***** 2020

Posłuchajcie opowieści o posągu złotego Buddy. Dawno, dawno temu w tajlandzkiej wiosce był klasztor, przy którym stał ogromny posąg złotego Buddy. Cały posąg był ze szczerego złota, ogromny i ciężki. Mnisi z klasztoru byli z niego bardzo dumni i medytowali u jego stóp. Pewnego dnia dotarły do nich wieści o wrogiej armii, która zbliżała się do ich wioski. Z obawy o posąg i o to, że złoto, z którego jest zrobiony, stanie się cenną zdobyczą dla najeźdźców,  mnisi pokryli posąg gliną, błotem i cementem. W ten sposób posąg nie przedstawiał żadnej wartości.  Nieprzyjaciele wkroczyli do klasztoru, ale nie zainteresowali się zwykłym, kamiennym posągiem Buddy. Najazdy i grabieże trwały jeszcze wiele, wiele lat, pokolenia mnichów umierały i w końcu nikt już nie pamiętał o posągu. Wiele lat póżniej jeden z mnichów medytujących u stóp posągu, zauważył kawałek odłamanego kamienia na ziemi. Zauważył też, że w miejscy, z którego kawałek odleciał, coś się błyszczy w promieniach słońca. Zbliżył się i zobaczył, że pod cementem kryje się złoto. Zawołał pozostałych mnichów i powoli, powolutku, ostrożnie zaczęli odlepiać, odklejać, odłupywać kawałki cementu i gliny. Przed nimi ukazał się piękny posąg Buddy, cały ze szczerego złota. 

Ta, przytaczana często, historia ma wiele metafor, ale ja lubię tę, która mówi, że wszyscym z natury, jesteśmy “ze złota”. Głęboko, bardzo głęboko, lub całkiem nie głęboko jesteśmy szlachetni, perfekcyjnie dobrzy i niezwykle wartościowi. To życie, doświadczenia, środowisko, relacje oblepiają nas błotem, cementem. Obrastają nas chwasty i pnącza i zapominamy, że w środku lśnimy! Czasami zdarza się coś! Czasem to coś miłego, częściej jednak to coś bolesnego, smutnego. Czasem to coś to lata pracy nad sobą. W takim momencie maleńki kawałek odkleja się i odpada . Coś zaczyna się zmieniać, odczuwamy przesunięcie, wstrząs, może lekkie szturchnięcie.  Dzieje się coś takiego, co już nie może się “oddziać”. Prawie każdy z nas ma w swoim życiu takie wydarzenie, czasami jest ich wiele. Dla wielu z nas, ostatni rok był takim właśnie wydarzeniem. Wiem jak bardzo chcemy żeby już się skończył, żeby minął i nigdy nie wrócił. Mamy dość ograniczeń, strachu, zmartwień, niemocy i niemożności planowania. Mamy dość oddalenia od bliskich. Ale ten rok się zdarzył i się nie od-zdarzy. Może zamiast chcieć o nim zapomnieć, zakopać, wywalić z pamięci, pomyślmy, a raczej poczujmy, czy coś się w nas zmieniło. Może odłamał się kawałek gliny? Może odłupał się kawałek cementu? I może w szczelinie widzimy i czujemy samo dobro, samo światło, samo złoto! I może to da nam inspiracje, siłę, chęć do odklejania kolejnych kawałków w poszukiwaniu złotego Buddy w samym sobie. 

Tego Wam kochani życzę w Nowym Roku! A podczas nie-takich-jak-by-się-chciało świąt, życzę Wam i sobie zdrowia i spokoju, uśmiechu choćby na chwilę, choćby półgębkiem, choćby przez Zoom. Wesołych Świąt!  

***

There is an old story about the Golden Buddha statue. A long time ago, in a Thai village, there was a monastery with a beautiful, golden statue of Buddha. It was big and heavy and made of pure gold. It was the subject of pride for the local monks who meditated at the statue’s feet. One day a message came that the army of invaders were coming to the village. The monks were concerned about the statue, so they covered it with mud, clay and cement to hide its true value. Indeed, the invaders came to the village and the stone statue had no value to them.The invaders kept coming and occupying the village for many years. Generations of monks passed away and people forgot about the statue. Many years later a young monk, while meditating at the feet of the stone Buddha, noticed that a piece of concrete fell off onto the ground. He also noticed something shiny in the place when the piece of stone fell off. The monks came closer and saw gold in the crack. He called other and piece by piece, they peeled off the concrete and stone and the beautiful golden statue of Buddha was revealed. 

