Comfort Food…

FullSizeRender-2

Comfort food to po angielsku jedzenie na poprawę nastroju. Jedzenie takie przywołuje miłe wspomnienia i zabiera nas w nostalgiczną podróż do chwil, nierzadko z dzieciństwa, które kojarzą nam się z bezpieczeństwem, komfortem duchowym i spokojem. W wiadomo jakiej encyklopedii było napisane, że często takie jedzenie charakteryzuje się łatwością przygotowania i wysoką zawartością węglowodanów. Nie za bardzo czaję z tymi węglowodanami, ale z łatwością przygotowania się zgadzam. Przejdę nawet o poziom wyżej. Wyższy poziom łatwości przygotowania to nieprzygotowanie jedzenia. Według mnie, jedzenie na poprawę humoru to takie, którego nie musisz przygotować. Ktoś to zrobi za ciebie. I dla ciebie. Muszę tutaj zdementować pochlebne, acz nieprawdziwe, pogłoski jako żem druga Martha Stewart. W kuchni się nie realizuję. Gotować nie lubię. Umiem, bo jak coś robię, to lubię umieć i gotuję, bo zawsze jakieś otwory gębowe do zatkania się znajdą. Zdecydowanie wolę jednak jak ktoś to za mnie robi. Najlepiej żeby mama. Moje najbardziej komfortowe jedzenie to kluski tarte, zwane w moim domu kluskami szarymi żeby je odróżnić od klusek białych, czyli śląskich. Kluski tarte, koniecznie z sosem grzybowym i buraczkami. Jak byliśmy mali, mama przed podaniem kroiła nam te kluski na kawałki i rzucała łychę buraczków na kluski tak że się sos robił czerwony. Ślinianki mi już wariują… Za każdym razem kiedy jechałam z Niemiec do Polski, mama kazała meldować się pod Opolem żeby mogła wstawić wodę na kluski. Cieplutkie czekały na stole kiedy podjeżdżaliśmy pod dom. I tak usiadłam i jadłam i jadłam…

Życie na wsi było proste. Siało się zboże wiosną, zbierało latem, zawoziło się zboże do młyna, przywoziło mąkę, zawoziło mąkę do piekarza i przez cały rok, raz w tygodniu, miało się chleb. Co piątek cała wieś pachniała świeżym chlebem. Na rowerze zapylałam na koniec wsi do piekarza po cztery bochenki chleba – dwa na każdą stronę kierownicy. Babcia robiła krzyż na chlebie i kroiła kromkę. Mnie nie pozwolili kroić. Moje pajdy były niezgodne z dopuszczalnymi jednostkami miar dla ciepłego jeszcze bochna chleba. I dobrze. Dostawałam kromkę chleba z masłem i miodem od dziadkowych dziesięciu pszczół. Szczęście…

Bezy z przesadną ilością bitej śmietany stały się jedzeniem na poprawę humoru dzięki trzem pałom z rosyjskiego w ciągu jednej, czterdziestopięciominutowej lekcji. W czasach ciemnoty metodycznej takie rzeczy się zdarzały. Mnie częściej niż innym. Oddana klasówka – pała, niezapowiedziana poprawa spałowanej klasówki – druga pała, pyskówka w temacie niesprawiedliwego spałowania – trzecia pała. Pociągając smutnym, czerwonym od płaczu nosem, usiadłam z przyjaciółką pod płotem Zakładu Remontowo-Montażowego mojego taty. Po drodze kupiłyśmy bezy z przesadną ilością, lekko przykwaskowej bitej śmietany. Nie dało rady ugryźć. Można było tylko przycisnąć i czekać aż piana się osunie i wpadnie do ust. Do ust leżących pod płotem. Leżących ze śmiechu. Dostałyśmy takiej głupawki, że trzy pały z rosyjskiego poszły w zapomnienie. Dwie z matmy też. Kiedy teraz dostaję jakąś pałę od życia, wystarczy, że popatrzę na bezy z przesadną ilością bitej śmietany i mi lepiej. Nie kupuję. Do tego potrzebna mi moja przyjaciółka i płot.

