Dostałam zaproszenie na Śniadanie Wolontariusza. Nie pójdę bo wolontariacko będę wtedy pracować właśnie. Dostaje to zaproszenie od wielu lat i ani razu nie skorzystałam…bo jest mi jakoś tak nieswojo kiedy mi dziękują, nalewają taniej kawy, każą poczęstować się styropianowym chlebem posmarowanym cukrem z dodatkiem owoców w proszku. Bo głupio się czuję kiedy pani o wątpliwym talencie muzycznym wyśpiewuje podziękowania dla mnie. Czuję się zmieszana kiedy w podziękowaniu zostaje mi wręczony jakiś badylek w doniczce koloru wymiocin. Zaraz się nadymam i jak prawdziwy społecznik przeliczam, ile to książek do biblioteki można by kupić za te pieniądze, ile wycieczek dla dzieci dofinansować, ile darmowych lanczy rozdać potrzebującym. A tak naprawdę to nie wiem jak się zachować…ani się uśmiechać bo mój uśmiech kolorystycznie odbiega od białych uśmiechów moich amerykańskich współwolonariuszek, przewracać oczami nie wypada, uronić łzę wzruszenia fałszywie nie potrafię. Może zapewnić, że nadal będę pracować za kawę, tosty i ogłuszające pieśni? Ale tutaj moja wredna przekora się odzywa i myślę sobie: „może przyjdę, może nie…łaskę wam robię przecież, cholera, mam swoje zajęcia, wszystkim pomagam a mnie to kto? A tamta to co, nie mogłaby szanownej swojej ruszyć?” A następnego dnia co? Zostawiam bałagan w domu, górę prasowania i pustą lodówkę, pakuję swoich kilka zbędnych kilogramów, które mogłabym zrzucić w wolnym czasie, do spodni z wysokim stanem i lecę powolonariuszować! Mniej dlatego, że oczywistym jest przecież, że praca bez wynagrodzenia to moje nowe hobby. Jeszcze mniej dlatego, że to przynosi satysfakcję i zadowolenie z wykonanej, potrzebnej komuś roboty, podnosi samoocenę i wydłuża życie – nie jestem aż tak zdesperowana. Jedynym powodem dla którego jestem wiecznym wolontariuszem jest to, że na swoje własne oczy widzę, że to działa! Robisz, patrzysz a tu okazuje się, że twoja robota przynosi konkretne efekty i jest rzeczywistym rozwiązaniem wielu wcześniej nierozwiązywalnych problemów. Działanie jednak ma kilka zalet…efekt na ten przykład! I nie ważne jak daleko odwracałabym swój krytyczny wzrok, efekty widzę! Wielu rzeczy absolutnie NIE powinniśmy uczyć się od Amerykanów ale wolontariat w ich wykonaniu jest nie do przebicia…co nie oznacza, że nie należy próbować.
Nie mieszkam w Polsce już bardzo długo i Najwyższy oszczędził nam posyłania dzieci do polskich placówek edukacyjnych więc proszę mnie poprawić jeśli się mylę – a bardzo chciałabym się mylić w tej kwestii – ale z tego co słyszę, w polskich szkołach zachowania altruistyczne aktywują się w okolicach Bożego Narodzenia i objawiają się śpiewaniem kolęd w domach spokojnej starości czy zebraniem dwóch ton jedzenia dla szczeniaków ze schroniska. Bo szkoda nam staruszków i psiaków… I to chwalić trzeba ale może by tak pójść o krok dalej i zawalczyć tym wolontariatem o swoje…o swoje w szkole, w pracy, w przedszkolu, w sąsiedztwie. Może zamiast „się należy”, należy się do roboty zabrać?
Pytam dlaczego w tym roku klasa druga nie wybiera się na wycieczkę do parku rozrywki, pani na to, że szkoła nie ma pieniędzy bo cięcia były w tym roku i padło na ośmiolatków (zdaje się, że jest jakiś przepis w szkołach należących do ministerstwa obrony, który mówi, że szkoła nie może oczekiwać od rodziców zapłacenia za takie frywolki jak wycieczka…długo by polemizować i dymisjonować kogo popadnie ale czas goni i działać trzeba). Zorganizowaliśmy więc kiermasz używanej książki. Rodzice chętnie pozbyli się przeczytanych książek, my zrobiliśmy mały PiaR (ktoś tam na komputerowe ręce, wszyscy fejsbuki i maile, dzieci na plastyce zrobiły plakaty) i zarobiliśmy na autokar, wstęp i nawet na lody było. Wszyscy chętnie przyszli i kupili książki za trzy, sześć czy dziesięć złotych. Ja sama kupiłam dwie torby dla przyjaciółki, która prowadzi dwujęzyczne przedszkole.
