Moje własne Thanksgiving…

http://www.moravings@blogspot.com

W tym tygodniu obchodzimy amerykańskie święto Dziękczynienia. Thanksgiving to po świętach Bożego Narodzenia, moje ulubione święto choć od kilku lat nie jest już tak jak kiedyś. Nie ma dzieci przy stole, nie ma nas na wielkiej, rodzinnej wyżerce w New Jersey, nie ma tej amerykańskiej, świątecznej atmosfery w sklepach i na ulicy. Pochodzenie święta jest dość tragiczne i celebrowanie tego dnia staje się coraz bardziej kontrowersyjne. Dla rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej to dzień żałoby, bo po wspaniałej uczcie, którą przybyli z Europy pielgrzymi spożyli wraz z ludnością zamieszkującą dzisiejszą Nową Anglię, owi pielgrzymi przystąpili do zabijania, gwałcenia, zagrabiania ziemi i nie kończących się represji wobec rdzennej ludności dzisiejszych Stanów Zjednoczonych. Mówimy o tym zawsze i głośno, a dzień Dziękczynienia traktujemy, tak jak kolację wigilijną, czy śniadanie wielkanocne, jako tradycję spotkań z rodziną i przyjaciółmi, jako okazję do spędzenia czasu z bliskimi no i oczywiście okazję do cudownego obżarstwa. I przy tej wyżerce przychodzą mi do głowy myśli dziękczynne, zaduma nad tym co wydarzyło się przez ostatni rok i za co warto być wdzięczną. Ale nie byłabym sobą, gdyby to dziękczynienie, choć znacznie bardziej podoba mi się “dziękisobiemówienie” było takie oczywiste. Bo dziękowanie bogu, wszechświatu, naturze, rodzinie, przyjaciołom i psom jest ekstra, ale ja chciałabym podziękować sobie. To moje wybory, moje doświadczenia, wiedza, lub jej brak, oraz moja intuicja powodują, że rzeczy się dzieją. To ja stwarzam sytuacje, wyciągam rękę do poznawania nowych osób, daje sobie pozwolenie na bycie taką, a nie inną. Oczywiście jest mnóstwo rzeczy przypadkowych (lub zamierzonych przez siły wyższe), rzeczy “z zewnątrz”, które pomagają lub przeszkadzają nam w życiu. Bo choć nie wiem jak bardzo byłabym zorganizowana, spokojna i przygotowana do przeprowadzki z Krety do Polski, to gdyby był nastąpił sztorm (…i promem by bujało, zarzygalibyśmy kajutę, od tego rzygania dostałabym migreny i wylądowałabym w szpitalu w Atenach, a Chris męczyłby się z oblepionymi wymiocinami zwierzakami) doświadczenie przeprowadzki byłoby nieco inne. Oczywiście, że dziękuję łaskawemu Posejdonowi, księżycowi w pełni i obsłudze promu, ale pierwsze podziękowania należą się mnie samej. Za zorganizowanie części przeprowadzki należącej do mnie, za myślenie “na wszelki wypadek”, za obsesyjne nadprzygotowanie w kategorii zwierzęta domowe, oraz za poczucie humoru kiedy przygotowane plany dawały w łeb. 

Jestem wdzięczna za inspirujące, odważne, hardcorowe, nie łamiące się przed byle czym grono przyjaciół, które sobie sama wybrałam i o które to przyjaźnie dbam i je pielęgnuje. Za swój pięćdziesięcioprocentowy wkład (bo każda relacja to 50/50) w przyjaźnie jestem sobie bardzo wdzięczna. Dziękuję sobie za to, że nie ma we mnie strachu i podejrzliwości, które u wielu powodują paraliż logicznego myślenia i przyjmowania rzetelnych, popartych nauką informacji (tak, mówię tutaj o antyszczepionkowcach i innych popularyzatorach teorii spiskowych). Dziękuję za to, że łatwo mi przychodzi zaufanie logice i racjonalizmowi. Jestem wdzięczna sobie, że doszłam do takiego miejsca w życiu, że nie boję się mówić głośno o tym co mi na wątrobie leży, co mi się nie podoba, co mnie wkurza lub rani.

Jestem wdzięczna, że wybrałam takich nauczycieli jogi (a odrzuciłam innych), którzy nauczyli, że przemoc i zamordyzm na matach nie ma miejsca. Chcę sobie podziękować, że krew mnie zalewa kiedy widzę, czy słyszę, że nauczyciel stawia stopę, lub dwie, na kręgosłupie ucznia, że dopinguje go do walki z bólem w asanie. Chcę sobie podziękować za wkurw i mam nadzieję, że nigdy mi nie minie, bo obojętności u siebie nie lubię. Jestem ogromnie wdzięczna sobie, że choć wokół mnie mnóstwo niemiłych, bucowatych ludzi-purchawek, to chce mi jeszcze pozdrawiać ludzi na spacerze, chce mi się mówić “dzień dobry” w powietrze, chce mi się zagadać (choć zostanę najczęściej ofuknięta) do stojącego przede mną w kolejce gościa, chce mi się uśmiechnąć, mimo, że pod maską. Chcę sobie podziękować, że chce mi się chcieć, bo wiem, że nie wszyscy niestety mają taki psychiczny luksus. Jestem sobie wdzięczna, że mam marzenia, snuję plany, wypowiadam życzenia. Dziękuję sobie, że wiem czego chcę, a czego na pewno nie chcę, a jak nie wiem, to wiem jak usiąść, ile poczekać żeby do mnie przyszło..albo odeszło..:-)

Wszystkiego dziękczynnego..no cóż, dla mnie!

Self-Body Shaming Made in Poland, czyli o samo-zawstydzaniu ciała…

Wczoraj pojechaliśmy na plażę. To było długo oczekiwane wywalenie się na słońcu, na pustej plaży, w przepięknej scenerii. Powolutku rozkładam się na piasku, rozbieram się, nakładam krem i łup, prosto w łeb i prosto w serce takie oto: “Dziewczyno, jak ty przytyłaś!”, “Jak to się, cholera stało? Znów kilka kilogramów więcej? A jak ty wyglądasz na macie z tym ciałem? Gruba nauczycielka jogi? Co z ciebie za przykład dbania o siebie?” I tak dalej i tak dalej. Po pół roku życia w Polsce moje krytyczne spojrzenie na swoje ciało jest większe niż kiedykolwiek w życiu. Ja sama jestem nieco większa niż sześć, czy dwanaście miesięcy temu, ale self-body shaming (czyli samo-zawstydzanie ciała) jest nieproporcjonalnie większe i rośnie szybciej niż przybywające mi kilogramy. Przeraziłam się własnych myśli. 

Przez cały okres niemiecki i amerykański mieszkałam wśród ciało-pozytywnych ludzi. Na zewnątrz naszej amerykańskiej bazy wojskowej w Niemczech wszyscy byli wysportowani, łącznie z nami, wszyscy szczupli i umięśnieni, łącznie z nami. W bazie było tak jak później w Stanach – ciała każdego rodzaju, rozmiaru i z poczuciem własnej wartości w rejonach mocno wysokich. Ta różnorodność ciał i poczucie własnej wartości przekładało się na to jak Amerykanie traktują się nawzajem w temacie rozmiaru ciała – z szacunkiem, bez wyśmiewania, bez narzucania kanonów piękna, bez pasywnej agresji (nadmienię, że to moja obserwacja i moje doświadczenie, a nie analiza całego kraju). Potem była Kreta gdzie zaczęła się moja przygoda z niedopuszczanym do wiadomości i nieleczonym Hashimoto oraz jedzeniowa jazda bez trzymanki. No bo na Krecie jedzenie to część życia towarzyskiego. Jedzenie i picie. A picie wzmaga apetyt, a apatyt rośnie w miarę jedzenia, a wegańskich produktów brak, a ser i biały chleb takie dobre… Ale na Krecie nastrój społeczeństwa w temacie ciała, jak i w wielu innych tematach, jest z rodzaju, że wywalone mam na wszystko. I z takim oto wywaleniem, u mnie wywaleniem w powijakach, bo do stanu wywalenie totalnego zabrakło mi jeszcze kilku lat na Krecie, przyjechałam do Polski. I jeszcze do tego, w swej kreteńskiej euforii ciało-pozytywnej postanowiłam być nauczycielką jogi. Coż za nietakt! 