Co zrobić kiedy nie ma mamy z kluskami, piekarnia w Starokrzepicach już nie istnieje, amerykańskie bezy są zupełnie nieśmieszne, a potrzeba poprawy nastroju jest? Pozostaje okrojone, skomercjalizowane, zredukowane do białej kulki awaryjne komfortowe jedzenie. Raffaello. Szybki, łatwo dostępny, nie wymagający żadnego wysiłku z mojej strony naprawczak. Uwielbiam tę białą masę otaczającą chrupiący migdał. Najbardziej jednak uwielbiam warstwę wierzchnią wiórek kokosowych. Każdą kulkę odpakowywałam z wielkim namaszczeniem, odwijałam papierek powoli żeby oderwało się jak najmniej śnieżnobiałych, delikatnych wiórek. W Niemczech wystarczyło wyskoczyć do Aldi po pudełeczko Raffaello i wieczór kończył się lepiej niż się był zaczął. W Stanach dopiero kilka dni temu natknęłam się na Raffaello. I z miejsca wmówiłam sobie depresję, zrobiło mi się tak smutno, że tylko jedzenie na poprawę humoru mogło mi pomóc. Trudny tydzień, trudny miesiąc, trudny rok za mną. Zasługuję na Raffaello. To i kupiłam. I rozwijam. Powoli i uroczyście. Przezroczysta folia przyjemnie szeleści, zaraz ukaże się kokosowa kulka. I będę ostrożna, nie pozwolę żeby choć jeden wiórek oderwał się od kulki. A co to? Pod spodem kulki ochronna folia aluminiowa. Po cholerę? Przed czym chroni kulkę Raffaello? Przed włamaniem? Napadem gorzkiej czekolady? Gwałtem napalonej mlecznej? Folia przyklejona do przezroczystego papierka. Przyklejona jakimś superglułem. Trzeba siły użyć. Pociągnąć trzeba. Pociągam i wszystkie wiórki rozsypują się po blacie kuchennym. Został łysy wafelek. To samo z drugim i piątym Raffaellem. I cały, sztucznie wygenerowany, zły nastrój zniknął. Pojawił się prawdziwy. Teraz tylko kluski mogą pomóc…

FullSizeRender

 

FullSizeRender-1

Janek w tarapatach…

IMG_3512_2_2

Janek wiedzie nierzucające się w oczy życie. Mało spostrzegawczy mieszkaniec naszego domu, czy gość przejezdny nawet nie zauważyłby obecność Janka. Sam się sobą zajmie, nakarmi się sam, higienę osobistą utrzyma, teorię względności Einsteina cichaczem przeczyta, gazetę niepostrzeżenie napisze, pogra w tajemnicy w koszykówkę, boczkiem nauczy się sterować jachtem i nic nikomu nie mówiąc zajmuje pierwsze miejsce w szkolnej olimpiadzie geograficznej. I taki mało wydarzony rodzic jak ja traci Janka z radaru, przestaje być czujny i pozwala zdrzemnąć się zmysłom swym rodzicielskim. Na szczęście Janek, w obawie, że się rodzicielsko zupełnie stępimy, odstawia jakąś konkretną szopkę od czasu do czasu.

Jak wtedy, na przykład, kiedy z jego powodu zamknięto na kilka minut całą bazę wojskową w Grafenwoehr. Łaził za mną po sklepie kwiląc słodko: „mogę to, mamo?”. Ja na to, że nie. Mogę to? Nie! A to? Nie! A to? Nie! Kontakt audialny był. Do czasu kiedy kontakt się urwał. Kilka minut bezskutecznych poszukiwań, kilka moich pół-omdleń, żandarmeria wojskowa zawiadomiona, wszystkie bramy zamknięte, wszystkie samochody wyjeżdżające sprawdzane. A Janek siedzi w kącie sklepu z zabawkami i pakuje po kieszeniach Playmobilowe ludziki.

