Comfort food to po angielsku jedzenie na poprawę nastroju. Jedzenie takie przywołuje miłe wspomnienia i zabiera nas w nostalgiczną podróż do chwil, nierzadko z dzieciństwa, które kojarzą nam się z bezpieczeństwem, komfortem duchowym i spokojem. W wiadomo jakiej encyklopedii było napisane, że często takie jedzenie charakteryzuje się łatwością przygotowania i wysoką zawartością węglowodanów. Nie za bardzo czaję z tymi węglowodanami, ale z łatwością przygotowania się zgadzam. Przejdę nawet o poziom wyżej. Wyższy poziom łatwości przygotowania to nieprzygotowanie jedzenia. Według mnie, jedzenie na poprawę humoru to takie, którego nie musisz przygotować. Ktoś to zrobi za ciebie. I dla ciebie. Muszę tutaj zdementować pochlebne, acz nieprawdziwe, pogłoski jako żem druga Martha Stewart. W kuchni się nie realizuję. Gotować nie lubię. Umiem, bo jak coś robię, to lubię umieć i gotuję, bo zawsze jakieś otwory gębowe do zatkania się znajdą. Zdecydowanie wolę jednak jak ktoś to za mnie robi. Najlepiej żeby mama. Moje najbardziej komfortowe jedzenie to kluski tarte, zwane w moim domu kluskami szarymi żeby je odróżnić od klusek białych, czyli śląskich. Kluski tarte, koniecznie z sosem grzybowym i buraczkami. Jak byliśmy mali, mama przed podaniem kroiła nam te kluski na kawałki i rzucała łychę buraczków na kluski tak że się sos robił czerwony. Ślinianki mi już wariują… Za każdym razem kiedy jechałam z Niemiec do Polski, mama kazała meldować się pod Opolem żeby mogła wstawić wodę na kluski. Cieplutkie czekały na stole kiedy podjeżdżaliśmy pod dom. I tak usiadłam i jadłam i jadłam…
Życie na wsi było proste. Siało się zboże wiosną, zbierało latem, zawoziło się zboże do młyna, przywoziło mąkę, zawoziło mąkę do piekarza i przez cały rok, raz w tygodniu, miało się chleb. Co piątek cała wieś pachniała świeżym chlebem. Na rowerze zapylałam na koniec wsi do piekarza po cztery bochenki chleba – dwa na każdą stronę kierownicy. Babcia robiła krzyż na chlebie i kroiła kromkę. Mnie nie pozwolili kroić. Moje pajdy były niezgodne z dopuszczalnymi jednostkami miar dla ciepłego jeszcze bochna chleba. I dobrze. Dostawałam kromkę chleba z masłem i miodem od dziadkowych dziesięciu pszczół. Szczęście…
Bezy z przesadną ilością bitej śmietany stały się jedzeniem na poprawę humoru dzięki trzem pałom z rosyjskiego w ciągu jednej, czterdziestopięciominutowej lekcji. W czasach ciemnoty metodycznej takie rzeczy się zdarzały. Mnie częściej niż innym. Oddana klasówka – pała, niezapowiedziana poprawa spałowanej klasówki – druga pała, pyskówka w temacie niesprawiedliwego spałowania – trzecia pała. Pociągając smutnym, czerwonym od płaczu nosem, usiadłam z przyjaciółką pod płotem Zakładu Remontowo-Montażowego mojego taty. Po drodze kupiłyśmy bezy z przesadną ilością, lekko przykwaskowej bitej śmietany. Nie dało rady ugryźć. Można było tylko przycisnąć i czekać aż piana się osunie i wpadnie do ust. Do ust leżących pod płotem. Leżących ze śmiechu. Dostałyśmy takiej głupawki, że trzy pały z rosyjskiego poszły w zapomnienie. Dwie z matmy też. Kiedy teraz dostaję jakąś pałę od życia, wystarczy, że popatrzę na bezy z przesadną ilością bitej śmietany i mi lepiej. Nie kupuję. Do tego potrzebna mi moja przyjaciółka i płot.
Co zrobić kiedy nie ma mamy z kluskami, piekarnia w Starokrzepicach już nie istnieje, amerykańskie bezy są zupełnie nieśmieszne, a potrzeba poprawy nastroju jest? Pozostaje okrojone, skomercjalizowane, zredukowane do białej kulki awaryjne komfortowe jedzenie. Raffaello. Szybki, łatwo dostępny, nie wymagający żadnego wysiłku z mojej strony naprawczak. Uwielbiam tę białą masę otaczającą chrupiący migdał. Najbardziej jednak uwielbiam warstwę wierzchnią wiórek kokosowych. Każdą kulkę odpakowywałam z wielkim namaszczeniem, odwijałam papierek powoli żeby oderwało się jak najmniej śnieżnobiałych, delikatnych wiórek. W Niemczech wystarczyło wyskoczyć do Aldi po pudełeczko Raffaello i wieczór kończył się lepiej niż się był zaczął. W Stanach dopiero kilka dni temu natknęłam się na Raffaello. I z miejsca wmówiłam sobie depresję, zrobiło mi się tak smutno, że tylko jedzenie na poprawę humoru mogło mi pomóc. Trudny tydzień, trudny miesiąc, trudny rok za mną. Zasługuję na Raffaello. To i kupiłam. I rozwijam. Powoli i uroczyście. Przezroczysta folia przyjemnie szeleści, zaraz ukaże się kokosowa kulka. I będę ostrożna, nie pozwolę żeby choć jeden wiórek oderwał się od kulki. A co to? Pod spodem kulki ochronna folia aluminiowa. Po cholerę? Przed czym chroni kulkę Raffaello? Przed włamaniem? Napadem gorzkiej czekolady? Gwałtem napalonej mlecznej? Folia przyklejona do przezroczystego papierka. Przyklejona jakimś superglułem. Trzeba siły użyć. Pociągnąć trzeba. Pociągam i wszystkie wiórki rozsypują się po blacie kuchennym. Został łysy wafelek. To samo z drugim i piątym Raffaellem. I cały, sztucznie wygenerowany, zły nastrój zniknął. Pojawił się prawdziwy. Teraz tylko kluski mogą pomóc…