Malowane słowem…

Poznałam Radosną Wrocławiankę pod sklepem spożywczym w mojej wsi w dość wietrzy, kreteński dzień. Przytuliłam mocno na pożegnanie. I czasem z ludźmi jest tak, że albo przytulisz i odpycha, albo przyciąga. Przyciągnęło! Już kilka dnia później było pyszne jedzenie, wino, język polski. I od tej pory Radosna Wrocławianka to mój dobry duch. Bez niej byłoby o wiele trudniej i dużo smutniej. Bez niej też języka polskiego w moim domu byłoby mniej. Ma ona córkę, którą poznam latem, a doczekać się nie mogę. Córka Wrocławianki jest artystką, maluje, rysuje i…pisze! Dostałam do poczytania dwie jej książki i pierwszy raz od wielu lat dzieci moje usiadły i DOBROWOLNIE zaczęły czytać po polsku. Jeśli ktoś potrafi sprawić takie czary, to ja po rączkach całuję.

Czy wiesz jak dyrygować hałasem? A wiesz, że Konwalia Majowa jest trująca? Lubisz rozwiązywać zagadki kryminalne? W wydanej przez wydawnictwo Kocur Bury książce znajdziemy dwa krótkie opowiadania kryminalne. W Głośnym Zniknięciu autorzy, Tomek Żarnecki i wspomniana już, Gosia Kulik, przestawiają nam pana Allegro – osobliwego dyrygenta mieszkającego w małym miasteczku. Pewnego dnia dyrygent znika. Historia staje się bardzo zagadkowa i kończy się niespodziewaną puentą. Odwracając książkę do góry nogami, znajdziemy kolejną zagadkową postać i kolejną zagadkową opowieść. Tym razem to zielarz…czy może potwór? A może jeszcze ktoś inny? Opowiadania napisane są prostym, zrozumiałym dla młodego czytelnika, czy też słuchacza, językiem i okraszone bardzo interesującymi malowidłami. Bardzo podobają mi się kolory, zabawny chwilami tekst i ciekawe informacje na temat muzyki i ziół na końcu każdego z opowiadań. Moje dzieci przeczytały jednym tchem.

Druga pozycja jest dla nieco starszych dzieci. Chore Historie, swoją czarną i nieco mroczną okładką, zapowiadają coś niezwykle tajemniczego. Gosia Kulik i Tomek Żarnecki, w swojej książce opisują historię, objawy i przebieg wielu chorób. Czasem zatem jest mroczno i ponuro, czasem śmiesznie. Zawsze jednak, bardzo interesująco. Jest mnóstwo anegdot i ciekawostek. Dowiemy się co wywołuje malarię, dlaczego w niektórych regionach Afryki nie można wypowiadać słowa AIDS, jak wygląda twarz chorego na cholerę i co ma wspólnego Krzysztof Kolumb i kiła. Rysunki są niezwykle ciekawe, jakby podpierające tekst, pomagające zrozumieć informacje w nim zawarte. Nie tylko moje dzieci przeczytały z zapartym tchem. Ja też. I jestem teraz o wiele mądrzejsza!

Nie mogę się doczekać lata i spotkania z autorką. Może wyprosimy u niej jakieś malowidło? Pochwalę się!

Wesołych…

fullsizerender-1

Trzymałam się jakoś. W końcu nie pierwszy raz będę z daleka od domu. Zamknęłam się na fejsbukowy świat co by mi lampkami choinkowymi po oczach nie dawał. Żeby czymś łeb zająć, dołożyłam sobie dwa projekty w pracy, zrobiłam przedświąteczną imprezę dla watahy nauczycieli i adoptowałam kota. Kot okazał się wielce wymagającym stworzeniem, powadził się z psem i dostał kataru. Projekt okazał się czubkiem góry lodowej projektów i cała góra moja, a że nie lubię amerykańskiego imprezowania z plastikowymi sztućcami, humusem z pudełka i ciasteczkami z układem okresowym pierwiastków to aż urlop z racji przygotowań wzięłam. Wszystko o dupę rozbić. Z wdzięczności za polską nadgościnność dostałam od przybyłych książkę. Książka emigrantki, Beaty Zatorskiej, Sugared Orange to historie i przepisy kulinarne z zimowej Polski. Przepisy, przepisami, bo ze mnie taka kucharka jak z koziej dupy trąbka, ale historie…jakie piękne, jakie szaro-bure choć białe od śniegu, pachnące kapustą, sianem pod wigilijnym stołem i spalanym węglem i śmieciami z całego dnia… Na pierwszej stronie Juliusz Słowacki i Zofia Bobrówna i jak stałam, tak czytałam, a jak czytałam, tak płakałam. Ale tylko w środku, ale tylko do wewnątrz, bo dzielną trzeba być, radę sobie dawać, psa nakarmić, podłogę zmyć, święta za pasem, a roboty huk przecież!