Na przykład wtedy kiedy dostaliśmy telefon od żandarmerii (tak, znów policja!!), że dwóch nagusieńkich sześciolatków biega po bazie i jeden mówi, że ma takie samo nazwisko jak ja. Zwiali z placu zabaw. Ubrania zostawili w piaskownicy.

Albo wtedy kiedy chciałam zrobić dobre pierwsze wrażenie na gronie pedagogicznym i rodzicach pierwszoklasistów. Pierwszego dnia szkoły dzieci miały przynieść rysunek w temacie wakacyjnym. Byliśmy w Warszawie, Krakowie, na wsi, chodziliśmy po górach, smażyliśmy się na włoskiej plaży. Janek powinien być artystycznie przeinspirowany. Rysunku w domu nie sprawdziłam. Niech mnie zaskoczy. No i zaskoczył. Na rysunku, o którym dumnie opowiadał przed zdębiałymi rodzicami była skarpa i jakiś akwen wodny. W akwenie pijany w sztok Bawarczyk, martwy niestety. Między skarpą a akwenem, niesiony halnym, kolejny Bawarczyk, który za chwilę podzieli los pierwszego. Na skarpie ostatni, z nieproporcjonalnie wielkim kuflem piwa w dłoni. „A ten będzie ich ratował, tak?” – pyta z nadzieją w głosie, patrząc na mnie ukradkiem, nauczycielka. „Nie, jak wypije to też skoczy” – oznajmia autor obrazka . Aha! I ważny szczegół, wszyscy trzej mieli pod pachą szkockie dudy. Nawet ten martwy.

Janek rysować już nie lubi, nawet na plaży trudno go przekonać żeby zdjął koszulkę i jest pod ciągłym nadzorem telefonicznym. Poza tym, jest już starszy i głupoty mu nie w głowie.

Jesteśmy w poczekalni małego lotniska z okazji podarowanego mi, krajoznawczego lotu helikopterem. Lot trwał piętnaście minut. Pierwsze dwie podziwiałam widoki. Trzynaście kolejnych minut powstrzymywałam wymioty, bo bujało. Po wyjściu z helikoptera, zwymiotowała i podziękowałam za prezent. Janek grzebie w telefonie. W biurze obok słychać rozmowę.

– Szkielet dinozaura? A skąd to? To ty?

– Nie, myślałem, że to ty…

– Coś nie tak z naszą drukarką.

Spoglądam na Janka. Jego podejrzany uśmiech wymaga mojej interwencji. Zaciągam go w kąt, latarką po oczach, grożę cięciem racji żywieniowych. Złamał się, ale dopiero pod groźbą całkowitego zakazu konsumpcji truskawek. W miejscach publicznego oczekiwania Janek wyszukuje podłączonej do WiFi drukarki i na tę drukarkę wysyła zdjęcie. Zdjęcie, swojego autorstwa na szczęście, szkieletu dinozaura z muzeum w Denver. Z kiepsko ukrywaną dumą przyznaje, że udało mu się już w kilku miejscach. Co mi tam żandarmeria? Ja teraz na FBI czekam…

Miłość do truskawek i kawałek lata starokrzepickiego

 

 

 

nożyczki i butapren…


scan085

Ja wiedziała od zawsze. W naszej maleńkiej kuchence, na wąskim parapecie stały buteleczki. Buteleczki z kroplami na serce, na żołądek, na wzdęcia, zaparcia, suchoty i niepogodę. Było ich tyle, ile liczy sobie rozsądnej wielkości klasa szkoły podstawowej. Do małych szklanych buteleczek dobierałam sobie butelkę płynu do mycia naczyń. Być może z lekką nadwagą, ale butelka, panią nauczycielką była wyśmienitą. Godzinami siedziałam na blacie kuchennym i bawiłam się w szkołę. Gotująca obiad babcia zdawała się nie zwracać uwagi na wydawane przeze mnie polecenia pachnącym walerianą uczniom, na nagłe przesadzanie niesubordynowanych, na wycieczki szkolne na drugi koniec blatu, na kartkówki i apele szkolne. Mruczała pod nosem Godzinki. A ja budowałam biznes plan na życie.