I znów, wszystko co piszę to moje subiektywne obserwacje i doświadczenia i one właśnie dowodzą, że ludzie powyżej czterdziestego drugiego rozmiaru mają przerąbane w Polsce. Żeby nie było, że przesadzam – w większości sklepów nie jestem w rozmiarze 42, ale w H&Mie w niektórych spodniach i owszem. A po tygodniu glutenu (niestety gluten to moja słabość) nie tylko w niektórych. Nie ma szans żeby osoba o większym rozmiarze ciała mogła sobie kupić fajne ciuchy na jogę, bieganie, czy rower. No ale po co jej fajne ciuchy na siłownię, skoro na siłownię chodzą ludzie szczuli i na jogę chodzą ludzie szczupli, a już na pewno uczą jogi ludzie szczupli. A skąd to wiem? Wiem to z billboardów, z ogłoszeń, z reklam, z mediów społecznościowych i galerii zdjęć szkół jogi, salonów fitness, sal treningowych i siłowni. No skoro na zdjęciach są tylko szczupłe, młode, piękne dziewczyny w supermodnych, nieco nawet pogrubiających leginsach (bo we wzorki), to znaczy, że tylko takie chodzą w takie miejsca. A jeśli chodzą na jogę większe dziewczyny, a ich nie umieszczamy na plakatach i relacjach z warsztatów nad Biebrzą, to znaczy żeśmy wrednie nieinkluzywni, a tego my Polacy, a szczególnie jogujący Polacy słuchać nie chcemy. Bo tacy nie jesteśmy na pewno! No więc jeśli osoba o większym rozmiarze ciała widzi taką rzeczywistość i widzi, że do siebie podobnych w takich miejscach nie widzi, to nie idzie. Nie idzie tu, nie idzie tam, nie rozbierze się tu, nie włoży obcisłej sukienki tam. I tak właśnie powstaje nastrój, rzeczywistość, w którym ja, rosnąca wagowo kobieta przed pięćdziesiątką czuję się coraz gorzej, coraz mniej pewna siebie, coraz mniej siebie lubiąca.

A gruba nauczycielka jogi? To zaprzecza polskiemu obrazowi nauczycielki jogi, która jest wysportowana, bo jogę kończyła na awuefie , z płaskim brzuchem, który niewątpliwie przykleja do kręgosłupa, z wiecznie młodym ciałem, bo wiadomo, że moc Kundalini robi swoje, z twarzą dwudziestolatki będąc w wieku emerytalnym, bo co rano ćwiczy jogę twarzy. Na zdjęciach promujących szkołę, czy warsztaty skręca swoje szczupłe ciało w przeczące grawitacji zawijasy i z podkreślającym łatwość tej pozycji uśmiechem zaprasza “wszystkich”. Patrzy na to dziewczyna, która nie jest w stanie z psa z głową w dół przenieść nogi na początek maty, bo przeszkadza jej brzuch i piersi. I na jogę nie idzie. Nie zliczę ile razy słyszałam od dziewczyn, że “gdzie ja taka gruba na jogę”. 

Polska przypomniała mi, że każde spotkanie rodzinne, zjazd klasowy, spotkanie po latach, to wieczne ocenianie (wszystkiego, ale dzisiaj o kilogramach) kto ile schudł, a jak schudł to pewnie chory, albo się katuje dietami i kto ile przytył. A jak przytył to na sto milionów procent się zapuścił, rozleniwił, nie ogarnia. A jak nie ogarnia ciała, to już na pewno niczego nie ogarnia. Czuję, że w Polsce, że w polskiej jodze, na polskiej plaży (nie byłam i kurde, nie chciałabym się znaleźć) przy polskim stole biesiadnym trudno i nieprzyjemnie jest być tyjącą kobietą. 

I dlaczego to piszę? Po pierwsze w ramach pracy nad samą sobą, a po drugie żeby przypomnieć, że tyjące dziewczyny są wśród nas, że niektórym ciało zmienia się bardziej niż innym, że chorują, lub biorą leki. Żeby przypomnieć, żeby na następnym rodzinnym spotkaniu nie mówić nikomu, że przybyło im kilka zmarszczek, że się “ nieco poprawili”, że wyglądają na zmęczonych. Bo kiedy twoja siostra, mama, kuzynka, czy przyjaciółka wyjdzie na moment do łazienki, to po to żeby spojrzeć w lustro i dojść do wniosku, że rzeczywiście źle wygląda (choć jedynym jej zmartwieniem godzinę temu było, czy przyniesiona sałatka będzie smakowała), że jest stara, gruba, ma podkowy pod oczami i pięć zmarszczek więcej niż rano. I wreszcie piszę po to, żeby powiedzieć, że tak jak nauczycielka angielskiego, czy fizyki może z jakiegoś powodu zacząć przybierać na wadze, tak może i nauczycielka asan i wciąż będzie profesjonalną, pełną empatii i zrozumienia dla możliwości waszego ciała. Będzie wiedziała co powiedzieć, jak pomóc wsłuchać się we własne ciało nawet jeśli jej skręt w Matsyendrasanie nie jest tak imponujący, bo przeszkadza jej brzuch. Zwracajmy uwagę na strony szkół jogi. Jakie mają zdjęcia w swoich galeriach, jak pokazują swoich nauczycieli, jak opisują zajęcia. I pokazujmy palcem. 

Być może uważacie, że jako nauczycielka pracy z ciałem, powinnam robić to, czego sama uczę – być ciało-pozytywna, z wiedzą, że wygląd oraz możliwości naszego ciało to nie wszystko, a nawet to bardzo niewielka część jogi, że każde ciało jest piękne, jest świątynią itd, ale wiedzcie, że na zakończenie kursu nauczycielskiego jogi dostaje się świadectwo zakończenia kursu nauczycielskiego jogi, a nie świadectwo zakończenia pracy nad sobą z załącznikiem o dopełnieniu oświecenia duchowego. Nie jestem wolna od kompleksów, walenia siebie po głowie. I choć mam wiedzę jak z tym pracować, to czasami po ludzku, nie mam siły.

