COVID-19

COVID-19 – chyba na każdego z nas, w jakimś stopniu, koronawirus miał, ma, lub będzie miał jakiś wpływ, niezależnie od miejsca zamieszkania, pracy, wieku, wyznania. Każdy, w każdym zakątku, ogromnej geograficznej przestrzeni dostanie jakąś przesyłkę od losu, której nadawcą jest COVID-19. Przesyłka będzie mała, albo ogromna, lekka, albo nie do podniesienia w pojedynkę. Przesyłka będzie niespodzianką, przekleństwem, wybawieniem z trudnego procesu podejmowania decyzji, lub jedynym wyjściem. Będziemy ją otwierać niechętnie, może odsuniemy na kilka dni w kąt z nadzieją, że rozpłynie się, zniknie. Będziemy na nią zerkać, zastanawiać się co się w niej mieści. Będziemy ostrożnie odpakowywać przesyłkę z drżącymi ze strachu, lub z przejęcia dłońmi, powoli otworzymy opakowanie. Być może odetchniemy z ulgą, może otworzymy oczy ze zdumienia, zapłaczemy, lub uznamy zawartość za błogosławieństwo w przebraniu ochronnym i w masce.

Pewnie wielu zgodzi się ze mną, że nie wszystko wróci do stanu sprzed miesiąca. Może nawet nic. Kataklizmy, nieszczęścia, epidemie ciągle nawiedzają naszą planetę i nasze społeczeństwo. Najczęściej jednak zdarzają się w jednym miejscu, często “nie u nas” i często są to rzeczy niejako znajome – trzęsienia ziemi, powodzie, wojny, pożary, strzelaniny, katastrofy ekonomiczne. Oglądamy wtedy wiadomości, kiwamy głowami, wygłaszamy wątpliwe mądrości o tym czego byśmy nie zrobili gdybyśmy byli na “ich” miejscu, wytykamy błędy, pomagamy jak możemy i zapominamy. Tym razem jest trochę inaczej. Wirus rozprzestrzenia się wszędzie i bardzo szybko. Nikt nie jest pewien co robić, ani my, ani rządy, ani nauka i medycyna. Nikt nie wie, bo to zupełnie nowa sytuacja. Nigdy nic takiego się nie wydarzyło. Poprzednie epidemie dotyczyły mniejszych obszarów, nie rozprzestrzeniały się tak szybko, lub zdarzyły się dawno kiedy przemieszczanie się ludzkości nie było tak dynamiczne. Wszystko jest nowe, nieznane, niezbadane, nieprzetestowane. Co dwa tygodnie temu było pewnikiem, że nigdy, że zawsze, że nie ma potrzeby, że kontrolujemy, wiemy co robić, teraz trochę się rozmywa. Tracimy kontrolę, nie mamy wiedzy, zmieniamy opinie. A my tego nie lubimy. Oj jak my nie lubimy nie mieć kontroli,  nie lubimy nie mieć stabilnej i jasnej opinii, nie wiedzieć, nie mieć innego wyjścia. A ja widzę w tym wszystkim cudowną i bardzo ważną lekcję dla nas wszystkich. To lekcja ogromnej pokory i zrozumienia, że my, ludzie, nie jesteśmy królami świata. To lekcja pokory oraz działania intuicyjnego. Nie wierzę w boga, który nas za coś karze, nagradza, coś daje, coś odbiera, który “tak chciał”, albo “tak nie chciał”. Wierzę jednak w mądrość, która jest wewnątrz nas, która ogarnia wszystko, ma wszystko, wie wszystko. Wierzę w mądrość wszechświata, w ogromny ocean wiedzy przekazanej nam przez naturę, naszych przodków, czas, kosmos, wszystko. Do tej mądrości prowadzi nas intuicja właśnie. I myślę sobie, że ten chaos wirusowy, to łażenie po omacku, te próby i błędy, ta zmiana opinii, decyzji to nic innego jak tylko wielka społeczna lekcja intuicji, takie Intuition Immersion Course (kurs intuicji przez zanurzenie). Nie dość, że sytuacja, w której się znaleźliśmy jako jednostki osobowe, jako kraj, Europa i świat wymaga działania intuicyjnego, bo nie ma podręczników, nie ma wzorców z przeszłości, to dodatkowo jesteśmy zmuszeni odizolować się od wszystkiego znajomego, od tego “ale mam zapieprz w pracy”, “nie wiem w co ręce włożyć”, “latam z piórkiem w dupie”. Trzeba usiąść na tyłku i przeczekać. A w trakcie czekania, trzeba pobyć ze samym sobą, ze swoimi lękami, obawami, z czarnymi myślami, z niekończącymi się pytaniami i niewiadomymi. To jest kopanie głęboko do środka. Wsłuchanie się w swoją intuicję, w swoją mądrość. Usłyszymy wtedy do czego nas ciągnie, do czego pcha, od czego odpycha, czego nam nie żal zostawić, a po czym będziemy rozpaczać. I powoli, powolutku zaczniemy zdrowieć, łagodnieć, być w zgodzie ze sobą, słuchać swojej intuicji. A kiedy już wszystko przejdzie, otworzymy drzwi rodzinie, przyjaciołom i sąsiadom i każdy wspólny posiłek będzie smakował najwyśmieniciej, każdy film w kinie będzie na wagę Oskara, każda kawa w kawiarni najlepsza na świecie, każdy uścisk dłoni, przytulenie, pocałunek będzie najpiękniejszą chwilą. Wtedy można usiąść, pomyśleć, pogadać i zobaczyć co dalej. 