Szkoła mi pomogła. Pomogła nie zmienić zdania. Nie, nie dlatego, że miałam wspaniałych nauczycieli i chciałam iść ich śladami. Chciałam te ich ślady zadeptać, zamieść, a najlepiej dziurę przed ich stopami wykopać żeby się potknęli i już nigdzie nie szli. Tak źle chodzili. Przez chwilę chciałam być biologiem, to się w biologii rozszerzyłam. Nie na długo. Podpadłam nauczycielce niewyparzoną gębą, a na koniec wypadł mi na ławkę martwy gołąb z formaliny i karierę biologia szlag trafił. Miałam epizod z psychologią. Chciałam bardzo. Tutaj trzeba było polski i historię znać. Pani od polskiego jest już w podeszłym wieku i uszanuję. Powiem tylko, że to cud prawie, że pisać po polsku trochę umiem. A jak nie umiem, to wiadomo czyja wina. O panu od historii też nic nie powiem, bo ten, dla odmiany, jeszcze dziarski. Obawiam się odwetu. I takim sposobem nikomu psychologicznie nie pomogę i prawdopodobnie to z korzyścią dla pomocy potrzebujących. Został język obcy (przedmioty ścisłe celowo omijam, bo to żenada – tym razem moja). I szło mi jako tako i nauczyciel eee…co on tam robił? Aha, uczył!

Moje dziecko jest w drugiej klasie liceum. I planów nie ma. Konkretnych planów nie ma, bo niekonkretne ma. Co tydzień inne. Teorie jakieś wychowawcze mówią żeby nie naciskać, żeby nie zniechęcać, że jak sobie coś tam wyśni i bardzo chce, to jej się uda. Dzieci trzeba wspierać w marzeniach, skrzydeł im nie podcinać. Wręcz przeciwnie, zbierać piórka po ulicy i doklejać butaprenem. Kampanie społeczne nawołują żeby nielotów nie produkować. Wzmacniać pozytywnie, nie krytykować mrzonek i stać za urojeniami murem. Niech rozwija swoje pasje, szuka nowych zainteresowań. Wszystko fajnie tylko, że na drodze stoi system, a że żyjemy w społeczeństwie, zasad systemu trzeba przestrzegać, choćby minimalnie. Wybrać trzeba dodatkowe przedmioty w szkole. Według zainteresowań. Najlepiej od razu na poziomie szkoły wyższej, pozaliczać sobie co nieco już na przyszłość. Poeksperymentować z zainteresowaniami nie ma jak, bo można się licealnie doktoryzować tylko z kilku przedmiotów. I teraz wiem dlaczego. Kasia doktoryzuje się z historii i angielskiego i ma już publikacji na pół książki. Wydaje się, że na nic innego nie zostało już wolnego myślenia. Kasi trochę zostało i urojenia ma. A to, że zostanie weterynarzem. Stoję z nożyczkami i skrzydełka ciach. A biologię dodatkową wzięłaś? Nie. A kto zwiał z laboratorium jak robili sekcję oka owcy? Ano Kasia. A kto się boi dotknąć, choćby patykiem, zdechłej myszy? Wiadomo kto. Tydzień później chemikiem chce być. A chemię ma? Nie. A będzie mieć? Nie, bo nie lubi. To może ja zasugeruję coś z językami. Logika mi tak podpowiada. Zna dwa biegle, trzeci truchcikiem i dwóch innych uczy się w szkole. I jest najlepsza. I jest zachwycona. I tylko o tym przy stole opowiada. Może? Nie. Śladami rodziców szła nie będzie. To dolepiam jakieś inne piórka. Może społeczeństwem by się zaopiekowała? Odpowiada, że sobą się nie potrafi zaopiekować, a co dopiero społeczeństwem. Riposta cięta, jak nic nadaje się na prawnika. Mowy nie ma. Dziennikarstwo? Zbytni ekshibicjonizm.

