O Boże…

W naszej szkole drzwi do wszystkich klas są otwarte a rodzice mile widziani…nie, to nie jest początek wypracowania o szkole marzeń – u nas tak jest naprawdę! Kuśtykam sobie więc wczoraj po korytarzu naszej szkoły i podsłuchuję co się dzieje w klasach. Nagle wpadła na mnie nauczycielka trzeciej klasy, która wybiegła z klasy powstrzymując śmiech. Opowiada, że rozmawiali w klasie o nauce (że science) i jej znaczeniu w życiu, nagle jeden ateistyczny chłopczyk mówi, że on wierzy w naukę a nie w Boga. Nauczycielka wstrzymała oddech bo wie, że w takie dyskusje nie ma co się pakować w takiej społeczności (kilka wyznań w jednym pokoju a każde wyznanie dość ortodoksyjnie podchodzące do siebie J) i to na lekcji przyrody. Nie zdążyła zawiesić dyskusji a następny koleś mówi: ”Proszę pani, czy z tym Bogiem to nie jest tak jak z Mikołajem, wszyscy wiedzą, że nie istnieje ale trzeba w niego wierzyć na wszelki wypadek?” Shanda przyznała, że musiała wyjść z klasy pozbierać myśli i zastanowić się co z tym fantem zrobić. W jednym zdaniu zawarte dwie prawdy (czy dwa mity jak kto woli), które są tak dalekie a zarazem tak bliskie, proste a zarazem głębokie i dla ośmiolatka i dla filozofa! Oczywiście zdaję sobie sprawę, że zdanie mogło być podsłyszane czy podpowiedziane przez dorosłego ale żeby zapamiętać, trzeba było zrozumieć to pewnie i pomyśleć trochę nad zdaniem. Dla mnie bomba!

We wtorek minęły cztery tygodnie od operacji. Rehabilitant mówi, że na początku czerwca będę chodzić bez kul, w normalnych butach…trudno mi w to uwierzyć bo stopa choć dużo silniejsza wciąż jeszcze zupełnie sztywna. Martwi mnie ten brak elastyczności a początek czerwca już tuż, tuż. Mój rehabilitant Matthias, cudowny Bawarczyk zakochany w Irlandii, robi wszystko żeby mnie podtrzymać na duchu. Pokazuje mi co noga „umiała” robić dwa tygodnie temu a co potrafi teraz. W jego ustach brzmi to jak jakaś niesamowite osiągnięcie a dla mnie to zaledwie kilka stopni a to już dwa tygodnie rehabilitacji! Podczas rehabilitacji jest w stanie zgiąć stopę do tzw. poziomu zero czyli do takiego kąta, pod którym stoi stopa na podłodze w postawie wyprostowanej. Fajnie, ale po rehabilitacji noga wraca do buta i kiedy wracam do domu i sama próbuję ją tak zgiąć to po pierwsze boli jak cholera a po drugie po prostu się nie da – sztywna franca jedna! Bardzo chcę wierzyć w to co mówi Matthias ale jakoś nie wyobrażam sobie skakania po skałkach w sierpniu. A…i mówi, że w zawodach rowerowych (zawody w rozumieniu naszym amerykańskim czyli wszyscy w za małych kaskach, w jeansach, po płaskim do następnej knajpy na lunch) mogę wystartować pod koniec maja…chyba się ochlał tego irlandzkiego piwska!

W weekend wybieramy się do Monachium, odwiedzić Ewelinę. Trochę nie logicznie bo to u nas jest pięknie wiosną i to oni powinni tu przyjechać ale ja już muszę się ruszyć z tego mieszkania bo zwariuję! Zmienię otoczenie, Ewelina zrobi pyszne jedzonko, wymyślimy jakieś atrakcje na niedzielę dla dzieci i może mi trochę się humor poprawi. Poza tym u nas wyciągi zamknięte, śniegu jeszcze pełno i nie ma gdzie po górach łazić…to o moich a nie o mnie oczywiście!

Pogoda kochani cudowna…wiosna w pełni a nawet lato bo u nas 23 stopnie i wiaterek jakiś taki tropikalny…Dzieciaki w krótkich gaciach do szkoły pobiegły. Balkon w kwiatach, przyniosłam poduchy, dywaniki i dziś pewnie inauguracja balkonowych kolacyjek. Pięknie…żeby jeszcze ta noga i kule nie przesłaniały wiosennej radości!

