Dzień Matki

Tak się czasami zastanawiam czy w ogóle lubię te wszystkie dni kobiet, matek, ojców i dzieci…Mam takie uczucie, że w Dniu Matki powinnam czuć, że rodzina i świat docenia moją matkowość, że jakoś będą w stanie mi pokazać i udowodnić, że beze mnie zginą, umrą, zagłodzą się na śmierć, że jestem niezastąpiona i że naprawdę wiedzą, doceniają i szanują to co dla nich robię. Ale cokolwiek by zrobili, powiedzieli, podarowali, nie są w stanie…nie wiem, wynagrodzić to nie jest dobre słowo bo ja nie oczekuję nagrody od nikogo…może nakarmić moje poczucie wartość. Bo taki dzień to jak ten Sylwester, że wypadałoby się dobrze bawić i potańczyć do drugiej w nocy a tu czasami jest po prostu normalnie. A może jest tak, że mieszkając w małej Ameryce, gdzie każdy człowiek ma swoje święto i tego dnia całuje się go po piętach, jestem już trochę zdegustowana tymi dniami wolontariusza, trenera piłki nożnej, zastępcy sekretarki i żon niebieskookich operatorów ciężkiego sprzętu zbrojnego.

Ale żeby nie było, że jestem takim strasznym malkontentem to tak jak mało mnie interesują dni obowiązkowego uznania, składanie życzeń i dawania prezentów, uwielbiam takie niespodziewane dni matki, które szczerze, rzeczywiście i spontanicznie leją mi litrami miód na serce. Muszę przyznać, że jest takich dni całkiem sporo kiedy siedzę i patrzę na tych dwoje mniejszych i myślę sobie, że chyba nie spieprzyłam za wiele.

Wszystkim mamom życzę takich niespodziankowych Dni Matki kiedy to jak obuchem w łeb dostajecie wielkim czekoladowym buziakiem od wciąż jeszcze brudzącego się siedmiolatka albo napadnie was znienacka przytulaniec i wyznanie miłości od lekko aspołecznej jedenastolatki.

A tak to się zaczęło…

mama_fama

Ślepek

Doszły mnie słuchy, że Grześ nie jest zadowolony z tego, co mu się wyrwało. A ja jestem zazdrosna, że to nie z moich złotych ust wyrwało się takie cudeńko.

Na komunii Hani siedzimy sobie zrelaksowani winem przy stole, rozmawiamy na typowe komunijne tematy jak szeroko rozumiana ekonomia, energia cieplna, górnictwo, sposoby wydobycia węgla, ktoś wspomina jak to było dawniej kiedy konie ciągnęły wózki z węglem w kopalniach i Grzesiowi przypomniała się znana wszystkim pozycja z literatury polskiej i wyjechał ze…”Ślepkiem z Pokładu Idy”! Grzesiu kochany, może z powodu niedowładu okulistycznego Łyska a dzięki twojej trafności nazewnictwa, należałoby skorygować ten a może i inne tytuły znanych polskich dzieł! Bomba! Ślepek już na zawsze zostanie z nami!

Oprócz językowych i górniczych tematów rozmów, komunia Hani udała się bardzo! Przed wyjściem do kościoła poślizgnęłam się i coś mi w nodze strzeliło. Lekko spanikowałam, że to ponowne uszkodzenie ścięgna i zamiast do pięknego buta na obcasie, wsadziłam nogę do mojego buta-wielgacha  i tak pokuśtykałam. Z mszy niewiele skorzystaliśmy, jak to my ale Hania wyglądała pięknie, była radosna i zadowolona mimo piekielnego zimna tego dnia. Po mszy poszliśmy na pyszny obiadek a potem do Magdy na kawkę i ciasto. Fajnie jest się spotkać od czasu do czasu w miłym gronie i pogadać po polsku. Ja bardzo lubię i cenię te nasze spotkania, dają mi one takie poczucie spokoju i bezpieczeństwa, że „moi” ludzie są obok i mimo, że mamy mnóstwo ważnych, innych, smutnych, tragicznych spraw na głowie, zawsze potrafimy się pośmiać i po prostu pobyć ze sobą. Dzięki dziewczyny!