Zostawić w spokoju? Nie doradzać? Nie podsuwać pomysłów? Być może. Gdybym słuchała tego co mi doradzali, byłabym dziś panią Krysią w plisowanej spódnicy w wydziale ewidencji ludności urzędu jakiejś gminy. A ja spódnic tak nie lubię. Stoję więc twardo, przymurowana rzeczywistością, na ziemi. W jednej ręce nożyczki, w drugiej butapren. Nade mną kołuje moje dziecko trzepocząc skrzydełkami i czeka, z której ręki dzisiaj dostanie.

To może pytanie naprowadzające. Kasiu, co lubisz robić najbardziej? Otwierać prezenty! Dwu i półletnia Kasia w pracy. 

 

A może muzyk?

 

sprawa panamska…

DSC03544

Zebranie aż się odbyło na ten temat. Osobne na ten i tylko ten temat. Niespełna trzydziestoletnia dziewuszka postury Calineczki, z trzęsącymi się od kofeiny dłońmi, podająca się od kilka tygodni za moją szefową ogłasza, że przyjeżdżają Panamczycy. W naszej szkole nikogo z Panamy jeszcze nie było, w szkole, w której pracowało nadpobudliwe Dziecię Elfów, owszem. Postanowiła więc oświecić nas w sprawie panamskiej. I ostrzec. Państwo panamskie miało nam wysłać na naukę angielskiego połowę wielce elitarnej, szkoły katolickiej. Z tej okazji dostaliśmy pół godziny cennych wskazówek. Mieliśmy piersią własną chronić główne źródło dochodu szkoły – Saudyjczyków – bo ci, według katolickiej grupy panamskiej, mają być tutaj w celach tylko i wyłącznie terrorystycznych. Mieliśmy metodycznie omijać dyskusje o religii, różnicach w światopoglądach, poligamii i roli kobiet, czy raczej jej braku, w życiu religijnym, czy w życiu w ogóle… Wspólnym tematem, którego również mieliśmy nie poruszać jest homoseksualizm – obie religie zgodne są co do tego, że albo takowe nie istnieje, albo jest grzechem śmiertelnym. Saudyjczycy mieli mieć w głębokim tyle siostry zakonne, które miały się pojawić jako opiekunki grupy panamskiej. Mieliśmy ich w grupy nie łączyć, gadać ze sobą i tak nie będą. Panamskie, rozpuszczone modlitwą, dzieciory miały nikogo nie słuchać, nie robić zadania domowego i pluć na nauczycieli. Nie ma co skarżyć siostrom na dzieciory, bo siostry miały sobie z nimi nie radzić. Dzieci będą wybredne, nie będą jadły amerykańskiego jedzenia, będzie im zimno, nudno, będą chciały zmienić nauczyciela, książkę, szkołę i Dziecię Elfów ze stołka zrzucić. Mamy przygotować się na ciężkie cztery tygodnie, przeżyć je z jako taką godnością i wyjść choćby z pół-twarzą.

To się przygotowałam. Stoliki w grupy – azjatycką, arabską i południowoamerykańską poustawiałam. Lekcję o dobrodziejstwach jogi wywaliłam z książki. Dżon, który w książce miał iść ze Stiwem do kina został wymieniony na Suzi. Nie ma co ryzykować. W razie problemów z dyscypliną mieliśmy opracowany plan ewakuacji budynku i telefony awaryjne, przesunęłam nawet moje biurko bliżej drzwi…tak na wszelki.