A na koniec wracam do kościoła…właśnie się dowiedziałam z TVNu, od księdza, że jestem nielegalną chrzestną matką bo żyję w konkubinacie i nie jestem dobrym przykładem katoliczki dla moich pięciu chrześniaków…Chłopaki, sory! A wy kochani rodzice możecie mnie wymienić na jakąś w bożym związku, godną, biegającą na roraty matkę chrzestną inną. Nie obrażę się!

A to jedno z moich ulubionych zdjęć. Dokładnie rok temu, wycieczka rowerowa ze Swiersami.

 

rok_temu

Akceptacja i czwórka plus (albo akceptacja czwórki plus)

Bohater homerowskiej Iliady był ponoć najprzystojniejszym i najodważniejszym wojownikiem tego eposu. Nie doczytałam czy był zaradny i sprytny życiowo ale tego właśnie piękny Achilles uczy Annę bez Achillesowego ścięgna! Oprócz tego, że wreszcie doszłam chyba do piątego etapu żałoby – akceptacji (patrz: Madness) to jeszcze po drodze nauczyłam się jak być zaradnym, efektywnym człowiekiem i jak nie marnować czasu podczas przejścia z punku A do punku B. Tak więc przechodzę obok swojej torebki, w której znajduje się Ibuprofen, zastanawiam się czy akurat nie boli mnie głowa, dochodzę  do wniosku, że i owszem no więc wkładam niepowlekaną tabletkę do ust (ręce, gdyby ktoś zapomniał, mam zajęte kulami) i kuśtykam do kuchni, żeby popić! Tabletka rozpuszcza się i zbiera mi się na wymioty ale nie muszę już iść do pokoju żeby zabrać mój balkonik, żeby balkonikiem przetransportować wodę w pobliże torebki albo tabletkę w pobliże wody. Zaoszczędziłam! Sprytne, nie? Albo, rano, jeszcze w piżamie jestem w łazience bo szukam Jasia zgubionej podkoszulki, znajduję koszulkę ale zaraz…skoro jestem w łazience to i piżamkę swoją zostawię nawet jeśli to oznacza, że w pokoju u dzieci, do którego się wybieram ze znalezioną koszulką, zobaczą mnie przez niezafirankowane okno robotnicy budujący coś po drugiej stronie płotu. Dygresja…stojąc taka goła myślę sobie, że ci robotnicy to pewnie Polacy bo słyszałam jakieś k…i h… to przynajmniej swoi na mnie patrzą ale potem pomyślałam, że pewnie oni myślą, że jakie to te Niemki głupie, stare, brzydkie, gołe, o kulach, z płaską klatą, przy dzieciach…zboczeńce jakieś! Ale nie musiałam się wracać do łazienki! Sprytne! I jeszcze „ogolę się wieczorem, śniadanie jadam na kolacje, tylko wstaję i wychodzę” (Bareja, Co Mi Zrobisz Jak Mnie Złapiesz, polecam scenę na dworcu: http://filmpolski.pl/fp/index.php/12694 )

 

W piątek wywiadówka była. Do Jaśka iść nie musiałam bo pani napisała w liście do nas, że Jasiek taki cudowny, wspaniały i w ogóle, „że można go sklonować wielokrotnie i zaludnić całą Amerykę Jaśkami.” Poszliśmy do Kasi bo…ma jedną 4+, z matematyki! Ja wiem, zaraz będzie, że jestem stuknięta, to tylko czwórka plus, że za dużo wymagam i na pewno w przyszłości z powodu mojej potrzeby kontroli wszystkiego i wszystkich, Kasia będzie brała narkotyki, zajdzie w ciążę w gimnazjum i trafi to sekty. Ale muszę wytłumaczyć…Kasia to bardzo inteligenta bestia, bardzo złożona emocjonalnie, wydaje się być bardzo dojrzała i pogodzona ze sobą – jak nie-nastolatka! Ma piekielnie dojrzałe poczucie humoru, ironią i sarkazmem dorównuje Wojewódzkiemu i do niedawna obawiałam się że posiada osobowość dyssocjalną (na szczęście pojawiają się coraz częstsze napady empatii w kierunki homo sapiensów). Uwielbiam na nią patrzeć, rozmawiać z nią, oglądać z nią Modern Family, czytać o niezwykłych chorobach (nowe hobby Kasi) i oglądać filmy o zwierzętach, na których ona naprawdę się wzrusza. Ma niesamowitą pamięć do dat i szczegółów, na które inni nie zwracają uwagi. Natomiast jeśli chodzi o rzeczy, na które większość ludzi zwraca uwagę (na przykład że pierwiastek z 9 to nie jest 5) Kasia podchodzi to nich niezwykle luźno…Nic nie jest w stanie ją poruszyć. Cała klasa idzie na skargę do dyrekcji bo klasówka była za trudno – Kasia twierdzi, że zobaczy co dostanie, jak F (czyli pałę) to była trudna, a jak dostanie A czy B to była łatwa. Logiczne, nie? A że nie dostała jeszcze nigdy pały więc chyba wszystko jest łatwe, „nie, mamo?”