Poza tymi zbyt rzadkimi spotkaniami, życie toczy się jak zwykle, szybko i mocno i nie ma na nic czasu. Koniec roku szkolnego to czas kiedy wszyscy są niezwykle płodni jeśli chodzi o zagospodarowanie i tak gęstej czasoprzestrzeni naszej i dzieci. Ja sama wpadłam na pomysł zorganizowania przedurodzinowych imprez dla dzieci. Dzieci mają urodziny w lipcu i nigdy nie obchodzą ich tutaj w Garmisch. W Starokrzepicach, trzeba przyznać, nie mają kolegów w swoim wieku. Szczególnie Kasia jest poszkodowana jako najstarsza w rodzinie i wśród dzieci znajomych. W tym roku więc w ostatnim tygodniu roku szkolnego robimy imprezki. Jestem na etapie wyszukiwania jakichś fajnych zaproszeń w intrenecie…a potem to już będzie z górki :-)!

Jasiek zakończył sezon t-ballowy sobotnią spektakularną wygraną z jakąś półprofesjonalną niemiecką drużyną z Monachium. Za dwa tygodnie ma egzamin na żółty pas w Judo – jest przygotowany więc nie będzie problemu. Gorzej widzę egzamin Kasi, która nie chodzi na treningi bo albo teatr, albo ręka boli, test z historii, rozwalone kolano…Jestem ciekawa jakim to sportem zajmie się Kasiura od września bo widzę, że Judo jej nie podchodzi za bardzo. Jasiek zainteresował się szermierką a ponieważ Chris miał kiedyś epizod trenerski w szermierce więc chłopaki już zbierają sprzęt i będą trenować. Ciekawe…

Tydzień temu do naszej szkoły zawitał taki fajny objazdowy obóz teatralny. Przyjechały dwie wariatki z ADHD, w poniedziałek zrobiły przesłuchania, wybrały ekipę a w piątek wieczorem odbyło się przedstawienie. Byłam pewna, że będzie tak na „odczep się”, byle jak, po łebkach a okazało się, że wyszło lepiej niż ktokolwiek się spodziewał. Przedstawiali Czerwonego Kapturka ale wersja taka trochę współczesna, rozpisana na sześćdziesiąt osób więc więcej niż pół szkoły brało w tym udział. Wszystko było dopięte na ostatni guzik. Logistyka opanowana do perfekcji. Wilka grała jedna z tych aktorek więc miały „swojego człowieka” na scenie prawie cały czas, moja Sylvia Słowaczka akompaniowała na pianinie, były piosenki, taniec, kilka przebierań.  Stroje były tak zaprojektowane że pasowały na dzieci w różnym wieku w różnych szkołach. Kasia razem z grupą dziesięciu dziewczyn grała cienie, płomienie, bluszcz i jakieś tam inne trzpiotowate zwierzęta – cztery przebiórki i ani jednej wpadki. W piątek wieczorem szczęka mi opadła jak można w ciągu tygodnia zorganizować takie duże przestawienie z dziećmi od 5-ciu do 14-stu lat. Chylę czoła tym dwóm dziewczynom. Super sprawa!

No i jeszcze nie będę pracować w sierpniu bo się pozmieniało. Mam propozycję żeby po prostu przyjąć tę pracę „na zawsze” ale się zastanawiam…jest wiele do stracenia i muszę się poważnie zastanowić. Spędzamy więc sierpień w Garmisch łażąc, mam nadzieję z moją nogą, po górach i opalając się na basenie. Mamy już kilka wproszeń więc zajmę się jeszcze gośćmi i gdzieś między tym wszystkim odpoczniemy z Chrisem trochę. Taką mam nadzieję…

A to kilka zdjątek z imprezy komunijnej i z Kasi występu

kasia

hania_2

hania

Frankfurt

Nie, to nie jest żadna prowokacja…ale było mi bardzo miło kiedy dwójka z wąskiego grona czytelników upomniała się o czytadło. Piszę, tak jak chodzę ostatnio, powoli i kulawo…Przepraszam.