Historie wszystkie przeczytałam jednym tchem. O przygotowaniach do świąt, o roratach, o Mikołaju, o wigilii… Nie musiałam długo szperać w pamięci żeby odnaleźć swoje. Przypomniały mi się roraty, na które trzeba było biegać, bo księża mieli subtelny sposób kontroli obecności – rozdawanie obecnym puzzli, które na koniec tworzyły obrazek, który to odmalowany brał udział w konkursie kościelno-plastycznym. Nie ma to jednak jak znajomości. Koledzy ze szkolnej ławy dorabiający wieczorami jako ministranci sklejali śliną dwa obrazki i rozdawali obecnym, a ci zaś rozprowadzali rano w szkole za zadanie domowe czy obietnicę małżeństwa. Godnym tego zaszczytu dawano na nocleg ceramicznego Jezusa w skali jeden do dwóch. Nachodziłam się ja na te roraty zanim dostałam Jezusa do domu. Żeby mu osłodzić żywot i zatrzeć wspomnienia stajenki lichej, Jezus spał na miękkim fotelu owinięty kocami, ale i koce nie pomogły jak jakimś cudem spadł i się mu palec, którym niebiosa wskazywał, ułamał. Butaprenem podpięliśmy i ręka boska jak nowa.

Naszą tradycją w wigilijne przedpołudnie było jeżdżenie po wsi z opłatkiem. Mama pakowała nas do malucha i za głośnym nie-przyzwoleniem babci, która zostawała z całą robotą sama, włóczyliśmy się po rodzinie. A to u cioci Halinki kapusty się spróbowało, a tu u cioci Hani sernika. Bardzo lubiłam to jeżdżenie. Wszyscy w takim niepotrzebnym biegu, bo wiadomo, że wszystko już gotowe, posprzątane, upieczone, ale jeszcze, a to śliwkę do kompotu dorzucić, a to rybie płetwę dosmażyć. Wszyscy biegający, choć już odświętnie biegający – była chwila żeby usiąść, kawę wypić, pogadać i bulgoczących potraw wigilijnych popróbować.

W wigilię w naszym domu było zawsze tłocznie, gwarnie i pachnąco pysznym jedzeniem. Przed kolacją wieczna nerwówka…bo pierogi się rozlatują, bo kapusta niedoprawiona, bo dziadek poszedł się z krowami opłatkiem podzielić i zniknął, bo wujek Heniek jeszcze pod Katowicami, a tu gwiazdka już na niebie, wszystko stygnie i czas zaczynać. Wpychamy siano pod obrus przewracając dekorację i świece. Wyjącego Jaśka w białą koszulę trzeba wbić, prezenty pod choinkę teleportować i nauczyć Chrisa modlitwy naprędce. A potem nagle wszyscy są, stają przy stole, robi się cicho, spokojnie i całą gębą świątecznie…

Nie mam do kogo pojechać w wigilię. Opłatkiem podzielę się z moimi japońskimi uczniami, którzy połamią sobie języki na „wesołych świąt” a kapustę wigilijną kupiłam w słoiku w polskim sklepiku. Kapusta wigilijna w słoiku ze sklepu brzmi jak epitet sprzeczny, smutny oksymoron… Pogadam z całą rodziną sześć godzin wcześniej niż bym chciała, odpiszę (albo i nie, bo nie trawię smsów z życzeniami) na świąteczne smsy i usiądziemy przy świątecznym stole kiedy wszyscy, z którymi chciałabym spędzać święta, będą już spać, a co wytrwalsi wybierać się będą na pasterkę. I jak zwykle zrobię wszystko żeby było jak w Polsce, jak w domu. Będę nerwowa, że pierogi mi nie wyjdą, ciasto nie wyrośnie, nakrzyczę na dzieci że guzdrają się z nakrywaniem stołu i że koszula niewyprasowana, a sukienka niewystarczająco odświętna. I jak zwykle będzie pięknie, w miarę świątecznie, wystarczająco rodzinnie. I trzeci raz z kolei będę miała nadzieję, że to już ostatnie moje święta z dala od swoich.