 

No więc poszliśmy na wywiadówkę zobaczyć co jej  dwie panie  z matematyki mają do powiedzenia. Jaka jest ich diagnoza? Przecież ona bez problemu i pewnie bez jakiegokolwiek wysiłku może mieć A (a propos Kasi komentarzy, lekko wkurzona mówię jej niemetodycznie, że mogłaby mieć piątkę „z palcem z dupie” a ona spokojnie, bez zastanowienia, że nie, bo byłoby niewygodnie i musiałaby siedzieć z nogą podwiniętą pod tyłek a tak im siedzieć nie wolno bo się za bardzo obciąża staw kolanowy). Usiedliśmy więc z Chrisem, ja już cała oblana potem, po przeciwnej stronie dwie panie, „główna” pani zaczyna poważnie, że spotkaliśmy się tutaj w sprawie Kasi czwórki plus i…wszyscy wybuchliśmy śmiechem. Ich zdaniem Kasia jest świetna z matematyki, teoretycznie może mieć A bez problemu ale po prostu nie chce mieć piątki i już. Za dużo skupionej uwagi na niej? Taki buntuniek malutki? Proteścik tyci? Chęć bycia inną (50% klasy ma same piątki)? Pokazanie mamie, że nie może mieć nad nią kontroli? Pani dyrektor wymyśliła taką torturę dla dzieci z samymi piątkami, a mianowicie na półrocze i na koniec roku każde dziecko ze Straight Asami dostaje dyplom uznania na scenie od swojego rodzica, który go całuje i ściska, staje obok niego i robi im się sztuczne zdjęcia! Kasia uważa, że umarłaby gdyby miała stać na scenie i miałby ją całować jakiś własny ojciec lub własna matka! Może dlatego? A z drugiej strony jak dostała nagrodę za drugie miejsce w zawodach narciarskich to była bardzo dumna na tej scenie i wszyscy mogli ją całować…Że może dobrych ocen się od niej oczekuje a narty to dla nas zabawa? Nie wiem…ciekawa sprawa…Panie nauczycielki kazały się nie przejmować i zostawić ją w spokoju z tymi czwórkami plus a pani dyrektor na rozdaniu dyplomów powiedziała, że dzieci z AB Honor Roll (czyli jedna lub dwie czwórki) nie są mniej mądre tylko być może potrzebują więcej czasu, samodyscypliny i ambicji. Czy Kasia zajarzyła aluzję? Nie zwróciła uwagi przecież ale, że trzeci guzik od góry był lekko luźny to wie!

 

A na koniec, Jasiek przez pierwszym meczem Tee Ballowym (czy też T-Ballowym, Jeff – help!)

 

jasio

Jajka, jajka…i po jajkach…

danielme

 

Plastikowe jajka i porcelanowe króliki pochowane, dwa pyszne mazurki autorstwa Magdy w biodrach, żonkile i tulipany w koszu na śmieci, świąteczny śnieg stopniał a ja wciąż na sofie albo o kulach kuśtykam powoli z wielkim butem na lewej stopie.

 

Ścięgno moje i Achillesa ma się świetnie w swojej skróconej formie. Nie wyobrażam sobie, że za kilka tygodni wrócę do chodzenia…na razie marnie to widzę. Za nic w świecie nie chce się stopa zgiąć i nie jestem w stanie położyć jej na podłodze choćby nawet na palcach. Cała moja, nie lada, waga spoczywa więc na ramionach i dłoniach a z kulami nie rozstaję się ani na chwilkę. Mam już dwa małe odciski na dłoniach a to pewnie dopiero początek. Są też dobre wieści…szwy zdjęte i dzięki Oli nie bolało ani trochę, rana pięknie się goi, opuchlizna zniknęła a jutro pierwsza rehabilitacja i mam nadzieję, że tam dowiem się jak długo jeszcze potrwa ta moja mordęga.