Z frontu Achillesowego…wielki but oddany w dobre ręce i kule też powoli pokrywają się kurzem. Stoją w pogotowiu i przypominają, że to jeszcze nie koniec ale prawie ich już nie używam. Kuśtykam strasznie ale sama, bez podpórek i pomocników. Chodzę na siłownię i na fizjoterapię. Na siłowni najciekawsza jest bieżnia, po której chodzę sobie do przodu i do tyłu. Wyglądam strasznie niemrawo i wdzięku w tych chodzeniu żadnego ale daję radę! Po schodach potrafię wejść nogami na przemian (z jednym biodrem troszkę bardziej) ale zejść już niestety nie potrafię i nad tym pracuję. Na razie bez żadnych spektakularnych sukcesów. Wczoraj po raz pierwszy umyłam podłogi w całym mieszkaniu co zajęło mi pół dnia ale udało się! Jest czysto po mojemu!

Dwa tygodnie temu wybraliśmy się z małżonkiem do Frankfurtu w celu rozpoczęcia procesu naturalizacji amerykańskiej mojej osoby. Kompletnie nie wiedzieliśmy czego się  spodziewać więc Chris przez pół drogi zarzucał mnie różnymi pytaniami począwszy od podatków, od których się legalnie migam po scenki, w którym mam się bronić przed naszyciem mi szkarłatnej litery na moją niewinną, wątłą pierś. Chris, okazuje się, wyobraźnię ma chyba zbyt wybujałą i na pewno przecenił zdolności szpiegowskie urzędu imigracyjnego.

Wielki but ortopedyczny na nodze i dwie kule skróciły czas oczekiwania o jakieś…5 minut bo osób w kolejce po tytułem „po wszystko inne oprócz wizy turystycznej” było sztuk dwie. Konsulatu we Frankfurcie z krakowskim czy ambasadą w Warszawie lepiej nie porównywać bo kiepsko nasze wypadają. Ochrona wariacka, jak wszędzie ale to mi w ogóle nie przeszkadzało. Bez paska w spodniach i bez kul da się przejść dwa metry a buta nie kazali ściągać więc git. Wszystko trwało 90 minut, poczekalnia przestronna, kawa, woda, przekąski, ubikacje, ksero, automat pocztowy na znaczki, gazetki i mnóstwo czekających ludzi, których z największą przyjemnością poobserwowałam i powymyślałam im historie. Odwiedziliśmy cztery okienka, trzy z pracownikami urzędu imigracyjnego (tylko sprawdzali dokumenty…trzy razy) a ostatnie okienko z panem konsulem, w obecności którego złożyliśmy jakąś przysięgę z ręką na sercu i oddałam odciski wszystkich moich palców. Pogadaliśmy o nartach w Garmisch o tym, że nie mamy żadnych planów jeśli chodzi o wyjazd do Stanów, o tym jaki piękny Wrocław jest (???), ile mamy dzieci i w jakim wieku i przystojny konsulik poinformował nas jak będzie wyglądał mój przylot i rozmowa na lotnisku w Stanach. Z tego co mówi, to tylko formalność bo to on decyduje a w sumie już zdecydował, że wizę imigracyjną dostałam. Tam wbiją mi jakąś piecząteczkę i jestem good to go! Jeśli zdecyduję się na obywatelstwo, muszę odwiedzić Department of Homeland Security będąc w Stanach i powinni mi wyznaczyć datę egzaminu na Amerykanina w przeciągu pół roku. Wszystko okaże się na miejscu ma się rozumieć ale wydaje się, że pójdzie gładko. No i zdecydowaliśmy, że lecimy do Stanów we dwie – Kasia i ja! Mamy już kupione bilety i wylatujemy drugiego października! Już obczaiłyśmy co chcemy zobaczyć i kupujemy bilety na Broadway więc będziemy się włóczyć po Nowym Jorku…raczej tulić się do siebie z wielkimi, wystraszonymi oczami bo po dziesięcioletnim mieszkaniu z owcami i krowami, nawet moja Częstochowa mnie przeraża! Na szczęście mamy Val i Mairin, Chrisa siostrę i siostrzenicę, więc może nas znajdą na jakimś nowojorskim komisariacie zapłakane, głodne i zziębnięte jak się zgubimy!