Miałam dzisiaj taki sen, że przyjechałam na porodówkę i miałam zaraz zabrać się za rodzenie dziecka. Pielęgniarka zaprosiła mnie na siku (oczywista!!) a potem na “będziemy rodzić”. Przy ubikacji poczułam przyjemny zawrót głowy. We śnie wiedziałam, że to mój kolejny skurcz. Umyłam ręce (COVID-19!!) i otwierając z rozmachem drzwi na porodówkę pomyślałam z radością i podnieceniem: “no to do roboty”. Taki sen zapewne oznacza, że idzie zmiana, coś nowego się urodzi, coś zacznie. Zmiany mogą być różne oczywiście, ale czuję, że to dobre zmiany i że to zmiany dla nas wszystkich, dla planety, dla zwierząt i ludzi. Nie spierdolmy tego! 

 

Wyspa w Zurichu…

Co powinni wiedzieć wszyscy inni… What everyone else should know…

Kilka dni temu zostałam nauczycielką jogi Anusary. Ale to nie jest ważne. Nauczycielem jogi może zostać każdy i mówię to z pełną świadomością i z dużą dawką zasłużonej ironii, bo nauczycieli spotkałam już wielu. Ważniejsze dla mnie jest to, że kilka dni temu zostałam, po raz drugi, uczniem. Rok temu podjęłam decyzję o drugim kursie nauczycielskim. Decyzja nie była łatwa, bo jeden certyfikat już mam, prowadzić zajęcia jogi mogę, koszt tych dwustu godzin jest wysoki, a jak dodam, że to Szwajcaria i Zurich to koszty dochodzą do samych szczytów ośnieżonych szwajcarskich Alp. Jednak coś mnie pchało, coś mówiło, że nie mogę odpuścić, nie tym razem, nie teraz. Lubię sobie wyobrażać, że to “coś” to Ta, Która Wie (La Que Sabe z książki “Biegnąca z wilkami” – książki, którą każda kobieta powinna przeczytać) – stara baba w moich trzewiach, która ma całą wiedzę wszechświata, przeszłości i przyszłości. Posłucham. I to była jedna z najlepszych decyzji w moim życiu. 

Ponad dwieście godzin spędzonych na studiowaniu asan, oddechu i tekstów tantrycznych, ale przede wszystkim na poznawaniu siebie. To była niesamowita podróż do wnętrza – i wiem jak to brzmi… nadmuchane, sekciarskie, egzaltowane pieprzenie o niczym…ale nie obchodzi mnie jak to brzmi. Ważne jak to jest. A jest…intensywnie! Wcale nie jest łatwo grzebać w przeszłości i w sprawach emocji bieżących. Wcale nie jest łatwo zdawać sobie sprawę z rzeczy, o których nie miało się pojęcia, że się je na plerach nosi. Nie jest łatwo otwierać stare, zarośnięte, trochę brzydko i krzywo, blizny, czyścić rany, składać kości, zakładać opatrunek i od nowa obserwować proces gojenia. Nie jest łatwo, ale jakże to potrzebne, uwalniające i dające siłę i wiedzę do dalszego życia na swój własny, najlepszy i najpiękniejszy sposób. 

Ale żeby takie wewnętrzne trzęsienie ziemi przetrwać, trzeba mieć narzędzia. Moje narzędzia to ćwiczenia ciała, oddech i medytacja, która robi totalną rozpierduchę, a za moment oczywistą składankę. I tak non stop. Rozpieprz i składanka. Ale za każdym razem składanka jest ciut łatwiejsza. Jest jeszcze jedno narzędzie – ludzie. Inne, piękne stworzenia, które co miesiąc siadają w wielkim kole i są. Na sto procent, na dwieście, na wszystkie procenty świata. Kilkanaście cudownych osób, które sprawiły, że ten rok na zawsze zostanie w mojej pamięci, w moim sercu. Ezgi, moja nauczycielka, opowiada o nas jak o wyspie, którą sobie stworzyliśmy, która zawsze będzie istniała i na którą zawsze możemy wrócić myślami i spotkać się tam z innymi. Nigdy w życiu nie spotkałam tak zsynchronizowanej duchowo grupy ludzi. I teoretycznie nie mamy ze sobą nic wspólnego oprócz tego, że wybraliśmy właśnie ten kurs, właśnie ten marzec, ten rok, właśnie to miasto, tę nauczycielkę. A tak naprawdę łączy nas wszystko. Miało się wrażenie, że każdy czuł się częścią drugiej osoby, takie naczynie połączone. Porozumiewaliśmy się bez słów niemal, myślami, sercem. I nie ma przypadków, nie ma zbiegów okoliczności. Tak miało być. Powtarzaliśmy to jak mantrę. Tak miało być. Mieliśmy się spotkać, pokochać się i zostać jedną wielką wyspą na zawsze!

Jestem ogromnie wdzięczna za ten rok, za tę cudowną podróż. Jestem szczęśliwa i ciekawa nowego etapu w moim życiu. Nastawcie wewnętrzne uszy i słuchajcie co La Que Sabe ma wam do powiedzenia. Warto!

What my Zurich island should know… Co powinni moi z Zurichu wiedzieć…

Dear Zurich islanders,

Almost a year ago I made a decision to join Anusara Teacher Training in Zurich. It wasn’t an easy decision. The distance, the costs, getting a second yoga certificate might have sounded like a frivolous act. Something, however, kept pushing me, bringing me back to Stambha yoga website. I like to imagine that this “something” is the La Que Sabe (The One Who Knows) – an old woman from the book Women Who Run with the Wolves, who sits in my gut and holds the knowledge of the whole universe, the past and the future. I listened to her. And this was one of the best decisions of my life.