 

Święta i ferie minęły bardzo spokojnie i przyjemnie. Żadnego szału ale też nie było najgorzej biorąc pod uwagę ohydną pogodę i moją niemobilność. Świąteczną niedzielę spędziliśmy z Sylvią i jej rodziną a w poniedziałek zrobiliśmy sobie polską imprezkę składkową. Zgadzam się z Marzenką, że te nasze polskie imprezki są fantastyczne. Nikt nie siedzi przy stole, każdy ma coś do dokończenia w kuchni, każdy się stara żeby było i smacznie i pięknie, każdy pomaga nakrywać i sprzątać ze stołu. Po pierwszym daniu zrobiliśmy sobie wieczór gier a raczej jednej, bardzo ciekawej gry. Grali i dorośli i dzieci, wszyscy świetnie się bawili a niektórzy pokazali, że dla wygranej mogą zrobić wszystko łącznie ze zjedzeniem jajka na twardo…w skorupce! We wtorek przyjechała mama i zaczęły się Michałki, deserki, pierogi i bigosy. Koniec jedzenia zbliża się jednak nieubłaganie bo mama wyjeżdża w piątek. Co robić?

Koniec tygodnia był dość intensywny emocjonalnie…W sobotę żegnałyśmy moją amerykańską przyjaciółkę Danielle, która na stałe wyjeżdża do Stanów. Poszłyśmy na kolację, znalazłyśmy restaurację z pianinem, poprosiłyśmy obsługę i Sylvia pięknie zagrała ulubiony utwór Danielle – Sonatę Księżycową Beethovena. Ta przeryczała całą sonatę a my z nią…powspominałyśmy trochę, opróżniłyśmy couple of butelki (ja ciągle nie jestem pewna czy parę to to samo co „a couple of” bo mi się zdaje, że u nas to zawsze więcej niż dwie) wina a potem pożegnanie…miałam nie płakać, nie udało się. Czasem wydaje mi się, że jestem już za dorosła na nowe przyjaźnie, że już chyba nikt nie jest w stanie mnie niczego nauczyć, nic mnie nie zdziwi, nic nie zszokuje, nic nie otworzy szeroko oczu. Na wszystkie pytania i dylematy, odpowiedzi mam w sobie albo mogę je znaleźć sama. A tu się okazuje się, że po świecie ciągle pałętają się wspaniali ludzi, z którymi warto się zaprzyjaźnić, którzy mają coś ważnego do powiedzenia i na których szczere słowo można zawsze liczyć. Jeśli chodzi o przyjaciół i ludzi otaczających nas, to z jednym wyjątkiem, idzie nam wspaniale. Szkoda tylko, że nie można tych wszystkich cudownych ludzi zatrzymać wokół siebie na zawsze…

 

Piątek zaczął się leniwie i wydawało się, że tak się właśnie skończy aż tu nagle zadzwonił zachrypnięty nauczyciel angielskiego z Marshall Center…szukał zastępstwa! To ci, którzy dwa lata temu pozwolili mi pouczyć kilka godzin, mnie się baaardzo spodobało a oni od tej pory nie odezwali się ani razu. Prawie zaczęłam piszczeć ze szczęście do tej słuchawki i w ciągu 45 minut (bo tyle zostało do początku zajęć) zdążyłam (w bucie i o kulach) przygotować 30 minut zajęć dla każdej z dwóch grup (pozostałe 30 minut miałam zaplanowane przez ich nauczyciela), zjeść śniadanie, ubrać się, dostać lekkiej biegunki, wygrzebać z przepastnych przestrzeni mojej torebki dwa ostatnie Neuroxany, znowu dostać lekkiej biegunki i dojść o kulach na trzecie piętro budynku szkoły! Uff! Zajęcia były cudowne, miałam wypieki przez cały czas, wspaniali ludzie z różnych części świata, chętni do rozmowy, do współpracy, ciekawi siebie i mnie…Dzień wcześniej wszyscy byli w obozie koncentracyjnym w Dachau i zajęcia rozpoczęliśmy od ich refleksji na ten temat. Dla mnie to było niesamowite doświadczenie usłyszeć co mają do powiedzenia weteran wojny w Bośni, oficer służb specjalnych z Grecji, dwie młode członkinie parlamentu Gruzji, jakiś ważny pan z Iraku, ważny pan z Turcji, ważna pani ze Słowenii i strasznie ważny pan z Maroka. Naprawdę, jestem przeszczęśliwa, że mogłam z nimi spędzić dwie godziny i jeszcze być może nauczyłam ich jak robić przerwy oddechowe i jak rozkładać intonację w krótkich przemówieniach (przeczytałam krótki rozdział na ten temat podczas biegunki). No i pani szefowa szkoły powiedziała, że jest wysoce prawdopodobne, że się im wkrótce przydam. Dodała też, że wyglądam na bardzo szczęśliwą za tym biurkiem jak „a child on Christmas day.” No chyba…