O zmianach na koniec lata i dlaczego nie piszę o Polsce…

Nie piszę, a chciałabym. Nie piszę, a wyraźnie czuję potrzebę. Nie piszę, a mam tyle do napisania. Nie piszę, bo moje wpisy blogowe były o życiu na obczyźnie, a żyję w ojczyźnie. Nie piszę, bo w innych krajach byłam obserwatorem, gościem, czasem prześmiewcą, czasem pochlebcą, czasem krytykiem, a w Polsce wydaje mi się, że wpadłam w rolę “u siebie”. Jak się dzieją fajne rzeczy, widzę pozytywne zmiany w kraju, w Polakach, pani jest miła w kasie – no tak powinno przecież być. Kiedy jest do dupy, kiedy widzę lekko wystające kije w tyłkach Polaków, strach paraliżujący mózg, niszczenie, mordowanie wręcz, tego co dobre, fajne, praworządne, moralne, logiczne itd., to od razu, bez trzymanki, bez zrozumienia, które miałabym dla innych nacji, bez empatii jadę po Polsce jak po łysej kobyle. Bo mam prawo, bo jestem stąd. Czy w Grecji jest praworządnie? Nie wiem, bo nie rozumiem języka i nie słuchałam wiadomości. Czy Grecy są przyjaźni obcokrajowcom i LGBTQ? To akurat wiem na pewno, że nie wszyscy. Czy Stany są krajem możliwości i wzorem demokracji i wolności. No to chyba nie ma wątpliwości, że nie zawsze? Czy w Bawarii ludzie są mili i pozdrawiają się na ulicy (to polski problem, który mnie zjada, ale to na inny post)? Nie pamiętam, czy się pozdrawiają i wątpię, że są mili, ale mało mnie to obchodziło, bo za oknem były Alpy. 

I wreszcie, nie piszę, bo się boję, że kogoś urażę, że kogoś obrażę, że ktoś poczuje się dotknięty. Nie piszę, bo mi zależy bardziej niż gdziekolwiek indziej żeby się wtopić w społeczeństwo, żeby mieć znajomych, przyjaciół. Nie mam tutaj dzielącej mój los Polonii, czy patrzących z lekkim pobłażaniem na rzeczywistość ekspatów. Jestem Polką w Polsce. U siebie. W domu. Ale z drugiej strony wcale nie. Widzę rzeczy, których Polacy nie dostrzegają. Nie dostrzegają z wielu powodów, z których najbardziej błahy to ten, że mieszkają w jednym kraju całe życie. Słyszę rzeczy od których uszy mi więdną. Boję się przebywać w miejscach publicznych, bo wszystko rozumiem, a to co się wydobywa z ust sprawia, że jest mi bardzo smutno, bardzo wstyd, jestem na maksa wkurwiona i boję się, że tym karmi się dzieci. Wszystko na raz. Nie piszę choć cisną mi się pod palce na klawiaturze historie i straszne i smutne. Są też miłe i rozgrzewających serce, ale o nich również nie piszę, bo by wyszło, że jeszcze mi tutaj fajnie i zostanę na zawsze. Może zostanę, a może nie. 

I tutaj dochodzę do tego, o czym naprawdę chciałam dzisiaj pisać (bo nie o Polsce jeszcze). O jednym jedynym pewniku w życiu, o tym, co jest niezmienne i stałe, a mianowicie o zmianach. O wciąż toczącym się kole życia, o tym, że wszystko cały czas się zmienia, kończy, zaczyna na nowo, umiera nagle, albo dogorywa w bólach przez lata. O tym, że jedne rzeczy przychodzą niespodzianie, a na inne, wymodlone, czekamy wieki. O tym, że zmiana to jedyna stała rzecz i czym wcześniej przyjmiemy to do wiadomości, tym lepiej. A jeśli jeszcze uda nam się tę stałą niestałość pokochać, zaakceptować choćby, będzie nam się żyło o wiele łatwiej. O temacie zmian, który notabene wałkuję non stop na jodze, przypomniało mi to zdjęcie na górze kiedy to pojawiło mi się na FB jako wspomnienie. To zdjęcie zrobione jest w Chanii pod koniec lata 2018. Siedem miesięcy wcześniej wylądowaliśmy na Krecie po prawie czterech latach życia w Stanach. Z zabieganej nauczycielki angielskiego, która wyjeżdżała do pracy przed siódmą, a wracała po osiemnastej, stałam się nauczycielką jogi. W dniu, w którym robiłam zdjęcia, byłam w połowie mojego pierwszego kursu nauczycielskiego. Dzisiaj, po zaledwie trzech latach, mam za sobą dwa w tym jeden taki, że klękajcie narody. Jestem dwa lata w medytacji, która przewraca do góry nogami moje życie. Na Krecie miałam dwa domy, rodzina powiększyła się o dwa koty a przez nasz dom przewinęło się kilka psów, które udało się oddać do adopcji. Na tym zdjęciu dzieci są przed jedną z najważniejszych zmian w ich życiu – Kasia za dwa tygodnie wyjeżdża na studia do Dublina, Jaś do liceum z internatem w Londynie. Dla mnie to również była ogromna zmiana. Traumatyczne przeżycie. Wczoraj Jaś wyleciał do Londynu rozpocząć swój ostatni rok nauki w liceum. Kasia za dziesięć dni wylatuje na ostatni rok studiów. A potem kolejne zmiany. Jeszcze schowane w czasie i przestrzeni, ale, że będą, nie ma wątpliwości. Rok temu o tej porze byliśmy wciąż na Krecie i nie mieliśmy pojęcia, że na ostatni rok tego etapy edukacji, dzieci będą wylatywać z małego lotniska w Wielkopolsce. Skąd będą wylatywać za dwa, trzy lata? Nie wiadomo. Kiedy przyjechali na wakacje w tym roku, ich pokoje w naszym domu pod Poznaniem były puste. Dzisiaj pełne są ich rzeczy, książek, ulubionych poduszek, bibelotów. Kiedy przyjechali, Poznań był nieznanym im, wielkim miastem. Teraz poruszają się komunikacją miejską lepiej niż ja. Kiedy przylecieli w czerwcu mieliśmy trzy koty i psa, teraz mamy tylko dwa. Pożegnaliśmy Homera. Kiedy przyjechałam tutaj, byłam pełna obaw, czy dostanę pracę jako nauczycielka jogi, czy będą chętni, czy “moja” joga komuś się spodoba. Tutaj akurat nic się nie zmieniło :-). Dalej mam obawy i wątpliwości. Jednego dnia jestem zdołowana, bo nikt się nie pojawił na zajęciach, drugiego ktoś dzwoni, że chciałby się spotkać w sprawie pracy, albo zorganizować warsztaty. Kiedy mijamy piękne jezioro, jesteśmy gotowi kupić tutaj dom żeby mieć na nie widok. Innego dnia jesteśmy pewni, że wracamy na Kretę, jeszcze innego, że chcemy z okien patrzeć na Alpy. To co jest teraz, jutro się zmieni, będzie i źle i dobrze, i cudownie i bardzo do dupy, będzie smutno, czasem nawet bardzo i będą chwile radości. Będzie zmiana, a za nią druga, następna i kolejna. I niech tak zostanie na zawsze i niech tym optymistycznym akcentem zakończy się lato 2021. A jak coś się zmieni w mojej głowie, to opiszę polską rzeczywistość z mojej perspektywy ryzykując wywózką na taczce. 

O lęku…

Skoro jest okazja, to wrzucam. Moje ukochane Garmisch, widok ze szczytu Wank.

Kilka tygodni temu, ni stąd ni zowąd wydawać by się mogło (bo w przypadki nie wierzę) przypomniało mi się takie zdarzenie sprzed wielu lat. 