Trochę smutno i trochę sentymentalnie, ale za to prawdziwie… składam wszystkim tutaj zaglądającym wesołych i pogodnych świąt, spędzonych w gronie najbliższych, tych widzianych na co dzień i nie widzianych od lat.

img_6953

(część obsady (Hania i Jaś) amatorskich jasełek zorganizowanych przez cztery polskie rodziny, Garmisch-Partenkirchen, 2007)

 

Zielone Pomarańcze w PRLu

SizeRender

Wspomnienia z PRLu Anety Górnickiej-Boratyńskiej z opracowaniem graficznym Bohdana Butenko w książce „Zielone Pomarańcze czyli PRL dla dzieci” to super fajna książka dla starszych dzieci…i ich rodziców…a także dla ich cudzoziemskich współmałżonków. Historyjki są bardzo ciekawe, fajnie napisane, z odniesieniem do czasów dzisiejszych. O trzepaku przed blokiem, o talonach i kartach, kolejkach i rajstopach na święta, Niewidzialnej Ręce i saturatorach. Jeśli chodzi o mnie, nie do wszystkiego mogę się odnieść – mieszkałam na wsi i Hofflandu na oczy nie widziałam, ale to też okazja żeby „dopowiedzieć” dzieciom o czymś „swoim”. Używam tekstów do nauki polskiego (pisałam tutaj) i działa! Dzieci są zainteresowane i chcą czytać po polsku! I o to chodzi!!

Davide Cali and Serge Bloch creations

Dzisiaj wyjątkowo po angielsku. Obie książki, o których piszę mam po angielsku, poza uważam, że moi anglojęzyczni znajomi powini je przeczytać więc dziś trochę dla nich. Książka “I can’t wait” jest przetłumaczona na język polski – “A ja czekam” – gorąco polecam! A poza tym, piszę na poziomie gimnazjalisty, więc więc większość z was zrozumie!

I don’t remember who recommended “The Enemy – A Book About Peace” to me, but after researching the authors of that book, I found an amazing book by the same two authors – “I Can’t Wait”.

Screen Shot 2013-08-11 at 5.27.41 PM

The Swiss-born, French-speaking author of award winning children’s books, Davide Cali has put in a very few words the sense and the meaning of life, the past and the future, the happiness and the sadness of human existence. “I Can’t Wait” is an innovative, intriguing and wonderful book for all readers and all thinkers. In short this is a book to read, to think about and to talk with your kids about. It is also a book to look at and look and look…Serge Bloch – an outstanding illustrator did an incredible job adding life and color to Cali’s words. The black and white drawings are simple and clear but one thing that Bloch added to his drawings – a red thread – made the drawings meaningful and telling. In one picture, the red thread is a bow in a mother’s hair, in another, it is an umbilical cord, a telephone line or a good bye wave. It symbolizes a bond between two people, happiness, anger and death. One of the best books I have ever seen!

Screen Shot 2013-08-11 at 5.28.47 PM

You can enjoy the same Bloch-Cali duo, the same simplicity, the same multilevel approach, the same depth in their other book “The Enemy”. It is, as promised by the authors, a book about peace. It shows two soldiers standing, sleeping, being hungry, angry and sad. It shows two soldiers hating each other and plotting each other’s death until they get to know each other’s foxholes. They both have families, loved ones waiting for them, they both hate the war and want it to be over. Every military child should read this book but not only…every child should read this book and every parent should read this book. It is not only about real war, it is about the hatred, antagonism and hostility that we see and experience in civilian life. And maybe it is just enough to check out the perspective from the other person’s foxhole.

 