Jak to Jasiu modlić się zaczął i inne przygotowania do świąt…

pitu

Jak wszyscy wiecie naszej rodzinie do kościoła pod stromą górkę, dzieci z niepobłogosławionego związku, ojciec sekularny humanista, matka zagubiona wychowanka kościoła katolickiego. Jednymi z naszym bliższych przyjaciół jest pastor protestancki i jego żona – moja cudowna przyjaciółka Danielle. Chodzimy do „ich” kościoła dwa razy w roku (przez ich samych nazywani jesteśmy Chreasters i to pół-zdrajcy bo nie w „swoim” kościele) żeby uczynić te święta bardziej uroczystymi, żeby utrzymać tradycję i bo mi się tak po prostu podoba…Dzieci wiedzą tyle samo na temat hinduizmu ile wiedzą na temat katolicyzmu. W domu się nie modlimy, nie straszymy grzechami i nie nagradzamy bramami nieba. Źle robię? Dobrze? Nie wiem. Nie interesuje mnie co myślą inni i nie mam zamiaru nic robić wbrew sobie.

Jednak religia pozostała obecna w naszym domu choćby w języku. Tak więc jak coś się stanie, Matka Święta wzywana jest na pomoc, „Booooooże” pojawia się równie często jak „Jeeeeezuuuu”. No i podczas którejś wieczerzy Jasiek strasznie się ekscytował baseballem, który miał się zdarzyć następnego dnia. Powiedziałam, że ma padać deszcz a wtedy nici z treningu. Powiedziałam też, „ty się tylko módl żeby jutro nie padało.” No i zaczęło się…co to modlitwa? A jak to się robi? A czy to działa? W jakim języku? I najlepsze…czy jak się pomodli w dwóch językach to modlitwa bardziej podziała? Rozmowa toczyła się bardzo długo, starałam się trzymać się z daleka od mojego religijnego wychowania ale też nie zrażać, nie wyśmiewać i nie zniechęcać do wiary NIE do kościoła. Były momenty straszne jak wtedy kiedy próbowałam mu wytłumaczyć mój „pomysł” na zmarłych otaczających nas zawsze i wszędzie…ci, którzy znają Jasia mogą sobie łatwo wyobrazić wielkie, wystraszone oczy i wypowiedziane przez łzy „czy to znaczy, że dziadek Gienek jest w tym pokoju?” Były też śmieszne momenty kiedy Jasiek zapytał czy mogłabym jeszcze raz powiedzieć ten „wierszyk” o Ojcu Naszym w Niebie. Jestem pewna, że wielu z czytających stwierdzi, że straszność i śmieszność tych sytuacji można by było odwrócić…no cóż…moja, subiektywna opinia jest właśnie taka… Ale najbardziej cieszę się ogólnie z tej rozmowy, że się odbyła, że dzieci zadawały mnóstwo pytań, na niektóre nie miałam odpowiedzi i wtedy „a co TY myślisz?” bardzo pomagało. Bardzo ważna i interesująca rozmowa z dwojgiem bardzo mądrych dzieci! Jestem z nich bardzo dumna! Mam nadzieję, że to co robimy pomoże moim dzieciom być dobrymi ludźmi…ale która z nas nie ma takiej nadziei…

 

Z frontu Achillesowego…dzisiaj moja Ola zdjęła mi szwy, z zaskoczenia, szybko i zupełnie bezboleśnie! Nie bolało zupełnie NIC a tak się denerwowałam…potem lampka wielkanocnego winka i święta oficjalnie rozpoczęte.

 

Wesołych Świąt!

 

PS. Trochę się denerwuję, że taka „publiczna” teraz jestem. Tak więc nic o tym nie piszę i udaję, że to mój stary prywatny bloguś. Bardzo chciałabym dodać jakieś zdjęcie ale nie umiem…ktoś pomoże może?