Since the beginning of our journey in March, I learned a lot about many aspects of yoga, but mostly I learned a lot about myself. While learning asana, breathing, chanting, and philosophy might have been possible with a different teacher and a different group, the latter part – journey within – only with this group, only with you! Sitting in a circle, every month, sharing verbally and non-verbally what was going on with my growth was so healing, such a nectar-like experience. It was intense and beautiful and it was all mostly because of you all. I have never met such a wonderful collection of souls. There was so much love, tolerance, understanding, empathy, and support between us. This feeling will stay with me forever and if I forget it for a second, I will be back on our island for more love and support. And I know I will meet all of you right there. There will be Ezgi with her powerful teaching moment when she came up to me for my first handstand. Her beautiful caring soul when she sent me a mantra to chant when I was in the hospital. There will be Nina who opened her home to me and made me feel so welcomed every time I came to Zurich. Chiara who, together with her husband, nourished me back to health this one October Sunday. A beautiful Anna with whom I shared a bed on her birthday – what an honor :-)! Peter who “guided” me to admit I have been in a chronic pain for years. Clare with her most creative yoga metaphors and one special, emotional moment we shared during pair work. There will be Julia who was my next-mat neighbour during our first and last weekend and a steady support for my hand balance poses. Agnese whose beautiful, radiant face I saw most of the time coming up to cobra as she was on the opposite site od the circle. I will meet with Adriana and her gentle being filled with wonderful magic. There will be Maya with her incredible knowledge of a human body and her wonderful Lucretia. There will be Natalie who left after the first part, but will be remembered as the first person I talked to when I arrived to Stambha. Carole who almost left us after the first part, but then stayed and I am so grateful – this wouldn’t have been the same without you! There will be Franka with her wonderful voice, free-spirited and honest personality. There will be Antonia and Daniela who joined us in the middle and brought so much life and wisdom, support and smiles. I will remember our deep conversations on so many train rides, evening talks at the table at Nina’s home. I will remember lunches at the lake, sneaking out to the bathroom to have a bite of something sweet before a long awaited meal. I will never forget the quiet moments after lunch when we would snuggle on our mats and take a quick power nap. I will never forget the quiet mantra oozing from the speakers when we entered the room, the smell of Palo Santo and the view of the lake through a round window. I will never forget the power, the energy, goodness and love that we created right there, in the room in the attic. This will always give me strength and will remind me who I am and who I want to be. Now I know it’s always good to listen to the old La Que Sabe!

I love you all and am so grateful for all of you!

Jogin w dole

Jak wygląda jogin w dole? Jak go jeszcze piaskiem nie przysypali to wygląda jak każdy cywil. Spuszczona głowa, nos na kwintę, myśli zachmurzone, błąkające się w kółko po tej samej orbicie. Od czasu do czasu podniesie ciężki łeb do góry z błagalnym wzrokiem wyczekującym uśmiechu, dobrego słowa, pomocnej dłoni. Najlepiej dłoni trzymającej lampkę wina. Z wielu poprzednich doświadczeń zdołowanego jasno wynika, że pomimo lampek wina, pomocnych słów, poklepów w plecy i drabinki zrobionych z motywacyjnych cytatów, zdołowany w dole zostanie dopóki sam z niego nie wyjdzie. I tyle. Joga i medytacja to nie jest plasterek na wszystko co w człowieku siedzi i na wszystko co człowieka doświadcza. Jeśli chodzi o to co w człowieku siedzi, to jogę porównałabym do wody z solą na wywołanie wymiotów skoro już plasterkiem o medycynę zahaczyłam. Przez jogowe poznawanie siebie, przedzieranie się przez kolejne ściany, przez zrywanie kolejnych warstw fałszywki, dochodzisz w końcu do prawdziwego, pięknego wnętrza, ale to zrywanie, zdzieranie, rozdrapywanie nie zawsze jest przyjemne. Zdarzają się momenty zwątpienia, czasami chcesz te odpryski, płaty i odłupki szybciutko przykleić z powrotem na miejsce. Bo mniej boli. Czasami zerwiesz kawał tynku, a tu pustak, ani to ładne, ani zdrowe, a już na pewno nie wiedziałaś, że było. Czasami zerwiesz jedną warstwę, wyczyścisz powietrznię, wypucujesz, a tu, och cudne nasze życie, dawaj przywiewa coś nowego. Nowe się przylepić może, przyssać, scementować i od początku robota. 

Pierwsza moja pełna zima na Krecie była smutna. Bezdzietna, bezrobotna, bez grona przyjaciół, sąsiadki za płotem, indyjskiego jedzenia na wynos i mocnego powodu żeby wstać o piątej rano. Życie bez dzieci jest bardzo trudne. I oczywiście, że są skajpy srajpy i inne, ale nie pali się lampka przy Kasi biurku wieczorem, nie słyszę brzdąkania gitary, nikt nie wykrada słodyczy z półki, nie ma na kogo nakrzyczeć za brudne buty na środku pokoju i za otwartą klapę od sedesu. Było zimno i mokro. To odbiło się mocno na moim szkielecie kostnym. Okazuje się, że wilgoć mi nie służy, a wiatr, choć zawsze wiatr lubiłam, w nadmiarze, przywiewa dołujące myśli i ból głowy. Było ciemno i pusto. I nie żebym była imprezowiczką i wysiadywaczką kawiarń, ale nie jest przyjemny dziesiąty z kolei spacer po pustej, zamkniętej, zabitej dechami (często dosłownie) Chanii. Był czas na książki i na pisanie, na dokształcanie się – powiedziałby ktoś. Był. Ale jakoś motywacji brakło czy jakiegoś innego składnika. 

Zima minęła i nadeszła wiosna. Powoli i ociężale. Kości bolą i chrupią już tylko z rana. Za dziesięć dni wyjeżdżam na moje, długo wyczekiwane szkolenie do Szwajcarii. Planuję zajęcia jogi, wyjazdy, przyjazdy. Za miesiąc przyjeżdżają dzieci na święta. Mama przyjeżdża na cały miesiąc. Będą kluski śląskie, sos pieczarkowy i buraczki. Codziennie! A potem przyjaciele, znajomi, rodzina, lato i wakacje. Do mojego dołu wpada coraz więcej promieni słońca, coraz częściej ktoś zagląda i pacha mi z uśmiechem nad głową. Idzie lepsze! 