W poniedziałek stawiłam się w pracy ubrana skromnie i niewyzywająco. Dostałam dwie grupy. Zaglądam cichaczem do klasy. Stoliki się pomieszały. Uczniowie z Chin, z Arabii Saudyjskiej, Maroka i świeżość panamska stoją przy wielkiej mapie i paluchami po niej dziabią. Panama nas zaskoczyła. Przysłała mi przestraszone dwunastolatki, takie krótkie jakieś, opalone na beż, pulchniutkie, do całowania. Takie moje Jaśki. Po kilku dniach okazało się, że są też ciekawi innych religii, innych kultur i wszystkiego innego są ciekawi… Za każdym razem jak mewa zadrze się za oknem, wszyscy biegną do okna i zwijają się ze śmiechu. „Pani, pani…a Maria i Diego są w sobie zakochani!! Pokażę pani”. Na zdjęciu Maria i Diego idą z autobusu jakieś cztery metry od siebie. W jednym kadrze się zmieścili więc są, rzecz jasna, zakochani. „Pani, pani…a Alejandro ma chłopaka. Oni są gejami” i leży krasnal na podłodze i nóżkami ze śmiechu kopie. Alejandro ze wstydu zaciąga czapkę na oczy. Nad nim stoją Saud i Mohammed i kiwają ze zrozumieniem głowami. W kącie siostra Ester siedzi i rozmawia z jednym z najbardziej religijnych Saudyjczyków o…czasie Present Perfect. W zazwyczaj pustym koszyczku na telefony komórkowe pod drzwiami, same panamskie ajfony szóstki, od czasu do czasu dzwoniące Dżastinem Biberem (Saudyjczykom muszę wydzierać siłą i grozić więzieniem). Rozrabiają oczywiście, ale dwunastoletnia przedmłodzież po to jest, żeby rozrabiać. Jak rozrabiają za bardzo, wystarczy wspomnieć najświętsze istnienie siostry Ester i od razu wszystkim przechodzi.

Na pierwszych zajęciach zapoznaję uczniów z zasadami szkoły, moich zajęć i takie tam. Nauczona doświadczeniem saudyjskim, ostrzegam, że jeśli ktoś wyjdzie „do ubikacji” na dłużej niż dziesięć minut, wpisuję nieobecność. Przejęły się panamskie skrzaty. Któregoś dnia, Jose wyszedł za potrzebą. Nie liczyłam na jak długo. Jestem od uczenia, nie od liczenia. Wchodzi wystraszony Jose, podchodzi do mnie i mówi: „pani…przepraszam, że tak długo byłem w ubikacji, ale wie pani…no…tego…kupę robiłem…już nie będę…”. Gracias Jose. Może jednak zrób. To niezdrowo tak kupy nie robić…

Kolorado…ponumerowane…

DSC07473

Sześć godzin w samolocie i prawie tyle samo na lotniskach, pół metra śniegu i minus piętnaście. Miasteczko Monument w Kolorado. Dwa tysiące sto dwadzieścia sześć metrów nad poziomem morza. To tak jakbym była na szczycie Kramer w Garmisch, na który wchodziłam z jęzorem po pas. I mieszkam na Kramer i oddycham. Przyznaję, że z trudem. I śpię i gotuję i jem na szczycie Kramer. Fajne uczucie.

O stanie Kolorado wiedziałam niewiele i niewiele się zmieniło, niestety. Na mapie wygląda trochę nienaturalnie. To jeden z trzech stanów, które nie mają naturalnych granic. Granice wyznaczają dane geograficzne. Dużą część stanu zajmują Góry Skaliste. My wylądowaliśmy w przedpokoju do gór. Przebrać się w buty do wspinaczki, nałożyć krem przeciwsłoneczny, wziąć aparat i w góry. Dziwne uczucie te góry. Przyzwyczajona do umieszczonego w dolinie Garmisch, wyobrażałam sobie, że tak wysokie góry jak w Kolorado odbiorą mi oddech na chwilę. Nie odebrały. Nie, że nie piękne, bo piękne, ale patrząc na amerykański Mont Blanc z wysokość amerykańskiego Zugspitze wrażenie jest inne. Oddech też inny. Krótki. Pierwszego dnia nowego roku, jak wspólnie ustalona kilka lat temu tradycja nakazuje, wybraliśmy się w góry. Piękne słońce, minus piętnaście, a my na wysokości dwóch tysięcy siedmiuset metrów. Wchodząc godzinę pod górę zatrzymaliśmy się kilkanaście razy. My z poziomu morza na wschodzie i nasi przyjaciele z poziomu morza na zachodzie kraju. Nie dawaliśmy rady. Ale jaki zaciesz na koniec.