Nie pamiętam dokładnie, skąd, ale wiem, że inspiracja przyszła z zewnątrz. Może książka, artykuł, a może sen zmęczonej matki. Eksperyment miał pewnie pokazać jak niezależne i odważne są moje dzieci. Rzecz działa się w Garmisch – bardzo spokojnym, wolnym od przestępstw miasteczku bawarskim, a dzieci miały dwanaście i osiem lat.  Przewiązałam dzieciom oczy szalikami, wsadziłam do samochodu i wywiozłam do lasu. Po drodze, pojeździłam pół godziny uliczkami wokół domu, tak dla zmyłki. Wysadziłam w pobliskim lesie (jakieś 3 km od domu), dałam telefon i odjechałam. Dzieci miały same wrócić do domu. Po dłuższym czasie siedzenia w domu i czekania na dzieci, zaczęłam się martwić. Wtedy zadzwonił telefon. Dzieci mówią, że się zgubiły, że są na drugim końcu miasteczka, żeby po nich przyjechać, bo Jaś się boi. W płaczliwym głosie Kasi wyraźnie było słychać strach. Jak ja siebie wtedy nienawidziłam. Jak ja się bałam, jak beznadziejnie się czułam. Wsiadłam do samochodu i wyjeżdżając z bramy zobaczyłam dwójkę moich dzieci zwijających się ze śmiechu pod płotem. 

Zastanawiałam się dlaczego przypomniała mi się ta historia po tylu latach. Myślałam sobie na początku, że może rozkminiam w podświadomości błędy macierzyństwa, może po prostu tęsknię za Garmisch i wszystkie wspomnienia stamtąd przychodzą do głowy. Ale może chodzi tutaj o coś innego. O lęk. O obrastający mnie, z wiekiem, lęk. O lęk, który karmiony jest moimi własnym doświadczeniem i doświadczeniem innych. Chodzi o lęk, który rośnie z każdą oglądaną, słuchaną, czytaną wiadomością o niebezpieczeństwach czyhających na nas na każdym kroku. O napadach, gwałtach, porwaniach, bójkach, zaczepkach. Chodzi o lęk, który złudnie uspokajam bezpieczniejszym samochodem, domem, spokojną dzielnicą w mieście, wszystko pokrywającym ubezpieczeniem. Chodzi o lęk, który jest większy, głośniejszy i silniejszy niż intuicja, przeczucie, zaufanie i głęboka wiara w to, że to, co robimy, co piszemy, ba! co myślimy jest autentyczne, prawdziwe, prawidłowe i dobre w danym momencie naszego życia. 

W życiu nie wywiozłabym teraz dzieci do lasu. Nawet teraz, kiedy mają dwadzieścia i szesnaście lat. Nawet w Garmisch. Przecież po lesie może spacerować morderca, zboczeniec, chcący się na kimś wyżyć idiota, mogą złamać nogę, uderzyć głową o kamień, mogą stracić zasięg, albo niepodziewanie padnie bateria w telefonie. Mogłabym zafundować im traumę na całe życie. Kiedy Kasia nie odpowiada na moją wiadomość przez pół dnia, wpadam w panikę. Proszę lecącego do domu Jasia o meldowanie się kiedy będzie na lotnisku, kiedy będzie po kontroli, kiedy będzie wsiadał do samolotu, wysiadał, przesiadał się i tak dalej. Dlaczego? Czy świat rzeczywiście jest taki niebezpieczny? Czy jest tak dużo bardziej niebezpieczny niż dziesięć lat temu? A może mamy dostęp do większej ilości straszliwych informacji, które wcześniej też się zdarzały, ale nie było tylu źródeł, z których te informacje się wylewają. I może te źródła nie konkurowały ze sobą, która ma bardziej mrożące krew w żyłach doniesienia? A może naprawdę jest niebezpiecznie i nasze telefony, GPSy, poduszki powietrzne i alarmy to po prostu część życia, którą trzeba zaakceptować żeby nie tylko czuć się, ale również, po prostu być bardziej bezpiecznym. 

Nie wiem, ale myślę sobie, że przeszłość przysłała mi jakąś wiadomość w formie tej historii i może to dobra okazja żeby się pochylić nad tym, co jest uzasadnionym lękiem, a co lekką paranoją. I jeśli, jak podejrzewam, lęk, z wiekiem, coraz bardziej mnie obrasta, to jak delikatnie, z czułością, odlepiać od siebie te cykorowe warstwy jedną po drugiej i zobaczyć jaką odwagę mam w samiutkim środku. 

EDIT: Po napisaniu tego tekstu, znalazłam na moim blogu wcześniejszy wpis o tej historii. Okazało się, że powód wysłania dzieci w las był bardziej przyziemny. Ale dodaję go tutaj dla zainteresowanych, bo mnie zaciekawiło jak bardzo beztrosko jest napisany tamten tekst. Ciekawe…

***** 2020

Posłuchajcie opowieści o posągu złotego Buddy. Dawno, dawno temu w tajlandzkiej wiosce był klasztor, przy którym stał ogromny posąg złotego Buddy. Cały posąg był ze szczerego złota, ogromny i ciężki. Mnisi z klasztoru byli z niego bardzo dumni i medytowali u jego stóp. Pewnego dnia dotarły do nich wieści o wrogiej armii, która zbliżała się do ich wioski. Z obawy o posąg i o to, że złoto, z którego jest zrobiony, stanie się cenną zdobyczą dla najeźdźców,  mnisi pokryli posąg gliną, błotem i cementem. W ten sposób posąg nie przedstawiał żadnej wartości.  Nieprzyjaciele wkroczyli do klasztoru, ale nie zainteresowali się zwykłym, kamiennym posągiem Buddy. Najazdy i grabieże trwały jeszcze wiele, wiele lat, pokolenia mnichów umierały i w końcu nikt już nie pamiętał o posągu. Wiele lat póżniej jeden z mnichów medytujących u stóp posągu, zauważył kawałek odłamanego kamienia na ziemi. Zauważył też, że w miejscy, z którego kawałek odleciał, coś się błyszczy w promieniach słońca. Zbliżył się i zobaczył, że pod cementem kryje się złoto. Zawołał pozostałych mnichów i powoli, powolutku, ostrożnie zaczęli odlepiać, odklejać, odłupywać kawałki cementu i gliny. Przed nimi ukazał się piękny posąg Buddy, cały ze szczerego złota. 

Ta, przytaczana często, historia ma wiele metafor, ale ja lubię tę, która mówi, że wszyscym z natury, jesteśmy “ze złota”. Głęboko, bardzo głęboko, lub całkiem nie głęboko jesteśmy szlachetni, perfekcyjnie dobrzy i niezwykle wartościowi. To życie, doświadczenia, środowisko, relacje oblepiają nas błotem, cementem. Obrastają nas chwasty i pnącza i zapominamy, że w środku lśnimy! Czasami zdarza się coś! Czasem to coś miłego, częściej jednak to coś bolesnego, smutnego. Czasem to coś to lata pracy nad sobą. W takim momencie maleńki kawałek odkleja się i odpada . Coś zaczyna się zmieniać, odczuwamy przesunięcie, wstrząs, może lekkie szturchnięcie.  Dzieje się coś takiego, co już nie może się “oddziać”. Prawie każdy z nas ma w swoim życiu takie wydarzenie, czasami jest ich wiele. Dla wielu z nas, ostatni rok był takim właśnie wydarzeniem. Wiem jak bardzo chcemy żeby już się skończył, żeby minął i nigdy nie wrócił. Mamy dość ograniczeń, strachu, zmartwień, niemocy i niemożności planowania. Mamy dość oddalenia od bliskich. Ale ten rok się zdarzył i się nie od-zdarzy. Może zamiast chcieć o nim zapomnieć, zakopać, wywalić z pamięci, pomyślmy, a raczej poczujmy, czy coś się w nas zmieniło. Może odłamał się kawałek gliny? Może odłupał się kawałek cementu? I może w szczelinie widzimy i czujemy samo dobro, samo światło, samo złoto! I może to da nam inspiracje, siłę, chęć do odklejania kolejnych kawałków w poszukiwaniu złotego Buddy w samym sobie. 

