Wpis powstał w ramach projektu Klubu Polek. Tam też możecie znaleźć sposoby na przetrwanie zim w innych krajach świata.
Wyjeżdżając z kojarzących się wszystkim z siarczystą zimą Alp, walonki oddałam uchodźcom z ciepłych krajów, bieliznę z runa merynosów zamieniłam na koronki i sprzedałam na Ebayu jedyną prawdziwie ciepłą kurtkę. Kurtkę w kolorze szampana byłam kupiłam z okazji jakichś nieludzkich mrozów rok wcześniej, również na Ebayu. Szampański kolor okazał się walącym po oczach złotym i tak pomykałam wśród ubranych w praktyczny szary, czarny, w porywach granatowy Niemców dwie bawarskie zimy. Po co mi kurtka, złota nawet, w plażowym kurorcie, wśród łódek, jachtów i kajaków? Ano po zimę właśnie… Rok temu przeżyłam, dodam, że resztkami sił, najgorszą, najdłuższą, najzimniejszą i najbardziej wietrzną zimę w życiu. Bez ciepłej kurtki, choćby złotej…
W tym roku się przygotowałam. Oto co potrzeba żeby przetrwać zimę w Rhode Island.
Trzeba mieć cierpliwości ze dwa wory. Zima ciągnie się tutaj w nieskończoność. Co i rusz jakaś zawierucha, burza śnieżna, ślizgawica. Zawsze najgorsza w historii zim amerykańskich, zawsze radzą zaopatrzyć się w prowiant na wypadek zamknięcia sklepu na pół godziny, zawsze telewizor życzy powodzenia i bezpiecznej podróży. Czeka się w korku na niedostosowanego do warunków pogodowych kierowcę, który zapomniał wycieraczek z domu, stoi na środku drogi, choć mógłby na poboczu i skostniałymi łapkami bez rękawic odśnieża okna. Czekać trzeba na uczniów w szkole, bo Saudyjczyków trzeba telefonicznie przekonywać, że śnieg nie jest bezpośrednim zagrożeniem życia. Czeka się na pług śnieżny żeby odśnieżył ulicę, choćby tę główną, na spóźniony o tydzień wywóz śmieci i na autobus szkolny, który wypluje dzieci pod domem. Ale głównie czeka się na wiosnę. W bezruchu się czeka.
Stany, przynajmniej ten, w którym mieszkam, zapadają w stan odrętwienia zimowego. Większość osobników gatunku ludzkiego instaluje się przed różnego rodzaju sprzętem promującym bezruch, otacza się pożywieniem i kiśnie tak do wiosny. Nikt na spacery nie wychodzi, na sankach zmarzniętych dzieci pod górkę nie ciągnie, nikt nie rzuca się śnieżkami, nie chodzi na kije, biegówki, czy rakiety śnieżne. Na takie okoliczności należy się porządnie przygotować. Nie zawierać znajomości z sympatykami gnuśności, udekorować kanapy niewygodnymi poduchami zmniejszając powierzchnię do siedzenia, ustawić pół-nagą Chodakowską na każdym wygaszaczu ekranu i zawsze znaleźć jakiś powód żeby wyjść z domu. Można psu dużo wody podawać, żeby chciał wyjść co godzinę. Można nie znaleźć mleka w lodówce i pójść na piechotę, ku zdumieniu zaokiennych gapiów, do sklepu po owe mleko. Żeby zmusić innych do wyjścia, można ich, w ramach zabawy ma się rozumieć, wsadzić do samochodu, zasłonić oczy i wywieść w jakieś odległe miejsce. Następnie wysadzić, kazać wrócić do domu na piechotę obiecując czekające w piekarniku ciasteczka. Koniecznie niskokaloryczne, na mące orkiszowej i bez cukru. Wypróbowałam na własnych dzieciach – wróciły. Na nocleg wróciły, bo ciastkami nie były zachwycone.
Mieszkając w Stanach z dziećmi objętymi obowiązkiem szkolnym, należy się spodziewać częstych Dni Śnieżnych – dni niechodzenia do szkoły z powodu rzeczywistego śniegu lub zapowiedzi śniegu. Należy mieć przynajmniej trzy telefony, w tych jeden stacjonarny, należeć do pięciu szkolnych grup na FB, mieć Snapchat, WhatsApp i inne… W razie niebezpieczeństwa spowodowanego opadem, choćby najmniejszym, śniegu, szkoły są zamykane, a my powiadamiani jesteśmy, najczęściej w środku nocy, wszystkimi możliwymi kanałami. Oddział kuratorium dzwoni, dyrektor szkoły, koordynator autobusów szkolnych, druh naczelny harcerstwa, dyrygent orkiestry szkolnej i trener koszykówki. Dzwonią, że szkoły w okręgu zamknięte, dyrektor potwierdza, że nasza do okręgu zamkniętego należy, koordynator, że autobusy z tego okręgu kursować nie będą, druh, że ciasteczek harcerki sprzedawać nie mogą, dyrygent, żeby puzony źle reagują na wilgoć, a trener, że salę gimnastyczną ogrzać najpierw trzeba.
Amerykanie mieszkający w starych domach, czyli w Rhode Island wszyscy, mają ogrzewanie nadmuchowe z podłogi. Zimą jesteśmy wysuszeniu jak rodzynki. Żeby tego uniknąć, należy zakupić nawilżacz powietrza, posmarować się wazeliną od stóp i głów i nie ocierać się o siebie, bo się elektryzujemy i kopiemy aż iskry lecą. A dom stary, jedna iskierka i pożar gotowy. Dzienną dawkę witaminy C potroić, bo mimo, że szczepione, amerykańskie dzieci chorują bez przerwy i kichają na moje – zdrowe i nieszczepione. Kurtkę puchową trzeba jednak mieć. Koniecznie za tyłek, zapinaną ciasno pod szyję i z kapturem. Po przyznaniu się w duchu do nieprzemyślanej sprzedaży, odkupiłam na Ebayu moją ciepłą kurtę, tym razem w kolorze nie rzucającym się oczy. I to była jedna z lepszych decyzji tej zimy. Należy również obniżyć swoje oczekiwania narciarskie. Nie planować za dużo, nie zachwycać się przedwcześnie. Będzie daleko, drogo i do dupy. W przypadku sezonowych przypadłościach takich jak lodowate stopy, należy koniecznie mieć psa. Pies musi być sporej masy i w pozycji horyzontalnej zajmować sporą powierzchnię. Znakomicie nadaje się do ogrzewania stóp. Trzeba też mieć sklep z winami nieopodal i dobre towarzystwo. Szczególnie na święta.
Choćby to miało oznaczać spore wydatki, skołowanie amerykańskiego Mikołaja porannym wylotem w Boże Narodzenie, pakowanie się w Wigilię, noc spędzoną na lotnisku w Waszyngtonie i tygodniowy, permanentny brak snu, święta koniecznie trzeba spędzić z bliskimi. A kiedy rodzina za oceanem, na ratunek przychodzą przyjaciele. I oni dla nas ratunkiem i my dla nich. Dla mnie, gdyby nie tegoroczne święta w gronie najbliższych przyjaciół, zima byłaby dużo dłuższa, bardziej mroźna i trudniejsza do przetrwania.
A…i jeszcze jedno…trzeba nosić ze sobą aparat, bo czasami, niespodziewanie, słońce będzie zachodziło w takich oto okolicznościach przyrody.