Myśli kilka…

I wpadłam do Stanów na chwilę. Załatwiłam co miałam załatwić, dziecko z liceum wypisałam, prawo jazdy przedłużyłam, majtki, masło orzechowe i ładowarkę do telefonu kupiłam. Utwierdziłam się w przekonaniu, że nie chcę mieszkać w Stanach, że mi życie w pośpiechu, zakłamaniu i powierzchowności nie odpowiada. Nie mogę się doczekać jutrzejszego wieczoru, kiedy to samolot zabierze nas do domu. A jednak…

Wpadłam też na chwilę w życie amerykańskich znajomych i przyjaciół. Przez moment byłam jego częścią. Widziałam jak przyjaciółka (nie) radzi sobie z pooperacyjną nogą, jak jest jej ciężko i smutno. Jak druga uśmiecha się  do mnie przez łzy tydzień po pogrzebie mamy. Jak żałoba postarzała ją o kilka chwil za dużo. Jak mocniej ściska moją dłoń kiedy jak zwykle, na zajęciach jogi, trzymamy się za ręce tuż przed pożegnalnym om. Jak inni przechodzą przez kolejny nawrót choroby nowotworowej. Jak inaczej brzmią ich zapewnienia, że będzie dobrze kiedy siedzimy przy winie niż kiedy rozmawiamy przez WhatsApp. Jak szybko są zmęczeni i idą spać nawet wcześniej ode mnie. Przez moment byłam częścią życia znajomej mamy, która nie radzi sobie z tym, że jej córka “została” lesbijką. Jak wyciska z siebie tolerancję i otwartość umysłu, jak zaciska szczękę żeby się nie rozpłakać z bezsilności. Byłam częścią globalnego planowania przyjazdu na Kretę, zapewnień, że spotkamy się za rok, może dwa. Czy się spotkamy? Nie wiem. Wszystko mija, wszystko się zmienia, wszystko odchodzi w niepamięć. Za moment zapomnę jakie leki bierze mój chory na nowotwór przyjaciel, kiedy urodzi córka przyjaciółki, na jakiej ulicy są najlepsze lody i ile świateł trzeba minąć zanim skręcę do szkoły dzieci. Czy kiedykolwiek wrócę do Rhodę Island? Do Stanów? Nie wiem. Żegnam się ze wszystkimi kłamiąc w żywe oczy, że na pewno się spotkamy, że na pewno przyjdzie taki dzień, że wpadnę jeszcze do CVS, Barnes and Nobles, czy Chipotle, podam swój amerykański numer telefonu i dostanę 20% zniżki. To były moje miejsca, moi sąsiedzi, moi znajomi, przyjaciele. To był mój dom przez prawie cztery lata. Tutaj, jak poprzednio w Niemczech, jeszcze wcześniej w Warszawie, zostawiłam kawałek siebie i kawałek ten będzie się tutaj poniewierał i błądził bez reszty mnie, bo znów trzeba się żegnać i znów się przestawiać i przyzwyczajać. Wstać w domu na Krecie we czwartek rano, nakarmić kanarki, podlać pomidory, pomachać do nowych sąsiadów, zadzwonić do nowych znajomych, umówić się na kawę i wino. Czasami życie emigranta jest do kitu!

I po tym krótkim, mało optymistycznych, aczkolwiek szczerym jak nie wiem co, wpisie, zapraszam wszystkich do składania mi urodzinowych życzeń, bom dziś skończyła lat czterdzieści i w dodatku cztery.

 