Madness

Wiecie, że w psychologii istnieje pojęcie pięciu etapów żałoby (zaprzeczenie, gniew, targowanie się, depresja, akceptacja). Na polskich stronach internetowych te etapy istnieją prawie tylko w połączeniu ze śmiercią. W amerykańskim szerokorozumianym doradztwie psychologicznym pięć etapów żałoby może dotyczyć zarówno śmierci jak i ciężkich przypadków losowych takich jak wypadek czy strata pracy. Do takich teoretycznie należy też zerwane ścięgno Achillesa. Moje ścięgno! Zaprzeczenie przyszło w pierwszej sekundzie: „Niemożliwe! Przecież Anusi to się nie zdarza!” Potem przyszedł GNIEW, potem targowanie się, że „gdybym nie została na boisku, gdybym nie wypiła lampki Prosecco, a może przestanę przeklinać i okaże się, że to nie zarwane” itd., itd. Później pojawił sie GNIEW, później depresja, płacz, smutek i bezsilność a później znów GNIEW! Chris twierdzi, że dla Polek powinno się zmienić te pięć etapów żałoby, głównie na…GNIEW!

 

Jestem zła na wszystko, na wszystkich, na nogę bo boli i jest spuchnięta, na wiszącą mi nad tą chorą nogą zakrzepicę, na moje fioletowe kule, na prezent od Chrisa – balkonik (i to nie ten ukwiecony), na bałagan w domu, na zastrzyki z heparyny, nawet na pogodę, że za ładna a ja muszę siedzieć w domu. Nie zdawałam sobie sprawy, że tak obsesyjnie lubię mieć kontrolę nad wszystkim, a przede wszystkim, nad własnym ciałem, w następnej kolejności nad domem, nad dziećmi, nad Chrisem…a tu dupa blada! Jestem na łasce i niełasce Chrisa i dzieci, tego co mi ugotują, jak nakryją do stołu, jakie serwetki dobiorą do talerzy (nota bene moich nowych, pięknych talerzy z Bolesławca) i na łasce i niełasce moich mięśni, tych które jeszcze działają. Ale przede wszystkim jestem zła na siebie! Kiedy jestem bardzo zajęta, uczę, przygotowuję zajęcia, narty, dzieci, dom to wydaje mi się, że wystarczyłoby mi kilka dni na sofie żeby zrobić rzeczy, na które normalnie nie mam czasu. No i los dał mi aż 6 tygodni siedzenia na sofie i doprowadza mnie do szału fakt, że NIC z tym czasem nie robię! Niesamowite są rozmowy moje z moim własnym, gryzącym mnie sumieniem. Jestem bardzo przekonująca w wymyślaniu powodów, dla których właśnie ten moment nie jest dobry do zrobienia czegoś sensownego. Rozczulam się nad sobą strasznie i obarczam moje sumienie winą, że się źle czuję bo przecież jestem chora, biedna i mam prawo nie robić nic! Jestem mistrzem świata w odwacaniu kota ogonem i kołowaniu mojego sumienia i poczucia winy!

 

Poza tym, że jestem niesamowicie zajęta sobą, egoistycznie mówię i myślę tylko i wyłącznie o sobie to u nas jako tako…

 

Podczas gdy ja byłam w szpitalu, mieliśmy małą Crohnową załamkę. Panna Katarzyna od kilku dobrych już tygodni toczy jakiś cholerny wirus górnych dróg oddechowych. Pyszczadło miała trochę blade więc zrobiliśmy badanie krwi no i wyniki nie były zadowalające. Szczególnie CRP było niepokojąco wysokie. Szybko więc do dr. M. do szpitala, tam USG, które wykazało pogrubienie ścian jelita. Jedna nocka nieprzespana w oczekiwaniu na wyniki badań no i wielki kamior z niewyspanego serca spadł głośno, rano następnego dnia. Wyniki były duuużo lepsze niż kilka dni wcześniej. Wydaje się, że to długotrwający wirus i dwa tygodnie bez leków na Crohna zrobiły swoje (lekki nie są podawane kiedy dziecko ma gorączkę i/lub poważną infekcję). Za dwa tygodnie następne USG i badania krwi ale panna K. wygląda zdrowo i mam nadzieję, że też będzie dobrze.

 

Pan Jan oczywiście nie mógł pozostać zdrowy w tej chorej atmosferze i pobolewa go ucho od czasu do czasu. I tutaj loteryjka, albo przejdzie bo z jego alergią coraz lepiej albo się rozwinie w jakieś dziadostwo. Pół szkoły chore na anginę więc jestem zwarta i gotowa…Tylko Chisek trzyma się mocno i niczemu się nie poddaje…nawet mojemu wrednemu humorowi! Codziennie pyszny obiad, wino i świece na stole…nawet jeśli serwetki nie pasują do obrusa a szklane świeczniki trochę woskiem upaćkane!