I to właśnie jest różnica między cywilem a joginem że wie, że NIC NIGDY nie jest na zawsze. Wiem co mi jest, rozpoznaję smutek, przygnębienie, pozwalam sobie na takie odczucia. Nie odsuwam, nie walczę, nie karcę się za to, że jestem w dole. Czuję i jestem z tym co jest. Łagodnie, z życzliwością i troską. Bo wiem, że to minie. Jak wszystko. I to dobre minie i to złe też. Nie znaczy to oczywiście, że jest mi lżej w tej konkretnej chwili, w tym konkretnym dole, ale perspektywa nie-permanencji zmienia krajobraz jednak. I jeszcze jedno. Ten czas spędzony w dole, czasem bez latarki i bez koca, to nie jest czas stracony. Każda minuta pracy nad sobą, każda warstwa szybko zdzierana lub delikatnie oklejana to nauka o sobie samym. To obserwacja, zbieranie doświadczeń, budowanie narzędzi i układanie ich tuż przed sobą po to, żeby kiedy znowu nadejdzie taka potrzeba, taki moment, będziemy mogli sięgnąć po najlepsze narzędzie i trochę przy sobie pogmerać. 

A sobie obiecuję, że takiej zimy jak ta już nigdy nie będzie. Przygotuję się lepiej. 

Metaforyczny Piątek

„Przyszłość” w muzeum Historii i Sztuki w Genewie

Na lotnisku w Atenach kupiłam sobie gazetę, w której było wszystko o szeroko pojętnym majdfulnesie. O tym, że jogę trzeba ćwiczyć regularnie, że jeść zdrowo, nie używać plastikowych torebek, adoptować bezpańskie psy, medytować codziennie i budować zdrowe relacje ze społeczeństwem. Był też ciekawy artykuł o odwadze do wyłażenia ze zbudowanych przez siebie ram i do robienia czegoś nowego, czegoś, czego się obawiamy, czego nie jesteśmy pewni, co odkładamy na później. Autor proponował spojrzenie na swoje życie z perspektywy dni tygodnia. Takie ćwiczenie, w którym przyjmujemy, że średnia naszego życia to 70 lat i narzucamy na to analogię dni tygodnia. Każda dekada to 10 lat naszego życia. Rodzimy się w poniedziałek rano, a siedemdziesiąte urodziny obchodzimy w niedzielę wieczorem. A co jeśli żyjemy dłużej niż 70 lat? Ja zrobię sobie bardzo długi weekend. Tak więc, mam czterdzieści cztery lata i jest piątek. Coś koło jedenastej czterdzieści pięć.

Budzik, jak zwykle za wcześnie, wwiercającym się w mózg dźwiękiem budzi mnie w ten życiowy piątek w nowym kraju, w nowym domu, wśród obcych ludzi, nieznanych zapachów, kolorów. Wkurwia mnie, że wszystko takie nie-moje. Nie chce mi się wstać z łóżka, a wstać trzeba, bo tyle do roboty. Wstaję i nie mogę znaleźć kapci. Potykam się o porozwalane po domu złe decyzje, rozpirzone emocje. Po omacku włażę do szafy myśląc, że to łazienka. Rzygam po całej podłodze. To po wczorajszej imprezie urodzinowej. Jeszcze będzie mnie trzymać przez kilka godzin, ale jest coraz lepiej. Wstaje słońce i z minuty na minutę jest jaśniej choć za każdym razem kiedy zamykam oczy wszystko wiruje dookoła i łeb pęka na drobne kawałki. Koło dziewiątej dochodzę do siebie. Otwieram okna, wpada zaprzyjaźnione już powietrze, lekki wiatr porusza zwiewne zasłony. Oddycham coraz pełniej. Skulone latami ciało otwiera się powoli, ciepłe światło dochodzi do najciemniejszych zakamarków. Zdejmuję kapcie i biegam po drewnianej podłodze na bosaka. Nie obawiam się już drzazg. Wiem gdzie są i je omijam. Zaczynam nawet przestawiać meble. Tak żeby służyły mi jak najlepiej potrafią. Przytulam psa, kilka minut później kota. Jem pożywne śniadanie i czuję się gotowa na resztę dnia. Pierwszy punkt dnia to przeprowadzka na drugi brzeg oceanu. Małe kardio przed obiadem jest bardzo wskazane. Przenoszę pudła z życzeniami pomyślności, łzami pożegnań, z planami na resztę tygodnia, ze wspomnieniami i nadzieją na lepsze. Rozkładam je po kątach w nowym domu, siadam i piję herbatę. Kocham piątek. Można pozamykać wszystkie niecierpiące zwłoki sprawy i cieszyć się nadchodzącym weekendem. Można zaplanować wycieczkę rowerową na sobotni poranek. Pod warunkiem, że pogoda dopisze. Może odwiedziny w niedzielę? Może drzemka? Wino? Piątek to dobry dzień na oczyszczenie, na zwrócenie uwagi na swoje zdrowie, na odpoczynek, na zwolnienie tempa. To dobry dzień na prosty i zdrowy obiad. U mnie w domu w piątki był post. Pyszna zupa warzywna, placki ziemniaczane, barszcz, naleśniki z dżemem, albo “zalewajka” u sąsiada. Czekam zatem na piątkowy obiad, sadzę warzywa i podlewam zioła. Obiad dopiero na czternastą więc przyjdzie jeszcze poczekać kilka lat. Głodna jednak jestem już dziś.