Z miłości do śmierci

Screen Shot 2013-06-30 at 10.45.24 AM

Dzisiaj kontrowersyjnie! Kilka lat temu na rynku polskim pojawiło się kilka pozycji szwedzkiej pisarki i pedagog, które od razu wzbudziły mieszane uczucia w sercach rodziców. Każde z nas na tematy trudne rozmawia z dziećmi – taką mam nadzieję… ale żeby tak od razu na czynniki pierwsze rozbierać najbardziej intymne sfery życia? Pernilla Stalfelt opisuje życie bez filtrów, bez tematów tabu i bez zbędnego, według mnie, przekonania, że dzieci nie dadzą rady zrozumieć tego, czy owego tematu. Na Małą Książkę o Kupie w naszym domu było już trochę za późno – zainteresowanie fekaliami zniknęło bezpowrotnie…mam nadzieję. Zakupiłam natomiast Małą Książkę o Miłość i Małą książkę o Śmierci. Z książki o miłości dowiadujemy się o miłości do rodziców, do psa, do Boga, o miłości kobiety do mężczyzny czy kobiety do kobiety. Tekst jest prosty, z poczuciem humoru ale nie głupawy pod warunkiem, że czytamy go z dziećmi. Rysunki, również autorstwa pani Stalfelt są bardzo wyraziste i jednoznaczne, jak na przykład rysunek przedstawiający miłość fizyczną, z którego to rysunku moje dzieci zapamiętały zbyt zarośnięte łono kobiety. Z książki o śmierci dowiadujemy się co się dzieje z ciałem po śmierci, jak można powspominać zmarłego i czy można dostać kartkę pocztową od zmarłej cioci Krysi. Słyszałam krytykę, że książka ta nie traktuje śmierci poważnie. Gdyby ją tylko przeczytać i odłożyć na półkę, można by zgodzić się z tą opinią. Moim zdaniem chodzi o to, żeby te książki zapoczątkowały poważne i może czasem mniej poważne rozmowy z dzieckiem. Tak jak nie uchronimy się od miłości, nie uchronimy ani siebie ani dzieci od śmierci…czasem może być strasznie, smutno, przerażająco a czasem śmiesznie…ja jestem za!

 

P.S. Ela z Dwujęzyczności dodała jeszcze kilka innych książeczek bez filtrów. O, tutaj zapraszam!

Screen Shot 2013-06-30 at 10.44.55 AM

Niech żyje Dr. Seuss!

Screen Shot 2013-06-26 at 5.39.07 PM

Chyba nikogo nie trzeba przekonywać do książek Dr. Seussa. To znakomite czytadła! Absurdalnie śmiesznie, wielopoziomowe – i dla dzieci i dla dorosłych, znakomicie nadają się do nauki czytania i wymowy po angielsku, można je czytać w kółko i wciąż śmieszą i bawią. Mamy kilka innych kolekcji książkowych ale Sandra Boynton i Dr Seuss zajmują najwięcej centymetrów kwadratowych naszej półki z książkami. Trochę sceptycznie podeszłam do polskiej wersji „Green Eggs and Ham” ale tylko do momentu, kiedy zobaczyłam kto ją tłumaczył. Tłumaczenie Stanisława Barańczaka jest wspaniałe! Kto zna te książki wie, że te książki są prawie niemożliwe do przetłumaczenia. A panu Barańczakowi się udało. Polecam wszystkim, dużym i małym! Ja łyżkami mogłabym jeść! Z tego co wiem, jest jeszcze pięć innych książek Dr Seussa przetłumaczonych na język polski. Pewnie zakupię je wszystkie!

Do tego tytułu podchodzę też trochę sentymentalnie. Pewnego dnia wyguglowałam „Dr. Seuss po polsku” i trafiłam na blog Anety i tak poznałam wszystkie wspaniałe, dwujęzyczne, internetowe mamy!

Czytanki Mamy Anki

 

Screen Shot 2013-06-26 at 5.12.30 PM

„W Białymstoku żonę coś zakłuło w boku. Mąż jej zrobił okład z lnu i ułożył ją do snu.”

Z zazdrości mam ochotę w ogóle nie pisać o tej książce. Z zazdrości, że to nie ja wymyśliłam te rymowanki. Pani Eliza Piotrowska i ja mamy wiele wspólnego jeśli chodzi o proste, śmieszne i czasem kompletnie zwariowane rymowanki. „Książeczka Wycieczka” jej autorstwa to zbiór króciutkich, totalnie od czapy wierszyków o dużych i małych miastach i miasteczkach w Polsce. Starokrzepic nie ma ale się nie dziwię, jak tu coś dobrego napisać kiedy nazwa ma pięć sylab ale jest o Częstochowie, Opolu, Koluszkach i Lądku Zdroju. Moje dzieciaki uwielbiały te wierszyki. Do tej pory zresztą Kasia, której pamięci nie jeden słoń mógłby pozazdrościć, wyrecytuje coś o Kutnie czy Krakowie.

Czytanki Mamy Anki

 

Screen Shot 2013-06-25 at 7.10.10 PM

„Czesał czyżyk czarny koczek, czyszcząc w koczku każdy loczek. Po czym przykrył koczek toczkiem lecz część loczków wyszła boczkiem” – Wierszyki Łamiące Języki autorstwa Małgorzaty Strzałkowskiej.