Osiem dni…

Uczyć się i nie myśleć, to strata czasu, myśleć i nie uczyć się, to niebezpieczeństwo – ta złota myśl Konfucjusza jest prosta i oczywista. Analizując drugą część można powiedzieć, że samo myślenie nie wystarczy, że zasiedzenie się w swojej głowie, w jednym miejscu, w jednym kierunku myśli stwarza bezruch, drętwotę. A ta właśnie jest niebezpieczna. Stajemy się konserwatywni w swoich ocenach, ograniczeni jednolitością myśli i zbyt tradycyjni. A świat jest dynamiczny. Wszystko wokół nas się zmienia poczynając od klimatu, polityki, podejścia do technologii, po rzeczy bardziej ludzkie. Jednego dnia ktoś nas kocha, drugiego znika z naszego życia, jednego dnia ktoś siedzi obok, drugiego umiera. To co było oczywiste dziesięć czy pięć lat temu, teraz jest mgliste, pełne wątpliwości i zastrzeżeń. Czasem jest nam z tym dobrze, czasem niewygodnie. Nie chcemy zmieniać zdania, swoich zasad, wypowiedzianych kiedyś prawd – nie wypada. Trzeba być stałym w planach, zamiarach, opiniach i poglądach. Czy rzeczywiście to jest dobry sposób? Przy tak zmieniającym się świecie, zakrętach życia i kłodach rzucanych pod nogi nie lepiej być elastycznym? Twardą, sztywną gałąź da się złamać, wystarczy mocno przycisnąć, naskoczyć, uderzyć o ziemię. A taka elastyczna wierzba na przykład? Nie łatwo ją złamać. Ale jak być wierzbą? Szukać nowego! Nie bać się nowych pomysłów i projektów gdzieś tam przemykających cichaczem po głowie. Uczyć się. Czytać. Oglądać. Zadawać pytania. Zgłębiać. Ale przede wszystkim słuchać. Słuchać ludzi. Z uwagą i z niekłamanym zainteresowaniem. Słuchać ich historii, ich opinii, ich czynów i powodów tychże czynów. Słuchać ich płaczu i ich śmiechu. Nie oceniać, nie pytać “co ja bym zrobiła na jej miejscu”, nie kończyć ich historii w myślach. Chłonąć i tyle. I słuchać siebie. Wierzę, że głęboko w środku doskonale wiemy czego chcemy, co sprawiłoby nam radość, satysfakcję, przyniosło spokój. Problem w tym żeby głęboki środek miał szansę się przedrzeć przez rozsądek, żeby głowa usłyszała środka wołanie. 

Wróciłam z ośmiu dni nauki. Osiem dni trwała pierwsza część kursu instruktora jogi. Osiem dni w kreteńskich górach, w odosobnieniu, w ciszy. Osiem dni studiowania jogi, zgłębiania się, czytania i słuchania. Było mnóstwo słuchania. Słuchania mojego nauczyciela, słuchania ludzi, którzy przewinęli się przez to miejsce – innych nauczycieli, innych uczniów, przyjaciół domu. I słuchania siebie. Bóg wie ile razy, w ciągu tych ośmiu dni zmieniłam “pomysł na siebie”. Ile razy zwątpiłam w siebie i uwierzyłam ponownie. Ile razy chciałam pieprznąć starymi, drewnianymi drzwiami i ile razy chciałam żeby czas stanął w miejscu. Nauczyłam się też, że moje ciało wie. Po prostu wie. Wie czego potrzebuje i jak do tego dążyć. Nauczyłam się słuchać z uwagą i dawać płaskim stopom, łokciom z przeprostami i słabym kolanom to, czego potrzebują. Uczę się słuchać najgłębszego środka, serca, duszy. Słyszę coraz częściej, coraz głośniej i dostarczam. Nauczyłam się, że godzina medytacji jest do zrobienia, nic mnie nie swędzi, nie boli, myśli nie wariują, wyrzutów sumienia o zmarnowany czas brak. Poznaję teorię i praktykę bycia joginem. Zgłębiam i z radością stwierdzam, że mi bardzo odpowiada. Nauczyłam się, że jest ok nie wiedzieć, być nie-perfekcyjną. Po pierwszej przeprowadzonej lekcji myślałam, że się spakuję i wyjadę. Po ostatniej byłam z siebie dumna. I ja i mój nauczyciel. Wysłuchałam wielu historii, które otworzyły mi oczy na innych, na niezmienną regułę nieprzewidywalności w opowiadanych historiach, nieprzewidywalności życia, emocji i duchowości. Nieznane dźwięki, zapachy, dziwne nazwy, śmieszne rytuały pod koniec tygodnia stały się zwyczajne, znane, oswojone. Ludzie, obcy pierwszego dnia, stali się niewiarygodnie bliscy ostatniego. Siedemdziesięcioletnia Greczynka z Aten do szaleństwa zakochana w swoim amerykańskim, osiemdziesięcioletnim partnerze, którego widuje tylko przez sześć miesięcy w roku. Niezwykle zamożna Włoszka, która po wielu latach starań urodziła i po kilku dniach straciła swoje dziecko i której każda asana przynosiła fizyczny ból – tak bardzo cierpiała jej dusza. Belgijka, która wyczytała z kart, że ma wyjechać na Kretę. Przyjechała i szczęśliwsza być nie może. Francuska archeolog, która tęskniąc za ukochaną Syrią, zadekowała się najbliżej do niej jak mogła, na Krecie. I została. Została też moją przyjaciółką od serca. A znaleźć przyjaciółkę od serca w osiem dni to dar. Nauczyłam się jeszcze spania pod moskitierą (co nie było łatwe, bo okazało się, że mam klaustrofobię), stania na głowie (i to ponad minutę) i robienia domowej Spanakopity (szpinak z cieście filo), które jest moim ulubionym greckim daniem. A to dopiero początek nauki. Jeszcze tyle przede mną.