Adwentowy mindfulness

Królowe życia i majdfulnesu

Jutro rozpoczyna się adwent. Adventus to słowo oznaczające przyjście, przybycie. W kościele katolickim oznacza oczekiwanie, że już, za moment nadejdzie, już “puka do mych drzwi”, za moment będzie ślicznie, radośnie i cacy. Zanim zaczęłam medytować, całe moje życie to był wielki adwent. Zawsze na coś czekałam, czymś cieszyłam się na zapas, liczyłam dni do czegoś, planowałam i spodziewałam się czegoś. Kiedy wszystkie kujonki cieszyły się na rozpoczęcie szkoły, ja byłam już myślami przy świętach, choince i miałam zaplanowane podarki dla wszystkich domowników. Zamiast śpiewać kolędy przy świątecznym stole, zastanawiałam się jaką  sukienkę uszyje mi mama na święta wielkanocne. Malując jajka wielkanocne, marzyłam o wakacjach, a kiedy inni wybiegali ze szkoły ze świadectwami, ja martwiłam się z kim będę siedzieć w następnej klasie. Potem niewiele się  zmieniło. Moje dzieci miały zapakowane gwiazdkowe prezenty we wrześniu, ja miałam przemyślane dania, wypieki, ba, czułam ich zapas i smak dwa miesiące wcześniej. A rozmawiając w wigilię z rodziną, planowałam tradycyjną kawę “po święconce”. Tak się zmęczyłam cieszeniem się i świętowaniem na zapas, że kiedy przyszły święta, uroczystości rodzinne, wyjazdy, byłam pusta. Już się wy-cieszyłam, wy-ekscytowałam. 

Medytacyjną przygodę zaczęłam od medytacji mindfulness (medytacji uważności). Mindfulness, czy uważność to pojęcie bardzo szerokie, dotyczy właściwie sposobu życia. Składając pranie wyciągnięte z suszarki, myślimy co ugotujemy na obiad, kto zrobi awanturę na zebraniu rodziców i na kiedy umówić się do fryzjera. A trening uważności to bycie tu i teraz, dotykanie suchych i ciepłych ubrań, czucie jak są delikatne i miękkie, zauważenie dziury w spodniach (ale TYLKO zauważenie, a nie od razu “gdzie łaził po drzewach? Trzeba nowe. H&M zamknięty dzisiaj a i tak gówno tam jest, trzeba będzie do galerii jechać. Ale kiedy? W weekend pewnie. Ale w weekend Jurki miały przyjechać. I co tu znowu ugotować?”). Uważności to po prostu pełne bycie podczas robienia czegoś, a nie samo robienie, a bycie wtedy myślami w Ikei, na wyspach kanaryjskich, czy w pracy. 

Medytacja uważności to skupianie się na obecnym momencie. Czyli jeśli robimy coś z uważnością, możemy powiedzieć, że medytujemy? Jasne. Ale to nie jest łatwe na początku. Jest tysiące myślowych pokus, setki przynęt wzrokowych pobudzających myślenie, planowanie, analizę, porównanie wyborów, sprzeczki z samym sobą. W medytacji mindfulness najłatwiej skupić się na własnym oddechu. Jest regularny, trudno go zgubić, a prawie niemożliwe zaprzestać oddychać. I oczywiście, że myśli wpadną nam do głowy. Od tego mamy mózg. I oczywiście, że będą przeszkadzać, może nawet bardziej niż normalnie, ale w medytacji ważna jest akceptacja tego co się dzieje. Taka akceptacja z miłością, nie z  frustracją, nie z wyrzutami, nie z rozczarowaniem. I wracać do oddechu. I jeszcze raz i jeszcze raz. 

Często wracam do medytacji mindfulness (moją codzienną praktyką jest medytacja transcendentalna) szczególnie kiedy jestem w stresującej sytuacji, przed ważnym spotkaniem, dużą decyzją. Albo wręcz odwrotnie, kiedy jestem na pustej plaży, a przede mną szumiące fale. Wtedy uważność jest najłatwiejsza na świecie. Na nic nie czekam, niczego nie analizuję, niczego nie planuję. Tylko szum zbliżających się i oddalających się fal. Jak wdech i wydech morza. Oddech naszej planety. 

Planowałam kalendarz adwentowy na blogu, ale zdecydowałam, że nie. Bo kalendarz to oczekiwanie, przebieranie nóżkami i wypatrywanie kolejnego dnia. Niech każdy dzień będzie osobny, do żadnego innego nie przylepiony, niech nie będzie ogonem poprzedniego. Niech każdy dzień w tegorocznym adwencie, po tegorocznym adwencie i w kolejnym adwencie będzie ten jedyny, piękny, dobry i pełen mnóstwa maleńkich chwil do wykorzystania, zatrzymania się, pomedytowania nad nimi.

Jedyny wyjątek od tego to moje czekanie na dzieci. Przylatują na święta do domu już za kilka tygodni. I te dni odliczam niecierpliwie  i skreślam na czerwono, ale mindfully, ma się rozumieć.  

Osiem dni…

Uczyć się i nie myśleć, to strata czasu, myśleć i nie uczyć się, to niebezpieczeństwo – ta złota myśl Konfucjusza jest prosta i oczywista. Analizując drugą część można powiedzieć, że samo myślenie nie wystarczy, że zasiedzenie się w swojej głowie, w jednym miejscu, w jednym kierunku myśli stwarza bezruch, drętwotę. A ta właśnie jest niebezpieczna. Stajemy się konserwatywni w swoich ocenach, ograniczeni jednolitością myśli i zbyt tradycyjni. A świat jest dynamiczny. Wszystko wokół nas się zmienia poczynając od klimatu, polityki, podejścia do technologii, po rzeczy bardziej ludzkie. Jednego dnia ktoś nas kocha, drugiego znika z naszego życia, jednego dnia ktoś siedzi obok, drugiego umiera. To co było oczywiste dziesięć czy pięć lat temu, teraz jest mgliste, pełne wątpliwości i zastrzeżeń. Czasem jest nam z tym dobrze, czasem niewygodnie. Nie chcemy zmieniać zdania, swoich zasad, wypowiedzianych kiedyś prawd – nie wypada. Trzeba być stałym w planach, zamiarach, opiniach i poglądach. Czy rzeczywiście to jest dobry sposób? Przy tak zmieniającym się świecie, zakrętach życia i kłodach rzucanych pod nogi nie lepiej być elastycznym? Twardą, sztywną gałąź da się złamać, wystarczy mocno przycisnąć, naskoczyć, uderzyć o ziemię. A taka elastyczna wierzba na przykład? Nie łatwo ją złamać. Ale jak być wierzbą? Szukać nowego! Nie bać się nowych pomysłów i projektów gdzieś tam przemykających cichaczem po głowie. Uczyć się. Czytać. Oglądać. Zadawać pytania. Zgłębiać. Ale przede wszystkim słuchać. Słuchać ludzi. Z uwagą i z niekłamanym zainteresowaniem. Słuchać ich historii, ich opinii, ich czynów i powodów tychże czynów. Słuchać ich płaczu i ich śmiechu. Nie oceniać, nie pytać “co ja bym zrobiła na jej miejscu”, nie kończyć ich historii w myślach. Chłonąć i tyle. I słuchać siebie. Wierzę, że głęboko w środku doskonale wiemy czego chcemy, co sprawiłoby nam radość, satysfakcję, przyniosło spokój. Problem w tym żeby głęboki środek miał szansę się przedrzeć przez rozsądek, żeby głowa usłyszała środka wołanie. 

