To ja byłam w tych Włoszech czy nie? Wprawdzie jechaliśmy dwieście osiemdziesiąt kilometrów w kierunku południowym i nie ma innego wyjścia jak tylko dojechać do Włoch. Wprawdzie uiściliśmy opłatę za włoskie autostrady w wysokości dwunastu Euro i nazwa miejscowości, w której się zatrzymaliśmy brzmi Limone sul Garda, że niby po włosku, ale czy to na pewno Włochy? Kiedy wysiedliśmy z samochodu, Kasia usłyszała jak ktoś mówi po niemiecku. Ponieważ w obcym kraju jesteśmy, dziecko poczuło lokalny patriotyzm (do Niemiec tym razem) i mówi, że oooo Niemcy, mamo! Ciekawe skąd? Może z Garmisch? „Jak usłyszę Niemców, zakaszlę, dobrze?” O mało nie zabrali nas na ostry dyżur z powodu ostrego ataku kaszlu….tylu Niemców. Nawet w Garmisch słychać więcej języków niż tam. Tylko raz zdarzyło nam się, że kelnerka nie umiała po niemiecku, po angielsku nie zaczęliśmy bo pewnie umiała i takim sposobem pogadaliśmy sobie kończynami po włosku. Po włosku umiem pięć słów, Chris również pięć – pięć innych ma się rozumieć, dzielimy się obowiązkami przecież, nawet językowymi! Ale włoski to taki język, którego z wielką przyjemnością nie umiem. Że się dogadamy, nie mam żadnych wątpliwości. Nie wierzę, że mając otwarty umysł, znając kilka innych języków i mając dystans do siebie, nie można się z kimś dogadać. A ile zabawy z takim dogadywaniem się? Zazwyczaj kończę rozmowę z wielką satysfakcją i tylko kiedy dojeżdżamy do kliniki weterynaryjnej zamiast na stację benzynową powątpiewam w mowę ciała i w szeroko pojętą pozytywną interferencję międzyjęzykową.
To byłam czy nie?
Włoska pogoda – odfajkowane! Opuszczaliśmy Garmisch w czterech stopniach, a pierwsze siku robiliśmy już w przyjemnych szesnastu. A to zaledwie dwieście kilometrów. W Limone piękne słońce i wysoki komfort termiczny. Dzieciaki wskoczyły nawet do basenu, przepłynęły dwie długości i przyszły leczyć odmrożenia. Palmy, zeszłoroczne cytryny i pomarańcze, piękne róże i moje ukochane hortensje! I szalik można zdjąć i rękawice schować…
Jedzenie – obecne! Jak inny może być makaron z sosem pomidorowym? Może! Makaron świeży, pomidory świeże, bazylia pachnie bazylią i do tego bita śmietana z mleka bawolic (producentek sera mozzarella). Pychota…a że mleko bawole zawiera dużo więcej tłuszczu niż krowie, uda, miejsce po talii i zatyle moje nabierają konsystencji mozzarelli właśnie!
Włoscy kierowcy – a jakże! Trochę się zrelaksowaliśmy bo prawie wszystkie samochody były z Bawarii a moim zdaniem (moim i tylko moim bo wielu się ze mną nie zgadza, ale też tych wielu nie mieszkało w Warszawie) Niemcy z górnej Bawarii jeżdżą bardzo dobrze. Tak sobie zrelaksowani jedziemy przepisowo za przepisowo jadącymi czyściutkimi Audi i Mercedesami (to jedyne co nas wyróżnia spośród bawarskich kierowców– mamy brudną Mazdę), stres minimalny, wszystkie manewry przewidywalne, aż tu nagle, nie wiadomo skąd (bo skąd Włoch w Limone), wyskakuje na drogę jakaś włoska miniatura prawdziwego samochodu, na dwójce pędzi osiemdziesiąt, włącza kierunkowskaz w prawo, skręca w lewo, staje na ulicy, otwiera okno, drze się na jakiś przydrożny ogródek, wyjmuje komórkę, pisze smsa i nagle postanawia zawrócić bo mu się przypomniało, że makaronu nie odcedził.
Mężczyźni – są i owszem! Sami metroseksualni i sami młodzi? Może są jakieś zasady metroseksualizmu włoskiego, które mówią o tym, że mężczyznom po trzydziestce odbiera się obywatelstwo i wyrzuca z kraju. W poniedziałek, dzień roboczy, godzina dziesiąta, plaża miejska przy jeziorze, a któż to w stringach się układa na ręczniczkach w kolorze łososiowym żeby opalić wydepilowane acz muskularne ciało? Ano panowie…
Czupakabry (la Chupacabra – legendarne, nieistniejące zwierzę z Ameryki łacińskiej) – nasza rodzinna nazwa maleńkich i diabelsko zwinnych jaszczurek. Czupakabry na północy Włoch są najgorsze ponieważ nie ma ich zbyt wiele i stwarzają wrażenie nieistnienia podczas gdy czają się podstępnie w krzaczorach i szeleszczeniem ostrzegają o nieuchronnym ataku.
Były jeszcze strzeliste, najbardziej proste z prostych cyprysy, jakby zakurzone a jednak tłuste i mięsiste drzewa oliwkowe, wąskie uliczki z wywieszonym kolorowym praniem na głową, wielkie, grube i puszyste koty, trochę duszny zapach trawy, doniczki z kwiatami w najbardziej niepraktycznych miejscach i moje ulubione ciastka Pan di Stelle, które właśnie konsumuję z chrupiącą radością! We Włoszech byłam!