Tego Wam kochani życzę w Nowym Roku! A podczas nie-takich-jak-by-się-chciało świąt, życzę Wam i sobie zdrowia i spokoju, uśmiechu choćby na chwilę, choćby półgębkiem, choćby przez Zoom. Wesołych Świąt!  

***

There is an old story about the Golden Buddha statue. A long time ago, in a Thai village, there was a monastery with a beautiful, golden statue of Buddha. It was big and heavy and made of pure gold. It was the subject of pride for the local monks who meditated at the statue’s feet. One day a message came that the army of invaders were coming to the village. The monks were concerned about the statue, so they covered it with mud, clay and cement to hide its true value. Indeed, the invaders came to the village and the stone statue had no value to them.The invaders kept coming and occupying the village for many years. Generations of monks passed away and people forgot about the statue. Many years later a young monk, while meditating at the feet of the stone Buddha, noticed that a piece of concrete fell off onto the ground. He also noticed something shiny in the place when the piece of stone fell off. The monks came closer and saw gold in the crack. He called other and piece by piece, they peeled off the concrete and stone and the beautiful golden statue of Buddha was revealed. 

This, often quoted story, has many metaphors, but I like the one that says that in our nature, we are made of gold. We are all good, valuable and worthwhile. Life, society, relationships put piles of mud, clay and cement on us. We are covered with creepers and weeds and we forget that inside, we shine. Sometimes things happen. Sometimes it is something wonderful, more often it’s painful and sad, sometimes it is a long work that we do on ourselves. Then, a piece of concrete breaks and falls off. We feel that something is shifting, something is changing, something moves. It is something that cannot be un-done. Most of us have an event like this in their lives, maybe more than one. For many, last year was such an event. We all feel we want this year to end, to go away and never to come back. We are fed up with restrictions, fear, worry and helplessness. We are fed up with being away from our loved ones. But this year already happened and we cannot “un-happen” it. Maybe instead of trying to forget about it, put it far away behind us, we will see, or feel, if it has brought any change in us. Maybe a piece of clay has broken off. Maybe a piece of cement has fallen off. And maybe, in the crack it made, we can feel the light, the goodness, the gold. And maybe it can give us inspiration and strength to find the golden Buddha within. 

This is what I wish for all of you in this new, upcoming year and during the not-as-I-imagined holiday time, may you all be healthy, happy and may you smile even if it is a half-smile on Zoom. Happy holidays!

Czasem Dinaczarja, czasem Srarja

Dinacharya (czyt. Dinaczarja) to w Ajurwedzie optymalny plan dnia, który ma zapewnić zdrowie, dobre samopoczucie i równowagę w ciele i na duchu, w domu i w kosmosie. Powinien być zaplanowany zgodnie z potrzebami ciała i ducha, zgodnie z porami dnia oraz porami roku, pogodą, gwiazdami i innym metafizycznymi czynnikami. A ponieważ ja uwielbiam porządek, to idea takiego planu dnia zawsze mnie ogromnie intrygowała i wciąż dążyłam, i dążyć będę, do idealnej dla mnie Dinacharyi. Ułożyłam sobie taki plan dnia i jeśli macie ochotę o nim poczytać, zapraszam.

Podbudka o 6.30 – budzę się przed dźwiękiem budzika, wypoczęta, po spokojnej nocy. Chris krząta się w kuchni, czuję zapach kawy. Sam zapach wystarcza mi na kilka godzin, bo przestrzegam diety IF, czyli okresowego postu. Na łóżku, w nogach, spokojnie śpią dwa koty, pies Izzy na swoim posłaniu, na podłodze. Siadam. Medytacja + Savasana – dwadzieścia minut medytacji w ciszy i spokoju, po której następuje krótka Savasana (relaksacja) na leżąco, pod kołdrą z pachnącą, lawendową poduszką na oczach. Spacer z psem – ubieram się i wychodzę na spacer z Izzy. Idziemy daleko i w żwawym tempie, ja słucham audiobooka, Izzy biega wśród drzew oliwnych. Kiedy zniknie mi z oczy, wystarczy, że zagwiżdżę, a ona natychmiast wraca. Poskubie trochę kreteńskich ziół na lepsze trawienie, obszczeka kota sąsiadów. Wracamy zdyszane i szczęśliwe. Izzy dostaje przysmak, ja ciepłą wodę z cytryną. Ćwiczenia lub joga asana – każdego dnia na zmianę robię skrzętnie dobrane fitnesowe ćwiczenia z internetowym trenerem, lub ćwiczę jogę. Sama joga nie wystarcza mi żeby utrzymać umięśnienie niektórych partii ciała, więc ćwiczę pół godziny trzy razy w tygodniu. Pozostałe cztery dni to joga. Rozciągam mięśnie i skórę, oddycham i powtarzam pozycje, które albo sprawiają mi trudność, albo, wręcz odwrotnie, te, które sprawiają mi przyjemność. W trakcie popijam wodę z cytryną. Neti pot + Abhyanga + prysznic – to jeden z moich ulubionych momentów dnia. Neti pot (płukanie nosa) to ajurwedyjski, zdaje się, sposób na utrzymanie nosa i zatok w czystości i zdrowiu. Polega na wlewaniu wody do jednej dziurki w nosie, po czym, woda przepływa kanałami do drugiej dziurki, z której wylewa się po chwili. Od kiedy przestałam się bać, że się utopię, zabieg ten jest bardzo przyjemny i wydaje się również skuteczny. Abhyanga to samo-masaż ciepłym olejkiem. Olejek robię sama i podgrzewam go tuż przed masażem. Masaż odbywa się w ciepłym pomieszczeniu przy cichych dźwiękach muzyki. Długie kości masuję ruchem posuwistym, stawy, ruchem obrotowym. Po takim masażu ciało jest zrelaksowane i pachnące. Resztki niewchłoniętego olejku usuwam pod ciepłym, lub nawet gorącym, prysznicem i delikatnie suszę ręcznikiem. Śniadanie przygotowuję w towarzystwie łaszących się do nóg kotów. Jest to zdrowe i pełnowartościowe śniadanie dopełnione filiżanką aromatycznej kawy. Od glutenu stronię, bo nie za dobrze go toleruję. Po śniadaniu ogarniam dom. Sprzątam kuchnię, odkurzam, bo w domu z czterema zwierzakami zawsze jest kilka włosów do zebrania z podłogi. Czasem przecieram podłogi mopem, robię pranie, myję łazienki. Praca online – kiedy mam coś do zrobienia, pracuję na komputerze. Przygotowuję lekcje jogi, piszę, ogarniam stronę, odpisuję na maile. Lunch to dla mnie zdrowa i lekka przekąska nie zabierająca zbyt wieje czasu. Po lunchu zasiadam znów do pracy online, czytania, lub oglądania. Lubię czytać o jodze, szukać nowych artykułów, oglądać czyjeś interesujące zajęcia, wykłady, filmiki. Kiedy coś przykuje moją uwagę, grzebię w tym kilka godzin. Szukam, czytam, oglądam, robię notatki. Ponieważ wcześnie robi się ciemno, zabieram psa na kolejny spacer. Tym razem idziemy jeszcze dalej, pozwalam jej dłużej pobiegać, a ja rozmawiam przez telefon lub słucham podcastów. Kiedy wracam ze spaceru siadam do drugiej medytacji, po której następuje kolejna, krótka Savasana. Po medytacji zabieram się do przygotowania kolacji. Niekiedy są to szybkie dania, ale czasem lubię pogrzebać w przepisach i przygotować coś nowego i bardziej skomplikowanego. Nalewam sobie lampkę wina i gotuję. Wspólna kolacja to nasz rytuał. Kiedy Chris wraca z pracy, zapalam świece na stole, nalewam kolejną lampkę wina, jemy i gadamy. Czasem zadzwonią dzieci. Chris zazwyczaj sprząta po kolacji, ja karmię zwierzęta. Po kolacji siadamy na kanapie i oglądamy coś razem. Mamy ulubione seriale na Netflixie, czasem polskie wiadomości, czasem amerykańskie. Wyprowadzamy psa na szybkie siku, napełniam miskę kotom, bo lubią podjadać w nocy, dolewam wody do  miski z wodą, myję twarz, zęby, wkrapiam do nosa olejek Nasya (zatoki!), wskasuję do łóżka i czytam. Zazwyczaj o 22.00 już śpię. 