Zaskoczyła mnie przestrzeń. Nigdy w życiu nie widziałam ( no niewiele widziałam w porównaniu z niektórymi) takiej przestrzeni. Ciągnące się w nieskończoność ziemie, pola, łąki, jakaś góra z odrąbanym wierzchołkiem po drodze, a za nią ciąg dalszy przestrzeni. Z drugiej strony góry, równe, bez alpejskich „wystrzałowych” wierzchołków, znikające gdzieś w chmurach, czy we mgle, czy nie wiem w czym, ale całkiem niekończące się. No to się wzięłam i zakochałam w tych przestrzeniach i bata nie ma, muszę wrócić latem do wersji zielonej.

Jak się mieszkało na bajecznej Bawarii, na wakacje jeździło za miedzę do Włoch i przeprowadziło do nadmorskich, przesłodkich mieścinek, trudno człowieka czymś za serce złapać. Denver próbowało dwa dni i nie złapało. Może dlatego, że Denver obserwowałam spod czapki i szalika w mocno minusowej temperaturze, może dlatego, że ciągnęliśmy za sobą siódemkę skostniałych, marudzących dzieci. Do gustu mi nie przypadło. Ale nie ma co się moim gustem sugerować, trzeba samemu zobaczyć.

Ludzi w Kolorado sześćset pięćdziesiąt tysięcy. I wszyscy przyjaźni. I gościnni, ochoczy do rozmowy, gotowi pomóc, weseli i spontaniczni. Fakt, że marihuana jest legalna w Kolorado może mieć coś z tą wszechstanową wesołością wspólnego, ale jeśli tak, to niech żyje zielarstwo! Strach w kolejce stanąć, bo się całego życia człowiek w pięć minut pozbędzie. Kocham takich ludzi!

Było nas trzy rodziny. Sześcioro dorosłych, sześcioro dzieci – czworo normalnych i dwie nastolatki. Na szczęście wielki dom. Nikt nikomu w drogę nie wchodzi, pod prysznic nie zagląda, poduszek nie podkrada. Zmywarka zmywa dwa razy dziennie. Pralka też. Dwie paczki pięciojajecznego makaronu krajanki, wiadro zupy pomidorowej, pięć paczek ruskich, dwie cebule i mamy dzień polski. Worek ryżu, koszyk awokado, pięć puszek fasoli i mamy dzień meksykański, bo przyjaciele z San Diego. Dwanaście puchowych kurtek, dwanaście par zimowych buciorów pod drzwiami. Rękawic nie liczę. Po dwudziestu odpadam. Sześć lampek wina wieczorem i sześć, dymiących kawą, kubków rano. Dwie ręce, jedno pianino i profesjonalne koncerty szopenowskie dwa razy dziennie. Gitara, ukulele i zupełnie nieprofesjonalnie rozśpiewana reszta towarzystwa. Na przywitanie nowego roku mieliśmy gości. Tak, żeby smutno nam nie było. Szesnaście osób, które jeszcze dwa lata temu wspólnie jeździło na nartach, chodziło po górach, jadło Germknoedeln z sosem waniliowym popijając Hellesem jakimś. Szesnaście osób, które dwa lata temu zostawiło góry, narty, przyjaciół i rozjechało się po całych Stanach. I tak w szesnastkę odliczyliśmy (w sześciu językach) ostatnie sekundy starego i przywitaliśmy Nowy Rok. I tylko jedno chodzi mi po głowie. Ciekawe z kim i gdzie za rok…

DSC07504

 

DSC07469

 

DSC07481

 

IMG_5424

 

DSC07489

 

IMG_5448

 

DSC07533

 

FullSizeRender

 

IMG_1920

 

DSC07508

 

IMG_5465