Korzystając z pobytu we Frankfurcie, odwiedziliśmy Wiesbaden i tamtejszą bazę wojskową, gdzie być może kiedyś zamieszkamy. Baza mnie przeraziła. Okazuje się, że jeśli chodzi o bazy to po Garmisch jest tylko gorzej. Jakaś taka stara, zaniedbana, pełno podejrzanych osobników, szkoły w miarę ale obwarowane jakimś drutem kolczastym i obstawione ochroną z każdej strony. Na szczęście nam nie wolno mieszkać w takim getcie więc pojechaliśmy pooglądać miasteczko Wiesbaden no i tutaj niespodzianka! Przepiękna architektura, pełno zieleni, małe, przypominające stary Żoliborz, uliczki, ludzie na rowerach, jakoś tak miło i przyjemnie. Bardzo mi się podobało! Po szkole trzeba będzie dzieciom oczy spirytusem przemywać i kazać gapić się na piękno!

Frankfurt w ogóle mnie nie zachwycił. Nic szczególnego…Spotkaliśmy się z naszym starym, warszawskim znajomym z Australii i jego żoną na kolacji w centrum miasta. O godzinie dwudziestej byłam najstarszą kobietą na rynku. Sami młodzi i bardzo młodzi ludzie, w garniturach i pięknych ołówkowych spódnicach, szczupli, zdrowi i wysportowani, uśmiechnięci i tacy podskakujący wesoło. A tu ja panie dzieju,  ubrana w len od stóp do głów co w Garmisch uchodzi już za „coś się tak wystroiła? Impreza jakaś czy co?” a tam wyglądałam jak jakiś bezdomny. I jeszcze o kulach i w tym bucie. W Garmisch to nawet wypada mieć jakiś stabilizator kolana, gips na ręce, but ortopedyczny a już w najgorszym wypadku jakąś opaskę czy bandaż chociaż. A tam? Wszyscy się na mnie gapili podskakując żwawo na swoich zdrowych, młodych nóżkach! Wypiliśmy piwko, powspominaliśmy stare warszawskie czasy (a’propos, Chris Sexton pozdrawia wszystkich znajomków z Warszawki) i pojechaliśmy do domu.

I najmilszy moment wycieczki…na styku Baden-Wuerttemberg i Bawarii jest taki region, który nazywa się Allgaeu, cudownie zielone, ciągnące się daleko łąki pokryte pagórkami, liściastymi drzewami (u nas głównie igiełki), małymi gospodarstwami a w oddali ogromne, pokryte jeszcze śniegiem Alpy! Widok nie z tej ziemi! Fajnie się wraca do domu!

 

Wyciągi powoli otwierają. Pierwsza wycieczka na Kreutzeck (beze mnie ma się rozumieć).

blog_7

 

blog_3

Najprawiają góry przed sezonem!

blog_1

Najprawiają góry przed sezonem!

Piątkowo-balkonowe pisanie

Chyba już o tym kiedyś pisałam ale uwielbiam piątki! Piątek ma w sobie taką obietnicę inności weekendowej i, jeśli się ma plany na weekend, obietnicę ich zmaterializowania się a jeśli nie, to obietnicę niewiadomocorobienia! Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że na tą drugą opcję czekam znacznie mniej radośnie! Piątek wydaje się dłuższy niż inne dni, w piątek oglądamy z dziećmi film wieczorem, w piątek można później pójść spać (dla mnie to oznacza 22.15 zamiast 22.00) i w piątek jest jeszcze cały weekend przed nami. Dzisiejszy piątek potwierdza tylko moje nadzieje i oczekiwania! Pogoda, moja ulubione – sweterkowa – jakieś + 18 stopni, cudowny alpejski wiaterek i czadziaste chmury. Chrisek wziął kilka godzin urlopu i pojechał z Jasiem poćwiczyć T-ballowe rzuty, Kasia jest w parku linowym ze swoim szkolnym klubem sportowym a ja mam Aperol Spritz, po którym pójdę na moją ulubioną fizjoterapię a potem idziemy na pizzę! Nie jest źle!