Ale jest też tak:

Podbudka o 6.30 –  wkładam telefon po poduszkę i zaczyna się długi proces się budzenia. Chris hałasuje wyciąganymi ze zmywarki naczyniami i wkurza zapach kawy, bo sama muszę na nią czekać jeszcze kilka godzin. Ledwo mogę poruszać ciałem, bo stawy po nocy w wilgotnym domu, na wilgotnej wyspie, skrzypią z bólu. Do tego zdrętwiała mi noga, bo pies spał na niej całą noc. Boli również szyja, bo spałam bez poduszki, którą zagarnął kot. Drugi leży na brzuchu. Moim. Jakoś siadam. Medytacja + Savasana – dwadzieścia minut medytacji przerywanej rzucaniem się po łóżku bawiących się kotów. Savasana, w której samym środku wchodzi Chris przygotować się do pracy. Spacer z psem – ubieram się i wychodzę na spacer z Izzy. Chciałabym iść daleko, ale razem z nami na spacer idą dwa koty, wskakują na drzewa, Izzy na nie szczeka, one miauczą. Czekam tylko na poranną kupę Izzy i spadamy do domu. Po drodze pies nażre się ptasich odchodów, Po tygodniu trzeba psa leczyć antybiotykami. W domu robię sobie wodę z cytryną. Ćwiczenia i/lub joga asana – niektóre ćwiczenia na mięśnie brzucha odbywają się na leżąco, na plecach. Czasem tam już zostaję. Kot wypija moją wodę z cytryną (serio!). Neti pot + Abhyanga + prysznic – zdarza mi się od czasu do czasu “utopić” podczas płukania nosa. Następuje wtedy seria kichnięć, kaszlu, prychania i chrząkania. A smak soli w gardle powoduje torsje. Zesztywniałe stawy nie pozwalają na duży zakres ruchów więc maznę się tylko zimnym olejkiem po twarzy i uciekam pod prysznic. Kiedy akurat przypadkiem włączona pralka pobiera wodę, woda pod prysznicem jest zimna. Wyskakuję spod niego szybko i ubieram się w pośpiechu w chłodniej łazience. Słucham wiadomości w radiu Nowy Świat i krew mnie zalewa ze złości. Śniadanie przygotowuję z łażącymi po blacie kotami. Zdejmuję je po kolei, myję ręce i zaczynam od początku. Nie powinnam jeść glutenu, ale chleb z Lidla jest taki dobry. Pieprzyć pszeniczny brzuch. I tak nie chodzę do pracy i nikt mnie nie widuje. Po śniadaniu ogarniam dom. Sprzątam kuchnię, odkurzam, bo kłaków w cholerę. Praca online – oprócz przygotowania jedynych w tygodniu zajęć jogi, to właściwie nie mam pracy. Lunch to czasami wielka wyżerka! Wspólnie z przyjaciółką robimy sobie dni klusek tartych, sosiku pieczarkowego i kapusty gotowanej oraz buraczków. Takie obżeranie się trwa kilka godzin. Po lunchu zasiadam znów do pracy online, czytania, lub oglądania…czyli oglądam Netflix i HBO. Ponieważ wcześnie robi się ciemno, zabieram psa na kolejny spacer. Wymykamy się przed śpiącymi kotami żebyśmy mogły pójść na dłuższy spacer. Izzy ucieka i kiedy zniknie mi z oczu, gwiżdżę pół godziny, a ona nie przychodzi. Wpadam w panikę. Dzwonię po Chrisa z płaczem. Biegam po polach i gajach oliwnych ze strachem i z perspektywą, że oto nie mam już psa. Izzy wraca. Kiedy wracam z “takiego” spaceru  nie siadam do drugiej medytacji, bo nie mam siły! Nalewam sobie lampkę wina i czekam na Chrisa. Postanawiamy, że mrożona, zielona fasolka sojowa to nasza kolacja. Wspólnie opróżniamy butelkę wina. Czasami nie gadamy, bo Chris nagadał się w pracy, a ja nie mam o czym. Nie sprzątamy, bo nie ma po czym. Zastanawiamy się dlaczego dzieci nie dzwonią już kolejny dzień. Siadamy na kanapie i oglądamy coś razem. Chris przysypia. Wyprowadzam psa na szybkie siku, biorę tabletki od bólu głowy żeby nie obudzić się z kacem, myję twarz, zęby, patrzę na olejek do nosa i rezygnuję. Będzie mi całą noc śmierdziało. Włażę do łóżka i czytam fejsbuka i instagrama. Zazwyczaj o 22.00 już śpię. Budzę się po godzinie, bo zapomniałam nasypać jedzenia kotom i nalać im wody. 

Czasem dinaczarja, czasem srarja. Czasem jest pół jednego, pół drugiego. A czasami jeszcze inny scenariusz. Mój wielki sukces jest taki, że przestałam się walić po głowie za scenariusz drugi, przestałam mówić sobie, że jestem beznadziejna, że leniwa, mało ambitna. Przestałam traktować scenariusz srarji jako dzień-porażkę, dzień stracony. Biorę co jest. I oczywiście, że wolałabym mieć pracę, najlepiej dużo pracy, nie jeść glutenu, wypijać tylko pół lampki wina i czytać Dostojewskiego do poduszki. Ale wtedy, to nie byłabym ja. 

Zemsta ślinika luzytańskiego

Jak w dobrym kryminale, zaczęło się od morderstwa. Na załączonym pod tekstem zdjęciu, widać miejsce zbrodni. Pewnego ranka, lekko zaspana, zeszłam na dół i półprzytomna włączyłam ekspres do kawy oraz otworzyłam przesuwne drzwi na taras. Otwieranie drzwi to proces raczej bezmyślny, a w moim wypadku raczej na pewno bezmyślny. Tak więc w momencie kiedy moje ramię przesuwało drzwi, oczy moje zobaczyły nagiego ślimaka (ślinika luzytańskiego) w punkcie zaznaczonym na zdjęciu numerem 1. Zanim mózg dostał taką informację i bez większego pośpiechu przekazał ręce, żeby się zatrzymała w swoim ruchu przesuwającym drzwi, było już po ślimaku. Został zgnieciony, a jego brunatne płyny ustrojowe rozlały się po mlecznej szybie drzwi. Przeprosiłam ślimaka, matkę jego i ewentualną rodzinę, którą po sobie zostawił, umyłam drzwi wstrzymując silny odruch wymiotny, po czym wypiłam świeżo zaparzoną kawę. I wydawać by się mogło, że na tym koniec. 