Jeśli macie dość waszych dzieci i chcielibyście połamać im języki ze złości, ten i inne wierszyki na pewno wam w tym pomogą! Przeczytane, języki połamane i bardzo polecamy!

Czytanki mamy Anki

Screen Shot 2013-06-25 at 7.04.41 PM

 

Kolejna książeczka z naszej półki to “Najwyższa Góra Świata” Anny Onichimowskiej. Są to dość krótkie opowiadania – w sam raz na jedno poczytanie! Każde opowiadanie jest o innym dziecku i o jakimś problemie życiowym. My jesteśmy po kilku opowiadaniach i ja jestem zachwycona! Ładny język, nie za łatwy ale też do zrozumienia dla każdego dziecka. Pierwsze opowiadanie było o śmieci babci, drugie o miłości do zwierzaka, a trzecie o rozstaniu, rozdarciu między miłością do dziadka a tęsknotą za rodzicami za daleką granicą. Kiedyś miałam takie podobne opowiadania, ale były bardziej jawno-psychologiczne (Kaśka od razu zczaiła, że coś tam chcę przemycić), te są po prostu opowiastkami o dzieciach ale delikatnie opowiadają o tym jak -boli, jak się kocha, jak tęskni…Polecam!

Czytanki Mamy Anki

Początek tygodnia książkowy. Aneta, na swoim blogu, napisała o fajnych książkach. To i ja o ciekawej chciałam napisać bo właśnie skończyłam ją dzieciom czytać.

Jednak zanim o książce będzie, będzie o czytaniu. Dzięki moim dwujęzycznym wróżkom, które co i rusz wyczarowują nowe pomysły na utrzymanie dwujęzyczności u dzieci, które zasypują pomysłami, ulepszeniami i innowacjami w temacie czytania, nasze wieczorne Czytanki Mamy Anki (bardziej wyszukana odpowiedź na Rymowanki Mamy Anki) odbywają się regularnie. I z zapałem i z zainteresowaniem i z proaktywnym łażeniem za mną z książką i z „mamo, poczytasz?” Ja czytam i dzieci czytają. „Ja czytam” wychodzi nam znacznie lepiej i przyjmowane jest z większą ekscytacją niż „dzieci czytają”, ale „dzieci” również „czytają” i to ponoć całkiem nieźle, choć już z nieco bardziej wyważonym entuzjazmem. Za całe to kibicowanie i zagrzewanie do czytania, mówienia i pisania po polsku, wszystkim dziewczynom jestem bardzo wdzięczna – efekty widać i słychać!

Zdarzyło wam się, że wasze dzieci mijając bezdomnego pijaka zarzuciły was serią pytań na jego temat? Albo prawie słyszałyście ich myśli na temat niewidomej dziewczynki z laską i z psem-przewodnikiem. Pytały was kiedyś dzieci czy ta pani z sześciorgiem dzieci to jest szczęśliwa (bo na szczęśliwą nie wygląda)? Moje pytały…Czym są starsze, tym pytają mniej. Może dlatego, że więcej wiedzą, a może dlatego, że nie wypada pytać. A dlaczego nie wypada?

To pytanie zadali sobie, a następnie innym, Tomasz Kwaśniewski i Anna Bedyńska w książce Jedno Oko na Maroko. Książka ta, to zbiór wywiadów, wywiadów robionych głosem dziecka, wywiadów robionych z ludźmi, za którymi nie wypada się oglądać. Wywiad z człowiekiem bez nóg, z panem, który lubi na golasa sobie pochodzić czy z panem, który ma na imię Edyta. Wszyscy ci ludzie odpowiadają na zadane pytania nader szczerze i tak zwyczajnie, bez ideologii, bez napuszania się. Mnie najbardziej podobała się wywiad z księdzem. A ponieważ ogólnie znany jest mój stosunek do instytucji kościoła, to fakt, że króciutki wywiad zrobił na mnie wrażenie, o czymś świadczy!

Książka językowo jest bardzo prosta, ale powinno się ją czytać z rodzicami. Można porozmawiać, popytać i poodpowiadać. Ciekawie wypadło też czytanie na role…Nawet nastolatkę Kasię książka zainteresowała i obrodziła w długie dywagacje na temat wzrostu pani Wioli i braku pigmentu u pana Andrzeja. Bardzo polecam!

DSC02255