Wczesny ranek spędziłam na siłowni. Ewa Siłownianka posadziła mnie na taki bardzo skomputeryzowany rower treningowy, trochę na leżąco i kazała pedałować. Nie jest łatwo pedałować kiedy staw skokowy zgina się tylko do 15 stopni, powiedziałabym nawet, że jest to niemożliwe. Tak więc światełka na wyświetlaczu migały jak szalone i pojawiał się napis GO FASTER! GO FASTER! Ignorować? Obrazić się? Obraziłam się! Fizjoterapeutka ponaciągała mi stopę we wszystkie strony i przez chwilkę chodziło mi się super! Po kilku minutach noga sztywnieje i znów nie mogę chodzić…bardzo się cieszę, że pora Possecowa i Aperolowa bo nie dałabym rady! Jest jednak światełko w tunelu…W sobotę zdecydowałam, że już nadszedł czas żeby zacząć chodzić, no więc wstałam, zdjęłam but i poszłam, pokręcona, z jednym biodrem trochę bardziej ale poszłam! Z sofy do stołu poszłam! Dzisiaj chodzę już po całym domu bez buta i bez kul ale za to baaardzo wolno. Przykład? Marzenka zadzwoniła do mnie, że jedzie do mnie i jest pod mostem (jakieś 5 minut ode mnie), odłożyłam słuchawkę i poczłapałam pod drzwi żeby jej otworzyć, podeszłam, oparłam się o ścianę i Marzenka zadzwoniła! Żal dupę ściska!

 

Poprzedni weekend spędziliśmy w Monachium. Ewelina opiekowała się mną jak tylko mogła a kobieta może i to bardzo! Pyszne jedzonko, ciasto, herbatka i nawet wózek inwalidzki skołowała dziewczyna i pojechaliśmy do ogrodu botanicznego. W ogrodach pięknie…tulipany już na wykończeniu ale wciąż czarują kolorami i kształtami. Piękne wiosenne krzewy pachnące niesamowicie, żaby hałasujące w jeziorku i Ogród Alpejki pełen jakichś zielonków, karłowatych kwiatów i mchów ! A co robi Kasia? Liczy ludzi na wózkach inwalidzkich i robi zestawienie „kto ma gorzej niż mama”.

 

Poza tym brakuje mi Danielle! Jestem trochę zła, że dałam się wpuścić w taką przyjaźń, o której wiedziałam, że za chwilkę się skończy! Wiedziałam przecież, że tak się kończą wszystkie znajomości z żołnierzonami. One są do tego przyzwyczajone i mam wrażenie (mam też nadzieję, że się mylę) że nie przeżywają rozstań. Po tym jak moja pierwsza garmischowa „przyjaciółka” dała mi do zrozumienia, że nie ma czegoś takiego jak przyjaźń w army community udało mi się przez osiem lat nie zaprzyjaźniać. Nawet więcej, mieć je wszystko głęboko w zadku! Jednakowoż, od czasu do czasu zjawia się ktoś wyjątkowy i po prostu zakochujesz się…w kobiecie. A raczej w człowieku, mądrym, dobrym i niezwykłym człowieku. Mnie trafiły się trzy takie kobiety naraz! Niestety dwóch już nie ma i pewnie nigdy się z nimi nie zobaczę. Warto było się angażować? Pewnie za kilka miesięcy powiem, że tak  ale na razie jest mi smutno i cierpię odrobinę. Po szkole rozmawiam tylko z moją męską przyjaciółką – Mattem ale nie wiem jak długo będzie w stanie wytrzymać pogaduchy o zbyt małych piersiach i przed menstruacyjnym zespole biadoleń…na razie znosi to dzielnie! Reszta traktuje mnie z lekkim pobłażaniem, kiwając z wyrozumiałością głową i uśmiechając się znacząco więc olewam to całe towarzystwo i postanawiam się nie angażować na przyszłość. Postawa aspołeczna przyjęta!

A to zdjątka z ogrodu botanicznego (ja i Ola mamy najlepiej).

 

blog

 

blog_2