Nie. To nie był koniec. Był to natomiast początek koszmaru – codziennego, porannego sprzątania, mycia ściany, szyby i powstrzymywania odruchu wymiotnego. Był to również początek zaburzeń w ekosystemie naszej rodziny. Od tego dnia, codziennie rano na ścianie widoczne były ślady mazi pozostawione przez ślimaka, lub, co jest bardziej prawdopodobne, przez mnogie ślimaki. Ścieżki lepkiego śluzu wiły się na ścianie i dochodziły do wysokości kolan, co oznaczało brawurę i arogancję mięczaków. Z dnia na dzień pozwalały sobie na coraz więcej. Autostrady kleistej wydzieliny budowały się nocą coraz to dalej w głąb kuchni. Vendetta, jednak, to nienażarta sztuka i jak tylko ślimaki poczuły, że mogą sobie pozwolić na więcej, to sobie pozwoliły. 

Na zdjęciu, opatrzone numerem dwa, są dwie miseczki z jedzeniem dla kota. Mamy trzy koty, ale te dwie miseczki należą do najbardziej kapryśnego kota – księżniczki Louise. Obie miski muszą być czyste i pełne chrupiącej karmy, choć jej puszystość Louise, wyjada jedzenie wyłącznie z jednej. Druga jest na wszelki wypadek, ale broń Boże, nie na wypadek innego kota. Chłopaki kociaki mają swoje miski za rogiem. I do tej pory stosunki między kotami oraz kotami i psem były poprawne. Głodne zemsty za śmierć współlokatora szczeliny w ścianie ślimaki, postanowiły rozpieprzyć ten porządek. Zabrały się za paćkanie Louisowych miseczek, jedzenia w nich się znajdującego, drewnianej podstawki i metalowych nóżek. Jedzenie do wyrzucenia – księżniczka nie tknie pokrytego wydzieliną najdroższego na rynku greckim, suchego jedzenia dla kotów- miski i podstawka do mycia. A wiecie jak trudno domyć milimetrowe zakamarki w takiej maleńkiej podstawce na miski? Bardzo trudno! I choćby nie wiem jak myć, to zawsze jakaś niteczka klejącej mazi zostanie. A jak zostanie, to Louise ją wyczuje i jedzenia nie ruszy. Ruszy za to po jedzenie swoich braci. Co na to koci bracia? Niewidomy łakomczuch Homer nie wie kto mu zjada karmę. Wie tylko, że karmy nie ma. Maleństwo widzi i wie. Czasem pogoni Louise, która wie, że Maleństwo ma pęknięty, i zrośnięty!!, kręgosłup i nie biega zbyt szybko, więc po dwóch susach odwraca się i daje inwalidzie z liścia. Tak, czy siak, miski chłopaków są puste. Co robić? Najlepiej iść do psiej siostry i wyjeść jej jedzenie, które jest większe, pewnie ciężkostrawne i być może niezbyt smaczne choć to najdroższe na rynku greckim, jedzenie dla psów seniorów. Podczas gdy koty siedzą w wielkiej misce Izzy i wcinają jej jedzenie, ona stoi nam nimi i się wkurza, warczy, czasem szczeka. Koty nie reagują. Tak obżarty, nieodpowiednim, psim jedzeniem kot wyrzyga wszystko gdzieś w trudno dostępnym miejscu. I znów sprzątnie i znów z trudnem przełykam cofnięte do gardła śniadanie.

A gdzieś w ciemnych czeluściach szpar między przesuwnymi drzwiami a ścianą, pochowane w swoich kryjówkach, dumne z siebie, nagie ślimaki ocierają się o siebie (no bo nie mają rąk do radosnego zacierania) z zadowoleniem i poczuciem spełnionego obowiązku zemsty wobec zamordowanego współtowarzysza. 

Jeśli macie pomysły na oduczenie ślinika luzytańskiego łażenia po ścianach i obśliniania jedzenia Louise, dajcie znać! Będę wdzięczna! Zwierzęta również!

Lato, lato i po lecie…

Lato kończy się dla mnie kiedy…

W każdym kraju, w którym mieszkałam, lato kończyło w inny sposób. A to pogoda ogłaszała nadejście jesieni nagłym spadkiem temperatur, porywami wiatru i zwiększoną ilością opadów. A to sklepy oznajmiały, że czas na dyniowe wypieki, gorącą czekoladę, szalik w komplecie z rękawiczkami i super modną w tym sezonie spódnicę w kratę. Objęte obowiązkiem szkolnym dzieci to niezaprzeczalny znak, że lato dobiega końca. Tornistry, plecaki, zeszyty, książki, buty na wuef, wyścigi z zapisami na kółka zainteresowań (po poprzednim ustaleniu zainteresowań dzieci) i wreszcie nadchodzi ten dzień, kiedy dzieci znikają za drzwiami placówki edukacyjnej. Lato zakończone. Dla nauczycieli, tak jak w moim wypadku, koniec lata to pisanie planów zajęć, poznawanie nowych uczniów, robienie planów wycieczek, szukanie metodycznych nowinek.  Tegoroczne lato, jak i dwa poprzednie tutaj na Krecie, kończy się dla mnie, kiedy pustoszeje nasz dom. Dzieci wyjeżdżają do szkół zabierając ze sobą bałagan ze swoich pokoi i stosy pachnących piaskiem i solą morską ubrań. Pakują do walizek muzykę, śmiech, swoje eksperymenty kulinarne, nieustające zabawy z kotami, spacery z psem. Dom zostaje czysty, lśniący i bardzo pusty. Lato kończy się, kiedy kreteńskie plaże, tawerny i sklepiki pustoszeją, a sprzedawcy nie pytają mnie już, skąd jestem, bo skoro jestem, znaczy, że jestem lokalsem. Lato na Krecie kończy się z pierwszym deszczem i z pierwszym chłodniejszym dniem. A kiedy turyści wyniosą się w końcu z wyspy, wysuszona wielomiesięcznym słońcem natura zaczyna pić deszcz, chłonąć poranną rosę i powoli budzi się do jesiennego życia. 

Tegoroczne, koronne lato było inne niż poprzednie…

Dla nas było przede wszystkim dłuższe, bo jedno dziecko zawitało do nas już w marcu, a jak dziecko w dom, to jakby jaśniej, cieplej, weselej. Lato na Krecie było też dużo luźniejsze! Mniej turystów, a jak przylecieli to dopiero w lipcu więc maj i czerwiec były naprawdę piękne, spokojne, ciche, a jednocześnie bardzo letnie. Obostrzenia kowidowe na samej wyspie nie dawały nam się tak bardzo we znaki. Maseczki mi nie przeszkadzają, nie mamy ogromnego grona znajomych, z którymi nie moglibyśmy się spotykać ze względu na dużą ich liczebność. Tak, inne były wizyty u dentysty, wyjazdy do szpitala na wlewy leku dla córki, inne przywitania ze znajomymi na ulicy, inne wizyty u fryzjera, ale taka inność nie odbiera mi przyjemności z krótkiej rozmowy ze znajomą, ani zadowolenia z nowego koloru na włosach. 

Straciłam pracę na dobrych kilka miesięcy, ale za to podjęłam się nowego wyzwania. Zaczęłam prowadzić zajęcia jogi przez internet. Prowadzenie zajęć jogi przez Zoom wydawało mi się na początku dziwne, nienaturalne i myślałam, że będzie brakowało “połączenia” między mną a ludźmi praktykującymi po drugiej stronie ekranu oraz między nimi samymi. Połączenia czasem brakowało, ale tylko tego internetowego, bo jeśli chodzi o międzyludzkie to okazuje się, że nawet wirus nie może w tym przeszkodzić. Zoomowe zajęcia okazały się świetnym rozwiązaniem dla osób, które z jakichś powodów (nie tylko kowidowych) nie mogą iść na “żywe” zajęcia, lub dla osób, które miały ochotę poćwiczyć ze mną. Poznałam w ten sposób kilka wspaniałych, niezwykle wartościowych kobiet, a to bezcenny dar. Sama byłam na zoomowych zajęciach u wielu cudownych nauczycieli jogi, którzy, w zdrowych, niekowidowych, warunkach są poza moim zasięgiem. 

