardziej mroźna i trudniejsza do przetrwania.

DSC07558

A…i jeszcze jedno…trzeba nosić ze sobą aparat, bo czasami, niespodziewanie, słońce będzie zachodziło w takich oto okolicznościach przyrody.

DSC07628

DSC07614

DSC07646

IMG_5583

 

 

 

 

 

 

dzień kobiet…

 

FullSizeRender

Dzień kobiet jest raczej przeciętny. Zazwyczaj kobiety wstają rano, chyba że były na nogach i na piersiach całą noc i wstać rano po prostu siły nie mają. Jak już wstaną to muszą kobiety się doprowadzić do porządku, chyba że im to lata, albo lat mają dwadzieścia i pięć. W innych przypadkach, kobiety muszą coś zakryć, coś uwypuklić, coś ścisnąć, coś dokleić, coś usunąć. Kobiety idą do kuchni i robią śniadanie. Czasem tylko robią, same nie jedzą, bo nie mają czasu. Kobiety czasem wychodzą do pracy. Czasem nie wychodzą, bo w pracy już są. Czasem całymi dniami przebywają z dorosłymi, czasem z dziećmi, często wręcz ze swoimi. Po pracy, kobiety są zmęczone, chyba, że są na prochach jakichś i zmęczenia nie czują. Kobiety robią zakupy w spożywczym, chyba że mają pełną lodówkę. Taka sytuacja jednak to rzadkość. Kobiety gotują, chyba że nie gotują, bo ktoś za nie to robi, albo są na diecie. Pierwsza sytuacja – mega fikcyjna, druga nie wyklucza gotowania dla reszty. Kobiety robią pranie, chyba że im nie zależy na białych bluzkach wrzuconych do pralki z farbującymi jeansami. Kobiety czasem czytają. Czasem swoim dzieciom do poduszki, rzadziej z przyjemnością. Kobiety czasem idą na spacer z przyjaciółką chyba, że przyjaciółki dziecko akurat chore jest i ta pójść nie może. Czasem wypiją lampkę wina. Często tego żałują następnego ranka. Dodatkowo, tak na boku, dokształcają się zawodowo, hodują pomidory, myją okna przynajmniej cztery razy w roku, chodzą do kościoła, rzadziej do kina, szukają tanich lotów na wakacje, pakują prezenty pod choinkę, zakładają koła gospodyń i ratują psy ze schroniska. Ale to tak od święta, bo w powszedni dzień kobiet, na pierdoły czasu przecież nie mają.

Od czasu do czasu zdarza się kobietom święto. Dzień kobiet. Jak mają szczęście to i kilka w życiu się przydarzy. Jak wtedy kiedy byłam mała i ósmego marca mama zapraszała koleżanki na likierek. Siedziały na zielonej rogówce i popijały likierek ukręcony w świetle księżyca z cukru i jajek od kur w wolnego wybiegu. Zwijały się ze śmiechu i zostawiały szminkę na brzegach kieliszków. Siedziałam jak wryta. Albo wtedy kiedy mój starokrzepicki chłopak przytaszczył mi bukiet kwiatów i dwie donice czegoś zielonego – jedną dla mojej mamy, drugą dla babci. Jakże one go wtedy uwielbiały. Wtedy kiedy siedziałam pół nocy susząc jogurt, bo potrzebny był jogurt bez jego jogurtowej substancji płynnych. Koło północy dodałam soku z pomarańczy, przed czwartą miodu, po szóstej posypałam migdałami. Rano jogurt był gotowy. Zaprosiłam na niebywale uroczyste, kobiece śniadanie moje amerykańskie koleżanki. Skończyło się wieczorową porą z pizzą na wynos i czerwonym winem z Aldi. Albo wtedy kiedy z grupą pięciu kobiet zjechałam po raz pierwszy czarną, oblodzoną trasą narciarską. Sama, bez instruktora, nie pługiem. Po jednym sznapsie. Jednym na każdą nogę. Sama też się na końcu przewróciłam i skręciłam nogę w kolanie. Zwiozły mnie na nartach zwijając się ze śmiechu. I wreszcie niedawny dzień kobiet kiedy to z jedną taką, moją ulubioną, po kądzieli kobietą pojechałam w amerykańskie miasto. Odwiecznym marzeniem moim było założyć suknię z cekinami, tiulami, falbanami i z dekoltem wielkim. I marzenie cyk, się spełniło. Marzeniem moim są też większe piersi w tym dekolcie, ale to raczej w kategorii science fiction, z naciskiem na fykszyn. Poszłyśmy do amerykańskiego, kiczowatego sklepy z błyszczącymi sukienkami, podszytymi tiulami w pastelach, z gorsetami na guziki, zamki i zatrzaski, o długościach różnych i w cenach idiotycznie wysokich. Założyłam taką jedną, piękną i TO był mój super fajny dzień kobiet!

Wszystkim wam życzę mnóstwa takich dni kobiet!

FullSizeRender-1