This, often quoted story, has many metaphors, but I like the one that says that in our nature, we are made of gold. We are all good, valuable and worthwhile. Life, society, relationships put piles of mud, clay and cement on us. We are covered with creepers and weeds and we forget that inside, we shine. Sometimes things happen. Sometimes it is something wonderful, more often it’s painful and sad, sometimes it is a long work that we do on ourselves. Then, a piece of concrete breaks and falls off. We feel that something is shifting, something is changing, something moves. It is something that cannot be un-done. Most of us have an event like this in their lives, maybe more than one. For many, last year was such an event. We all feel we want this year to end, to go away and never to come back. We are fed up with restrictions, fear, worry and helplessness. We are fed up with being away from our loved ones. But this year already happened and we cannot “un-happen” it. Maybe instead of trying to forget about it, put it far away behind us, we will see, or feel, if it has brought any change in us. Maybe a piece of clay has broken off. Maybe a piece of cement has fallen off. And maybe, in the crack it made, we can feel the light, the goodness, the gold. And maybe it can give us inspiration and strength to find the golden Buddha within. 

This is what I wish for all of you in this new, upcoming year and during the not-as-I-imagined holiday time, may you all be healthy, happy and may you smile even if it is a half-smile on Zoom. Happy holidays!

Czasem Dinaczarja, czasem Srarja

Dinacharya (czyt. Dinaczarja) to w Ajurwedzie optymalny plan dnia, który ma zapewnić zdrowie, dobre samopoczucie i równowagę w ciele i na duchu, w domu i w kosmosie. Powinien być zaplanowany zgodnie z potrzebami ciała i ducha, zgodnie z porami dnia oraz porami roku, pogodą, gwiazdami i innym metafizycznymi czynnikami. A ponieważ ja uwielbiam porządek, to idea takiego planu dnia zawsze mnie ogromnie intrygowała i wciąż dążyłam, i dążyć będę, do idealnej dla mnie Dinacharyi. Ułożyłam sobie taki plan dnia i jeśli macie ochotę o nim poczytać, zapraszam.

