
Dzisiaj Dzień Matki w Stanach a ja o mojej mamie i o jednym takim poranku. Ale od początku. Mama jest katoliczką, chodzącą do kościoła, modlącą się i wierzącą ma się rozumieć. Ja nie jestem katoliczką, nie chodzę do kościoła, nie modlę się, ale wierzę. Bo wiara, kochani, czyni cuda. Wiara daje siłę. Wiara daje nadzieję. Bez wiary świat wydaje się takie pusty, bezsensowny. Wiara dodaje nam odwagi. Wiara dodaje nam skrzydeł kreatywności. Wiara burzy mury i buduje drogi pomiędzy ideologiami, między przeciwnymi brzegami, odwrotnymi biegunami. Wiara to pierwszy krok do pojednania, do komunikacji, do tego żeby było normalnie. Tak po prostu. Ale moja wiara jest inna niż wiara mojej mamy. Ja nie wierzę w jednego, jedynego, wszechmogącego i zawsze mającego rację.
Ja wierzę w wiele innych rzeczy. Wierzę w fizykę kwantową i astrologię. Wierzę w duchy. Wierzę, że wegetarianizm to jedyna droga do naprawy naszej planety i do ocalenia głodującej części ludności. Wierzę, że każdego dnia moje dzieci kładą się spać zdrowe i bezpieczne. Wierzę w medycynę konwencjonalną, a jeszcze bardziej w niekonwencjonalną. Wierzę w moc jogi i w niemoc ignorancji, głupoty, nienawiści i agresji. Wierzę w przepowiednie mojego wedyjskiego szamana i w zmiany klimatyczne. Wierzę, że zmieniam świat przynosząc do sklepu własną torbę. Wierzę w ogromne umiejętności, mądrość i uwagę pilota samolotu, którym lecę i każdego uczestnika ruchu drogowego podczas jazdy samochodem. Wierzę, że jesteśmy częścią wszechświata i że wszechświat jest częścią nas. Głęboko i niezmiennie wierzę w ogromną moc dobrych chęci, komunikacji i empatii. I wierzę w ludzi. Bo ludzie to taka zmieniająca swoją objętość, kolor, temperaturę masa, która zmienia swój stan w zależności od tego, z czym się zetknie, w co uderzy, kto ją przytuli. A ruchoma masa ma potencjał do zmian choćby tylko z tego powodu, że jest ruchoma, zmienna. A jak ma potencjał do zmian, to ma potencjał do zmian na lepsze, do otwarcia umysłu, do odwagi żeby zmienić zdanie, zmienić stronę w sporze, a może i spór rozwiązać.
Poranek na Krecie. Mój domek gościnny, zwanym też domem jogowym a aktualnie domem “u mamy”. W pokoju dwa szare, wełniane dywany i kanapa. Na kanapie śpi pies. Na jednym dywanie na szarej macie asany praktykuję ja. Drzwi otwarte, poranne słońce na mojej twarzy, bo wierzę, że słońce, szczególnie to poranne, daje nam siłę na cały dzień. Pod nosem mruczę sobie Gayatri mantrę, bo wierzę, że ta właśnie mantra należy do mnie. Mruczę pod nosem, cichutko, bo nie chcę przeszkadzać. Na drugim dywanie moja mama odmawia różaniec. Robi to codziennie. Wierzy, że ta modlitwa pomoże jej i jej bliskim, zmarłym już osobom, znaleźć drogę do nieba. Bierze oddech w połowie “zdrowaś Mario”, bo uczyłam ją żeby oddychała uważnie i powoli kiedy ćwiczy asany. Bo moja mama ćwiczy asany przy różańcu! I ani się tego nie wstydzi, ani się nie boi wiecznego potępienia, wybuchu energii Kundalini z czubka głowy, ani opętania. Bo moja mama wierzy, że ma kontrolę nad tym co myśli, co robi, że nikt jej głupot o wyjątkowości jednej ideologii nie będzie wciskał. Wierzy, że rzeczy, które nie powinny do siebie pasować, pasują jak tylko się powiększy powierzchnię myślącą i zagospodaruje przestrzeń akceptującą. I nie ćwiczy na macie do jogi, bo jest jej w plecy zimno.
Brawo mamo i wszystko najlepszego w amerykański Dzień Mamy!