Klub sportowy nie miał na spływ kajakowy. Jeden wieczór w Power Pointcie, drugi w kuchni przy wypieku ciasteczek, pół godziny wcześniej pojechałam po dzieci, ustawiłam stół, rozłożyłam wypieki (i wypieki innych mam klubowiczów), sprzedaliśmy wszystkie ciastka i tak raz w miesiącu przez cztery miesiące i dzieci w sobotę jadą studiować florę i faunę wodnych ekosystemów Górnej Bawarii.
Janka pani ma trudny rozdział z matematyki do przerobienia, dwunastka dzieci na różnym poziomie matematycznym. Pisze dwa maile, przestawia lekcje i trzech matematycznie uzdolnionych ojców zamiast opychać się kanapkami podczas lanczu, wpada na 40 minut do szkoły, bierze na klatę trzech matematycznych inwalidów i do roboty. I tak codziennie przez tydzień. Efekty widać gołym moim okiem na matematycznie niepełnosprawnym synu moim.
Co roku PTA (Parent Teacher Association – taki nasz komitet rodzicielski) organizuje wieczór aukcyjny. Rzeczy na aukcję to darowizny, napoje wyskokowe kupione z kasy PTA, a przekąski jako bilet wstępu. Na aukcji znalazły się piękne zdjęcia zrobione przez zdolnych amatorów fotografii, biżuteria, antyki, ale przede wszystkim takie niematerialne rzeczy jak włoska kolacja dla sześciu osób, godzina na nartach z instruktorem, „przegląd” dziecka sztuk jeden (wyżebraliśmy u naszego lokalnego pediatry), wycieczka rowerowa lub górska z przewodnikiem, pięć godzin języka niemieckiego, dwie godziny szydełkowania, wieczór opieki na dzieckiem, nad psem, kotem, podlewanie balkonu w czasie wakacji…każdy z nas ma jakiś talent, hobby lub po prostu chęć, którym może się podzielić a tym samym pomóc swoim własnym dzieciom. Zabawa przednia i podczas tegorocznego balu zarobiliśmy cztery tysiaki. Poza tym PTA zdobywa środki finansowe poprzez składki, zapewnianie gorących posiłków (kupujemy za cztery dolary, sprzedajemy za cztery i pół), kiermasz rzeczy używanych (każdy sprzedaje swoje, ale „kupuje” od nas stolik za $15) i inne takie cichociemne przekręty. Roczny budżet PTA wynosi około ośmiu tysięcy dolarów (wiem dobrze bo byłam księgowym wolontariuszem przez dwa lata). Jak na setkę dzieci, chyba nieźle!
I ja – sceptyk, polski cyniczny niedowiarek i podejrzewający wszędzie matactwa i mgłę na lotnisku mówię wam…się da! Ale da się też spieprzyć ducha wolontariatu jak się człowiek postara…Kilka lat temu zorganizowałam w mojej wsi, w Polsce letnie kursy języka angielskiego dla dzieci z naszej podstawówki, które nie wyjeżdżają na wakacje. Wybłagałam u dyrektora pozwolenie na przebywanie w szkole, wyżebrałam kawałek tablicy ogłoszeń na plakaty, przygotowałam mnóstwo materiałów i dwa tygodnie uczyłam angielskiego w codziennie powiększających się grupach. I co? Dyrektor raczej niezadowolony bo ktoś szkołę dla mnie musi otwierać, dzieci z ubikacji korzystają a potem, nie daj Bóg na boisku szkolnym zostają i zniszczą….właśnie nie wiem co bo mamy dwie metalowe bramki do piłki nożnej. Zaproponowałam, że za rok chętnie powtórzę czyn wolontariacki, a może nawet nauczyciele będą chcieli się dołączyć, chętnie pouczę dorosłych. Zainteresowania nie było…
Wprawdzie materialnego wynagrodzenia wolontariusz nie dostaje, śniadania odmawiam, samoocena mi się nie podnosi, ale jest kilka błogosławieństw, które spłynęły na mnie podczas służby społecznej. Ale o tym następnym razem…
A na tegorocznym balu aukcyjnym o tematyce lat osiemdziesiątych, wyglądałam like a virgin…