Nie, to nie jest żadna prowokacja…ale było mi bardzo miło kiedy dwójka z wąskiego grona czytelników upomniała się o czytadło. Piszę, tak jak chodzę ostatnio, powoli i kulawo…Przepraszam.
Z frontu Achillesowego…wielki but oddany w dobre ręce i kule też powoli pokrywają się kurzem. Stoją w pogotowiu i przypominają, że to jeszcze nie koniec ale prawie ich już nie używam. Kuśtykam strasznie ale sama, bez podpórek i pomocników. Chodzę na siłownię i na fizjoterapię. Na siłowni najciekawsza jest bieżnia, po której chodzę sobie do przodu i do tyłu. Wyglądam strasznie niemrawo i wdzięku w tych chodzeniu żadnego ale daję radę! Po schodach potrafię wejść nogami na przemian (z jednym biodrem troszkę bardziej) ale zejść już niestety nie potrafię i nad tym pracuję. Na razie bez żadnych spektakularnych sukcesów. Wczoraj po raz pierwszy umyłam podłogi w całym mieszkaniu co zajęło mi pół dnia ale udało się! Jest czysto po mojemu!
Dwa tygodnie temu wybraliśmy się z małżonkiem do Frankfurtu w celu rozpoczęcia procesu naturalizacji amerykańskiej mojej osoby. Kompletnie nie wiedzieliśmy czego się spodziewać więc Chris przez pół drogi zarzucał mnie różnymi pytaniami począwszy od podatków, od których się legalnie migam po scenki, w którym mam się bronić przed naszyciem mi szkarłatnej litery na moją niewinną, wątłą pierś. Chris, okazuje się, wyobraźnię ma chyba zbyt wybujałą i na pewno przecenił zdolności szpiegowskie urzędu imigracyjnego.
Wielki but ortopedyczny na nodze i dwie kule skróciły czas oczekiwania o jakieś…5 minut bo osób w kolejce po tytułem „po wszystko inne oprócz wizy turystycznej” było sztuk dwie. Konsulatu we Frankfurcie z krakowskim czy ambasadą w Warszawie lepiej nie porównywać bo kiepsko nasze wypadają. Ochrona wariacka, jak wszędzie ale to mi w ogóle nie przeszkadzało. Bez paska w spodniach i bez kul da się przejść dwa metry a buta nie kazali ściągać więc git. Wszystko trwało 90 minut, poczekalnia przestronna, kawa, woda, przekąski, ubikacje, ksero, automat pocztowy na znaczki, gazetki i mnóstwo czekających ludzi, których z największą przyjemnością poobserwowałam i powymyślałam im historie. Odwiedziliśmy cztery okienka, trzy z pracownikami urzędu imigracyjnego (tylko sprawdzali dokumenty…trzy razy) a ostatnie okienko z panem konsulem, w obecności którego złożyliśmy jakąś przysięgę z ręką na sercu i oddałam odciski wszystkich moich palców. Pogadaliśmy o nartach w Garmisch o tym, że nie mamy żadnych planów jeśli chodzi o wyjazd do Stanów, o tym jaki piękny Wrocław jest (???), ile mamy dzieci i w jakim wieku i przystojny konsulik poinformował nas jak będzie wyglądał mój przylot i rozmowa na lotnisku w Stanach. Z tego co mówi, to tylko formalność bo to on decyduje a w sumie już zdecydował, że wizę imigracyjną dostałam. Tam wbiją mi jakąś piecząteczkę i jestem good to go! Jeśli zdecyduję się na obywatelstwo, muszę odwiedzić Department of Homeland Security będąc w Stanach i powinni mi wyznaczyć datę egzaminu na Amerykanina w przeciągu pół roku. Wszystko okaże się na miejscu ma się rozumieć ale wydaje się, że pójdzie gładko. No i zdecydowaliśmy, że lecimy do Stanów we dwie – Kasia i ja! Mamy już kupione bilety i wylatujemy drugiego października! Już obczaiłyśmy co chcemy zobaczyć i kupujemy bilety na Broadway więc będziemy się włóczyć po Nowym Jorku…raczej tulić się do siebie z wielkimi, wystraszonymi oczami bo po dziesięcioletnim mieszkaniu z owcami i krowami, nawet moja Częstochowa mnie przeraża! Na szczęście mamy Val i Mairin, Chrisa siostrę i siostrzenicę, więc może nas znajdą na jakimś nowojorskim komisariacie zapłakane, głodne i zziębnięte jak się zgubimy!
Korzystając z pobytu we Frankfurcie, odwiedziliśmy Wiesbaden i tamtejszą bazę wojskową, gdzie być może kiedyś zamieszkamy. Baza mnie przeraziła. Okazuje się, że jeśli chodzi o bazy to po Garmisch jest tylko gorzej. Jakaś taka stara, zaniedbana, pełno podejrzanych osobników, szkoły w miarę ale obwarowane jakimś drutem kolczastym i obstawione ochroną z każdej strony. Na szczęście nam nie wolno mieszkać w takim getcie więc pojechaliśmy pooglądać miasteczko Wiesbaden no i tutaj niespodzianka! Przepiękna architektura, pełno zieleni, małe, przypominające stary Żoliborz, uliczki, ludzie na rowerach, jakoś tak miło i przyjemnie. Bardzo mi się podobało! Po szkole trzeba będzie dzieciom oczy spirytusem przemywać i kazać gapić się na piękno!
Frankfurt w ogóle mnie nie zachwycił. Nic szczególnego…Spotkaliśmy się z naszym starym, warszawskim znajomym z Australii i jego żoną na kolacji w centrum miasta. O godzinie dwudziestej byłam najstarszą kobietą na rynku. Sami młodzi i bardzo młodzi ludzie, w garniturach i pięknych ołówkowych spódnicach, szczupli, zdrowi i wysportowani, uśmiechnięci i tacy podskakujący wesoło. A tu ja panie dzieju, ubrana w len od stóp do głów co w Garmisch uchodzi już za „coś się tak wystroiła? Impreza jakaś czy co?” a tam wyglądałam jak jakiś bezdomny. I jeszcze o kulach i w tym bucie. W Garmisch to nawet wypada mieć jakiś stabilizator kolana, gips na ręce, but ortopedyczny a już w najgorszym wypadku jakąś opaskę czy bandaż chociaż. A tam? Wszyscy się na mnie gapili podskakując żwawo na swoich zdrowych, młodych nóżkach! Wypiliśmy piwko, powspominaliśmy stare warszawskie czasy (a’propos, Chris Sexton pozdrawia wszystkich znajomków z Warszawki) i pojechaliśmy do domu.
I najmilszy moment wycieczki…na styku Baden-Wuerttemberg i Bawarii jest taki region, który nazywa się Allgaeu, cudownie zielone, ciągnące się daleko łąki pokryte pagórkami, liściastymi drzewami (u nas głównie igiełki), małymi gospodarstwami a w oddali ogromne, pokryte jeszcze śniegiem Alpy! Widok nie z tej ziemi! Fajnie się wraca do domu!
Wyciągi powoli otwierają. Pierwsza wycieczka na Kreutzeck (beze mnie ma się rozumieć).
Najprawiają góry przed sezonem!
Najprawiają góry przed sezonem!