Wróciłam z ośmiu dni nauki. Osiem dni trwała pierwsza część kursu instruktora jogi. Osiem dni w kreteńskich górach, w odosobnieniu, w ciszy. Osiem dni studiowania jogi, zgłębiania się, czytania i słuchania. Było mnóstwo słuchania. Słuchania mojego nauczyciela, słuchania ludzi, którzy przewinęli się przez to miejsce – innych nauczycieli, innych uczniów, przyjaciół domu. I słuchania siebie. Bóg wie ile razy, w ciągu tych ośmiu dni zmieniłam “pomysł na siebie”. Ile razy zwątpiłam w siebie i uwierzyłam ponownie. Ile razy chciałam pieprznąć starymi, drewnianymi drzwiami i ile razy chciałam żeby czas stanął w miejscu. Nauczyłam się też, że moje ciało wie. Po prostu wie. Wie czego potrzebuje i jak do tego dążyć. Nauczyłam się słuchać z uwagą i dawać płaskim stopom, łokciom z przeprostami i słabym kolanom to, czego potrzebują. Uczę się słuchać najgłębszego środka, serca, duszy. Słyszę coraz częściej, coraz głośniej i dostarczam. Nauczyłam się, że godzina medytacji jest do zrobienia, nic mnie nie swędzi, nie boli, myśli nie wariują, wyrzutów sumienia o zmarnowany czas brak. Poznaję teorię i praktykę bycia joginem. Zgłębiam i z radością stwierdzam, że mi bardzo odpowiada. Nauczyłam się, że jest ok nie wiedzieć, być nie-perfekcyjną. Po pierwszej przeprowadzonej lekcji myślałam, że się spakuję i wyjadę. Po ostatniej byłam z siebie dumna. I ja i mój nauczyciel. Wysłuchałam wielu historii, które otworzyły mi oczy na innych, na niezmienną regułę nieprzewidywalności w opowiadanych historiach, nieprzewidywalności życia, emocji i duchowości. Nieznane dźwięki, zapachy, dziwne nazwy, śmieszne rytuały pod koniec tygodnia stały się zwyczajne, znane, oswojone. Ludzie, obcy pierwszego dnia, stali się niewiarygodnie bliscy ostatniego. Siedemdziesięcioletnia Greczynka z Aten do szaleństwa zakochana w swoim amerykańskim, osiemdziesięcioletnim partnerze, którego widuje tylko przez sześć miesięcy w roku. Niezwykle zamożna Włoszka, która po wielu latach starań urodziła i po kilku dniach straciła swoje dziecko i której każda asana przynosiła fizyczny ból – tak bardzo cierpiała jej dusza. Belgijka, która wyczytała z kart, że ma wyjechać na Kretę. Przyjechała i szczęśliwsza być nie może. Francuska archeolog, która tęskniąc za ukochaną Syrią, zadekowała się najbliżej do niej jak mogła, na Krecie. I została. Została też moją przyjaciółką od serca. A znaleźć przyjaciółkę od serca w osiem dni to dar. Nauczyłam się jeszcze spania pod moskitierą (co nie było łatwe, bo okazało się, że mam klaustrofobię), stania na głowie (i to ponad minutę) i robienia domowej Spanakopity (szpinak z cieście filo), które jest moim ulubionym greckim daniem. A to dopiero początek nauki. Jeszcze tyle przede mną. 

Kreteńska herbata na wszystko…

…czwartek, pierwszego lutego obudziłam się w pustej jeszcze sypialni, na drugim końcu świata, zamiast słońcem, zlana potem, zamiast ekscytacją, rozpalona gorączką. Najdłuższa grypa w moim życiu spowolniła przeprowadzkę, odebrała chęć do zwiedzania nowych miejsc, próbowania nowych potraw, poznawania nowych ludzi. Wypróbowałam wszelkie leki medycyny konwencjonalnej, naturalnej, chińskiej, czarnoksięstwa i elementy okultyzmu. Bez rezultatów. Pomaga jedynie sen, odpoczynek i cierpliwość – aktualnie deficytowe przymioty. Jedna z najbardziej dokuczliwych objawów choroby to zatokowy ból głowy. Od leków przeciwbólowych boli mnie żołądek i czuję, że się uzależniam więc zasięgnęłam rady lokalnych znachorów. Przynieśli dwie torby, jakieś dwadzieścia kilogramów, pomarańczy i Diktamo – górską, ziołową herbatę z Origanum Dictamnus.

Origanum Dictamnus (dittery of Crete, hop majoram, δίκταμο) to wieloletnia roślina płożąca występująca prawie wyłącznie w górach Krety. Kwitnąca na różowo roślina z rodziny mięty (z tej samej rodziny pochodzą majeranek, bazylia, oregano) o znaczniej grubszych, niż mięta, i pokrytych meszkiem liściach. Można ją znaleźć w trudno dostępnych dla ludzi górskich szczelinach, na urwiskach skalnych i w wąwozach. Z powodu coraz większej popularności, za sprawą właściwości leczniczych, a coraz częściej też zastosowania w gastronomii, i tym samym obawy o wyginięcie, w 1997 Origanum Dictamnus znalazło się na liście roślin zagrożonych.