Podbudka o 6.30 – budzę się przed dźwiękiem budzika, wypoczęta, po spokojnej nocy. Chris krząta się w kuchni, czuję zapach kawy. Sam zapach wystarcza mi na kilka godzin, bo przestrzegam diety IF, czyli okresowego postu. Na łóżku, w nogach, spokojnie śpią dwa koty, pies Izzy na swoim posłaniu, na podłodze. Siadam. Medytacja + Savasana – dwadzieścia minut medytacji w ciszy i spokoju, po której następuje krótka Savasana (relaksacja) na leżąco, pod kołdrą z pachnącą, lawendową poduszką na oczach. Spacer z psem – ubieram się i wychodzę na spacer z Izzy. Idziemy daleko i w żwawym tempie, ja słucham audiobooka, Izzy biega wśród drzew oliwnych. Kiedy zniknie mi z oczy, wystarczy, że zagwiżdżę, a ona natychmiast wraca. Poskubie trochę kreteńskich ziół na lepsze trawienie, obszczeka kota sąsiadów. Wracamy zdyszane i szczęśliwe. Izzy dostaje przysmak, ja ciepłą wodę z cytryną. Ćwiczenia lub joga asana – każdego dnia na zmianę robię skrzętnie dobrane fitnesowe ćwiczenia z internetowym trenerem, lub ćwiczę jogę. Sama joga nie wystarcza mi żeby utrzymać umięśnienie niektórych partii ciała, więc ćwiczę pół godziny trzy razy w tygodniu. Pozostałe cztery dni to joga. Rozciągam mięśnie i skórę, oddycham i powtarzam pozycje, które albo sprawiają mi trudność, albo, wręcz odwrotnie, te, które sprawiają mi przyjemność. W trakcie popijam wodę z cytryną. Neti pot + Abhyanga + prysznic – to jeden z moich ulubionych momentów dnia. Neti pot (płukanie nosa) to ajurwedyjski, zdaje się, sposób na utrzymanie nosa i zatok w czystości i zdrowiu. Polega na wlewaniu wody do jednej dziurki w nosie, po czym, woda przepływa kanałami do drugiej dziurki, z której wylewa się po chwili. Od kiedy przestałam się bać, że się utopię, zabieg ten jest bardzo przyjemny i wydaje się również skuteczny. Abhyanga to samo-masaż ciepłym olejkiem. Olejek robię sama i podgrzewam go tuż przed masażem. Masaż odbywa się w ciepłym pomieszczeniu przy cichych dźwiękach muzyki. Długie kości masuję ruchem posuwistym, stawy, ruchem obrotowym. Po takim masażu ciało jest zrelaksowane i pachnące. Resztki niewchłoniętego olejku usuwam pod ciepłym, lub nawet gorącym, prysznicem i delikatnie suszę ręcznikiem. Śniadanie przygotowuję w towarzystwie łaszących się do nóg kotów. Jest to zdrowe i pełnowartościowe śniadanie dopełnione filiżanką aromatycznej kawy. Od glutenu stronię, bo nie za dobrze go toleruję. Po śniadaniu ogarniam dom. Sprzątam kuchnię, odkurzam, bo w domu z czterema zwierzakami zawsze jest kilka włosów do zebrania z podłogi. Czasem przecieram podłogi mopem, robię pranie, myję łazienki. Praca online – kiedy mam coś do zrobienia, pracuję na komputerze. Przygotowuję lekcje jogi, piszę, ogarniam stronę, odpisuję na maile. Lunch to dla mnie zdrowa i lekka przekąska nie zabierająca zbyt wieje czasu. Po lunchu zasiadam znów do pracy online, czytania, lub oglądania. Lubię czytać o jodze, szukać nowych artykułów, oglądać czyjeś interesujące zajęcia, wykłady, filmiki. Kiedy coś przykuje moją uwagę, grzebię w tym kilka godzin. Szukam, czytam, oglądam, robię notatki. Ponieważ wcześnie robi się ciemno, zabieram psa na kolejny spacer. Tym razem idziemy jeszcze dalej, pozwalam jej dłużej pobiegać, a ja rozmawiam przez telefon lub słucham podcastów. Kiedy wracam ze spaceru siadam do drugiej medytacji, po której następuje kolejna, krótka Savasana. Po medytacji zabieram się do przygotowania kolacji. Niekiedy są to szybkie dania, ale czasem lubię pogrzebać w przepisach i przygotować coś nowego i bardziej skomplikowanego. Nalewam sobie lampkę wina i gotuję. Wspólna kolacja to nasz rytuał. Kiedy Chris wraca z pracy, zapalam świece na stole, nalewam kolejną lampkę wina, jemy i gadamy. Czasem zadzwonią dzieci. Chris zazwyczaj sprząta po kolacji, ja karmię zwierzęta. Po kolacji siadamy na kanapie i oglądamy coś razem. Mamy ulubione seriale na Netflixie, czasem polskie wiadomości, czasem amerykańskie. Wyprowadzamy psa na szybkie siku, napełniam miskę kotom, bo lubią podjadać w nocy, dolewam wody do  miski z wodą, myję twarz, zęby, wkrapiam do nosa olejek Nasya (zatoki!), wskasuję do łóżka i czytam. Zazwyczaj o 22.00 już śpię. 

Ale jest też tak:

Podbudka o 6.30 –  wkładam telefon po poduszkę i zaczyna się długi proces się budzenia. Chris hałasuje wyciąganymi ze zmywarki naczyniami i wkurza zapach kawy, bo sama muszę na nią czekać jeszcze kilka godzin. Ledwo mogę poruszać ciałem, bo stawy po nocy w wilgotnym domu, na wilgotnej wyspie, skrzypią z bólu. Do tego zdrętwiała mi noga, bo pies spał na niej całą noc. Boli również szyja, bo spałam bez poduszki, którą zagarnął kot. Drugi leży na brzuchu. Moim. Jakoś siadam. Medytacja + Savasana – dwadzieścia minut medytacji przerywanej rzucaniem się po łóżku bawiących się kotów. Savasana, w której samym środku wchodzi Chris przygotować się do pracy. Spacer z psem – ubieram się i wychodzę na spacer z Izzy. Chciałabym iść daleko, ale razem z nami na spacer idą dwa koty, wskakują na drzewa, Izzy na nie szczeka, one miauczą. Czekam tylko na poranną kupę Izzy i spadamy do domu. Po drodze pies nażre się ptasich odchodów, Po tygodniu trzeba psa leczyć antybiotykami. W domu robię sobie wodę z cytryną. Ćwiczenia i/lub joga asana – niektóre ćwiczenia na mięśnie brzucha odbywają się na leżąco, na plecach. Czasem tam już zostaję. Kot wypija moją wodę z cytryną (serio!). Neti pot + Abhyanga + prysznic – zdarza mi się od czasu do czasu “utopić” podczas płukania nosa. Następuje wtedy seria kichnięć, kaszlu, prychania i chrząkania. A smak soli w gardle powoduje torsje. Zesztywniałe stawy nie pozwalają na duży zakres ruchów więc maznę się tylko zimnym olejkiem po twarzy i uciekam pod prysznic. Kiedy akurat przypadkiem włączona pralka pobiera wodę, woda pod prysznicem jest zimna. Wyskakuję spod niego szybko i ubieram się w pośpiechu w chłodniej łazience. Słucham wiadomości w radiu Nowy Świat i krew mnie zalewa ze złości. Śniadanie przygotowuję z łażącymi po blacie kotami. Zdejmuję je po kolei, myję ręce i zaczynam od początku. Nie powinnam jeść glutenu, ale chleb z Lidla jest taki dobry. Pieprzyć pszeniczny brzuch. I tak nie chodzę do pracy i nikt mnie nie widuje. Po śniadaniu ogarniam dom. Sprzątam kuchnię, odkurzam, bo kłaków w cholerę. Praca online – oprócz przygotowania jedynych w tygodniu zajęć jogi, to właściwie nie mam pracy. Lunch to czasami wielka wyżerka! Wspólnie z przyjaciółką robimy sobie dni klusek tartych, sosiku pieczarkowego i kapusty gotowanej oraz buraczków. Takie obżeranie się trwa kilka godzin. Po lunchu zasiadam znów do pracy online, czytania, lub oglądania…czyli oglądam Netflix i HBO. Ponieważ wcześnie robi się ciemno, zabieram psa na kolejny spacer. Wymykamy się przed śpiącymi kotami żebyśmy mogły pójść na dłuższy spacer. Izzy ucieka i kiedy zniknie mi z oczu, gwiżdżę pół godziny, a ona nie przychodzi. Wpadam w panikę. Dzwonię po Chrisa z płaczem. Biegam po polach i gajach oliwnych ze strachem i z perspektywą, że oto nie mam już psa. Izzy wraca. Kiedy wracam z “takiego” spaceru  nie siadam do drugiej medytacji, bo nie mam siły! Nalewam sobie lampkę wina i czekam na Chrisa. Postanawiamy, że mrożona, zielona fasolka sojowa to nasza kolacja. Wspólnie opróżniamy butelkę wina. Czasami nie gadamy, bo Chris nagadał się w pracy, a ja nie mam o czym. Nie sprzątamy, bo nie ma po czym. Zastanawiamy się dlaczego dzieci nie dzwonią już kolejny dzień. Siadamy na kanapie i oglądamy coś razem. Chris przysypia. Wyprowadzam psa na szybkie siku, biorę tabletki od bólu głowy żeby nie obudzić się z kacem, myję twarz, zęby, patrzę na olejek do nosa i rezygnuję. Będzie mi całą noc śmierdziało. Włażę do łóżka i czytam fejsbuka i instagrama. Zazwyczaj o 22.00 już śpię. Budzę się po godzinie, bo zapomniałam nasypać jedzenia kotom i nalać im wody. 

Czasem dinaczarja, czasem srarja. Czasem jest pół jednego, pół drugiego. A czasami jeszcze inny scenariusz. Mój wielki sukces jest taki, że przestałam się walić po głowie za scenariusz drugi, przestałam mówić sobie, że jestem beznadziejna, że leniwa, mało ambitna. Przestałam traktować scenariusz srarji jako dzień-porażkę, dzień stracony. Biorę co jest. I oczywiście, że wolałabym mieć pracę, najlepiej dużo pracy, nie jeść glutenu, wypijać tylko pół lampki wina i czytać Dostojewskiego do poduszki. Ale wtedy, to nie byłabym ja.