Według mitologii greckiej to Zeus podarował tę drogocenną roślinę swojemu miejscu urodzenia – Krecie. Greccy filozofowie, Hipokrates i Arystoteles pisali o origanum dictamnus jako o roślinie pomagającej przy problemach z układem pokarmowym, infekcjach i na różnego rodzaju rany. Odkrywcami właściwości zioła były kozy, które zajadały się nim kiedy były ranne, czy niedomagały w inny sposób. Grecy kozie zachowanie przyuważyli i skorzystali z mądrości, czy raczej instynktu zwierzęcego. Współczesna medycyna naturalna podkreśla zalety naparu z suszonych liści Origanum Dictamnus przy bólach menstruacyjnych, bólach gardła, przeziębieniach. Moi greccy dobroczyńcy, którzy podarowali mi zebraną w górach roślinę przekonują o leczniczych właściwościach przy nadciśnieniu i bólach głowy. Piję od kilku dni codziennie. Herbata ma smak szałwii a jeśli ktoś nie lubi takiego smaku, można dosłodzić miodem, albo zmienić smak dodając laskę cynamonu. Mnie smakuje! A czy pomaga? Nie wiem. Raz dziennie mam atak bólu głowy, ale zawsze można powiedzieć, że bez naparu miałabym ze trzy. I tego się będę trzymać. A was, kiedy mnie odwiedzicie, poczęstuję herbatką dictamus i wszystkie dolegliwości miną jak ręką odjął.

Na Zdrowie. Jest zimno…

można się rozgrzewać i tak…

Tutejsi górale oceaniczni przepowiadali jesień stulecia. Miało być ciepło, sucho, słonecznie aż do Bożego Narodzenia. Jeszcze tydzień temu chodziliśmy z gołym tyłkiem prawie, zajadałam się pomidorami i bazylią ze spalonego słońcem ogródka i włączałam klimatyzację w nagrzanym samochodzie. Pewnego wieczoru lekko powiało, później coraz mocniej i rano w klapkach japonkach skrobałam szron z okien samochodu. W pół dnia szafy zmieniły wystrój z letniego na ciężki, puchowo-wełniany, w odcieniach zachmurzonego nieba. Amazon dostarczył buty na wyrośnięte stopy młodzieży, a koronkowa bielizna zmieniła się w barchanową odzież spodnią. Najgorsze są pierwsze dwa tygodnie kiedy organizm przyzwyczaja się do niskiej temperatury, tutaj w Nowej Anglii dodatkowo do wiatru i dużej wilgotności powietrza. Ziąb przeszywa ciało do kości. Nie pomagają trzy swetry, skarpety z owczej wełny i herbata z rumem w termosie. Z czasem człowiek się przyzwyczaja i zdarza się, że w styczniu i kurtkę pod szyją rozepnie. Jeszcze nie teraz. Teraz szukamy sposobów na rozgrzanie i motywacji do wyjścia spod ciepłej kołdry.

Joga o piątej rano brzmi jak kara za najcięższe grzechy. Sama myśl o gołych stopach na zimnej macie mrozi krew w żyłach. Ale jeśli, przygotowana wieczorem, będzie na nas czekała rozłożona mata, świeczka o ciepłym zapachu cynamonu i wanilii, laptop z ustawionym już ulubionym video (polecam rozgrzewającą sekwencję) do jogi, jeśli obok będzie stała farelka waląca po twarzy gorącym, suchym i niezdrowym powietrzem, będzie nam znacznie łatwiej wstać. Zazwyczaj wyłączam farelkę po pięciu minutach jogi – jest mi zbyt ciepło.

Ajurweda poleca poranny auto-masaż na rozgrzanie ciała (Abhyanga – po angielsku tutaj). Ma to być kilkuminutowy masaż własnego ciała przy pomocy własnych łapek. Używamy naturalnego olejku do masażu podgrzanego chwilę pod strumieniem gorącej wody. Podobno najlepszy jest olej sezamowy, dla wszystkich rodzajów skóry, dobrze się wchłania, ale osobiście nie odpowiada mi zapach więc używam oleju kokosowego z kilkoma kroplami naturalnego olejku eterycznego. Zaczynamy od głowy, masujemy czaszkę, twarz, szyję i kark. I tutaj mój masaż się kończy, bo nie mam czasu, ale jeśli mamy jeszcze kilka minut, jedziemy z koksem do samych stóp. Ja mam niekończące się problemy z zatokami i masaż twarzy olejem kokosowym z dodatkiem olejku eukaliptusowego (bardzo niewiele) poprawia ukrwienie i kiedy wchodzę pod gorący prysznic zatoki udrażniają się niemal natychmiast.

Jeśli ktoś lubi, niezastąpiona jest wieczorna, gorąca kąpiel z dodatkiem kilku kropel ulubionego olejku eterycznego. Rozgrzewające olejki to cynamonowy, pieprzowy, czy rozmarynowy. Jeśli nie mamy czasu na kąpiel, można zanurzyć same stopy do kostek. Niedokrwione stopy mojego dziecka są wiecznie lodowate, a czasem nawet sinieją koniuszki palców. Nalewam jej wtedy gorącej wody do miski i wsypuję łyżkę sproszkowanych ziaren gorczycy, które poprawiają krążenie i przy okazji odblokowują zatkany nos. Można wsypać sproszkowany imbir, lub kilka kropli olejku imbirowego. Daje ten sam efekt.

Zamiast kolejnej kawy, pij herbatę. Herbata z mięty pieprzowej i rumianku działa rozgrzewająco. Można też zrobić samemu taką rozgrzewającą herbatę do termosu i popijać ją cały dzień. Do dwóch litrów zagotowanej wody wrzuć 3 kawałki imbiru (ja wrzucam pięć), ¼ łyżeczki ziaren kminku, ¼ łyżeczki nasion kopru, dwa ziarna pieprzu (ja wrzucam pięć) i kilka liści mięty. Zostaw na godzinę, wyciągnij „śmieci”, dodaj miód jeśli masz ochotę i pij cały dzień. Ta herbata, o której pisałam tutaj jest również znakomita dla zziębniętego organizmu.

Na koniec dodam, że niezwykle rozgrzewające są spotkania z życzliwymi, ciepłymi ludźmi, sympatyczna rozmowa przez telefon, serdeczny email, czy choćby przyjazna, krótka wiadomość. Te rzeczy, kochani, najlepiej działają w obie strony!

 

Na Zdrowie. Herbata nie taka sobie zwykła…

Kolejny wpis zdrowotny. Tych razem o herbacie. Herbata to delikatny temat. Kogo nie zapytasz, zna się herbacie lepiej niż poprzednik. Ta na opuchnięte kostki, tamta na rozbite małżeństwo. Ta parzona o wschodzie słońce, inna przy blasku księżyca. Zielona na jedno, biała koniecznie na drugie. Ja się nie znam. Ani trochę. Wchodzę do sklepu z herbatami i najbardziej zachwycam się metalowymi puszkami (lub słoikami, bo jestem pewna, że jedne lepsze od drugich) i polotem wymyślaczy nazw. Uwielbiam herbaty wąchać i słuchać jak o nich opowiadają sprzedający. Jednak kiedy już ta pachnąca mieszanka jest w stanie ciekłym, nie potrafię powiedzieć, czy mi smakuje bardzo, trochę, czy wcale. Ale piję. Zimą piję herbaty nawet kilka razy dziennie, ale ani nie miałam dotąd ulubionej, ani nie jestem wytrawnym koneserem i pewnie czasem piję badziewie. Pamiętam, że wiele lat temu w Niemczech, kiedy zaczynałam praktykować jogę, odwiedził nas taki jeden złotousty prelegent w temacie jogi i poczęstował herbatą. Pamiętam, że prelegentem byłam zachwycona, tym co mówił, co robił, co czuł, jego matą do jogi, kadzidełkami i herbatą właśnie. Był to jednak zachwyt zbiorowy i herbata zlała się z resztą. Zapomniałam.

Spacerując po stronce pewnej nauczycielki jogi znalazłam przepis na domową yogi tea. Czyli co? Czyli czarną herbatę gotowaną w wielkim garze z aromatycznymi przyprawami, podawaną z mlekiem i miodem. Ponoć herbata ta została przywieziona do Stanów przez sławnego jogina Bhajan, prekursora ajurwedy i zdrowego stylu życia na zachodzie. W tradycyjnej herbatce jogowej bulgocze pięć przypraw, które są podstawą ajurwedyjskiej medycyny. Pierwszy to kardamon przyśpieszający przemianę materii, łagodzący niestrawność i wzdęcia. Działa również przeciwzapalnie, szczególnie w przewodzie pokarmowym. Kolejna przyprawa to cynamon, który obniża ciśnienie krwi, pomaga w walce z nowotworami, działa antybakteryjnie. Ostatnie badanie wskazują też na to, że cynamon pomaga w walce z bólem u pacjentów cierpiących na artretyzm. Goździki mają lekko znieczulające oraz rozgrzewające i uspakajające właściwości. Czarny pieprz sprzyja trawieniu, dezynfekuje i ma działanie przeciwzapalne. Ukochany mój imbir ułatwia trawienie, łagodzi mdłości, likwiduje małe stany zapalne i pomaga w przeziębieniu (bardzo pomaga!!).

Jeśli macie ochotę na taką aromatyczną herbatę, zagotujcie gar wody. Ten przepis jest na, mniej więcej, dwa litry wody, ale można oczywiście bawić się zawartością przypraw i wody w wodzie. Ja robię tyle żeby wystarczyło na trzy słoje do lodówki i wielki kubek na spożycie natychmiastowe. Do gara z gotującą się wodą dorzucić 20-25 ziarenek czarnego pieprzu. Powoli, nie spieszyć się, zachwycać się widokiem przez kilka sekund a następnie dodać piętnaście goździków i pozachwycać się jeszcze moment. Kolejna przyprawa to cynamon. Koniecznie w laskach i od trzech do pięciu sztuk. Z suchych przypraw, ostatnia to ziarna kardamonu. Dwadzieścia sztuk, a co?! Przed wrzuceniem należy ziarna nieco rozgnieść i wrzucać takie rozchełstane. Na koniec korzeń imbiru. W każdym przepisie jest inaczej, myślę, że osiem plasterków to optymalna liczba, ale ja lubię mocno imbirową herbatę i dodaję więcej. I nie, nie obieram ze skórki. Pozostawić na kilka minut żeby się to wszystko pięknie zagotowało na wolnym ogniu, usiąść i wdychać piękny zapach tańczących we wrzątku przypraw. Następnie dodać czarną herbatę. Można w torebce, może w liściach. Przykryć garnek pokrywką i zostawić na pół godziny na bardzo wolnym ogniu. Herbatka może sobie delikatnie bulgotać nawet i kilka godzin, ale trzeba pamiętać, że może być mocna jeśli czarna herbata zostanie w niej tak długo. Kiedy mamy już dosyć czekania, zdejmujemy gar z ognia i przelewamy przez sito do innego garnka lub dzbanka. Odlewamy dla czekającej niecierpliwie siebie pełny kubek herbaty, dodajemy łyżeczkę lub dwie miodu i trochę mleka. Ja dodaję migdałowe.

I kiedy pierwszy raz usiadłam i spróbowałam tej herbaty, przypomniało mi się Garmisch, joga z Angeliką, prelegent, pies z głową w dół i ciche mantry. Pewnie to była ta sama herbata…