Trochę inne były rozmowy przy stole. Głównym tematem był wirus, obserwacja sytuacji na świecie, planowanie i zmiana planów, narzekanie na brak możliwości planowania, planowanie mimo wszystko i zmiana tych planów po raz kolejny. Inne były rozmowy z rodziną i przyjaciółmi. Inne zapewnienia o przyjazdach, odwiedzinach i szybkim spotkaniu. Inne były reakcje na informacje o zamknięciu kolejnego miejsca pracy, czy upadku czyjejś firmy. Inne były też doniesienia o lekkim przeziębieniu, kaszlu, lub podwyższonej temperaturze. Trochę inne obietnice, że wszystko będzie w porządku.

Jeden plus tego dziwnego lata to…

Nie pojechaliśmy na planowane, długie wakacje do Polski. Nie, to nie jest plus. To wielki minus. Ale za to zrobiliśmy coś, czego nigdy nie robimy – pojechaliśmy na spontaniczne, nie do końca zaplanowane wakacje po Grecji. Oczywiście spontan naszej rodziny jest na nieco innym poziomie niż spontaniczny wypad niektórych z Was. Urlop z pracy trzeba było wziąć dwa tygodnie wcześniej, załatwić kogoś do opieki nad dobytkiem, zabukować bilety na prom odpowiednio wcześnie i znaleźć choć jeden hotel na naszą objazdówkę po Peloponezie. Zabukowałam dwa, bo nie mogłam spać z nerwów! No ale reszta podróży była pod znakiem zapytania. Co będziemy robić, jak już dotrzemy do niewiadomego miejsca, czy wolimy plaże, czy wodospady, czy mamy ochotę pooglądać archeologiczne znaleziska, czy też wpaść do sklepu z antykami. Szaleństwo!

Wyprawa na Peloponez i późniejsze, jednodniowe wycieczki po Krecie to ogromny plus tego dziwnego lata. Mieliśmy zupełnie inne plany i nie starczyłoby nam czasu na Kretę i Grecję lądową. Jestem super zadowolona z naszych wakacji i być może to była pierwsza z wielu wypraw z serii: “Spontaniczne O’Connory”. 

A minus to…

Minusem ogromnym był fakt, że nie pojechaliśmy do Polski, nie widziałam się z mamą, bratem i przyjaciółmi. Chciałam pokazać dzieciom kilka fajnych miejsc w Polsce, mieliśmy pochodzić po górach, poleniuchować u mamy i poimprezować ze znajomymi. Obawiałam się o zdrowie najbliższych, szczególnie tych, którzy są w grupie ryzyka. Z jednej strony wiem, że zarazić można się wszędzie, a z drugiej nie darowałabym sobie, gdybym to ja przywiozła i zaraziła moją mamę, czyjeś dziecko z astmą czy cukrzycą. Zdecydowaliśmy, że nie lecimy. Strasznie mi smutno z tego powodu i wydaje się, że przyjdzie się jeszcze trochę posmucić patrząc na sytuację wirusową w Europie. Z tego samego powodu nie przyjechali do nas wszyscy zaplanowani goście. Nie pokazałam Krety, nie ugościłam. Moje dzieci już kolejny rok nie widziały się ze swoimi przyjaciółmi, na których tak bardzo czekali w tym roku. Nie zrobiłam cudnie zapowiadających się warsztatów jogi we Włoszech, warsztaty na Krecie również nie doszły do skutku. Bardzo mi tego szkoda. Nie odwiedziłam moich przyjaciół w Zurichu, nie “odwiozłam” dzieci do Dublina i Londynu. Nie siedziałam w samolocie od grudnia. Minus jak jasny gwint! 

Lato się kończy, a ja nie mogę doczekać się…

Z tym muszę uważać, bo mam tendencje do życia w przyszłości, do omijania momentu teraźniejszego i życia planami i wizjami dnia jutrzejszego. Nie chcę się rozkręcać, ale choć troszkę… Nie mogę się doczekać…wakacji za rok! Planujemy wyjazd do Stanów. Stęskniłam się i nie mogę doczekać się spotkania ze znajomymi, chcę pojechać do Rhode Island i w góry do Kolorado i być może spełnić swoje wielkie marzenie! Nie mogę doczekać się wiosny i maja i wyjazdu do Szwajcarii na warsztaty jogi z moją ukochaną nauczycielką jogi ze Stanów – to moje marzenie od wielu lat i już przebieram nóżkami na swojej macie! Nie mogę doczekać się świąt, choinki, kominka, Pavlovej z owocami… no i przyjazdu dzieci! Będzie wesoło, tłoczno, głośno, smacznie i świątecznie. 

A tak najbardziej to nie mogę się doczekać spokoju. Spokoju od wirusa. Nie mogę się doczekać, żeby jacyś super zdolni naukowcy wyprodukowali szczepionkę lub lek na wirusa, który tak bardzo zdezorganizował nam życie, pozbawił życia i zdrowia setek tysięcy osób, pozbawił pracy i perspektyw wielu znajomych, pozbawił spokoju i przewidywalności tych, którzy tego potrzebują na co dzień. I ja wiem, że wirusów jest wiele, że chorób jest wiele, że ludzie umierają i chorują, tracą pracę, czy zdrowie psychiczne z wielu innych powodów, ale na tu i teraz, dla mnie i mojej rodziny byłoby super połknąć tabletkę, zaszczepić się, wsiąść do samolotu i polecieć gdzie chcę, zobaczyć co chcę, odwiedzić kogo chcę, przytulić, wycałować, opluć niechcący śmiejąc się w głos i kichnąć nie całkiem w łokieć. Tego nie mogę się doczekać!

A na koniec, powiem tylko, że… lato to taka dziwna pora roku, której chyba wszyscy żałują, że się kończy. Dopada nas jakaś melancholia, smutek, otwieramy album ze zdjęciami i patrzymy na opalone ciała na plaży, na spocone twarze po wędrówce w górach, na rozbawione, skaczące dzieci, na hamaki i kapelusze. Wspominamy, przywołujemy obrazy, dźwięki, zapachy i smaki. A ja bym chciała, żeby było sprawiedliwie, żeby smucić się, że zima się kończy, że wiosna na finiszu. Albo…nie smucić się wcale. Czekać na każdą porę roku z taką bulgoczącą ciekawością, z podekscytowaniem i zachwytem nad wszystkim, co przyjdzie. Ja jeszcze nie umiem i się uczę, ale chciałabym bardzo…

***

Tekst ten powstał w ramach projektu Klubu Polki na Obczyźnie. Grupa blogerek z tej cudownej społeczności skupiającej kobiety, Polki, z każdego krańca świata, postanowiła podzielić się z Wami swoimi przemyśleniami na temat odchodzącego lata. Tegoroczne lato było inne niż wszystkie. Covid-19 pokrzyżował wiele planów, ale również otworzył nas na inne, nowe możliwości. Jeśli macie ochotę poczytać o wyjątkowym lecie naszych klubowiczek, zapraszam do śledzenia naszego “łańcuszka”. Teksty publikowane są na poszczególnych blogach w poniedziałki, środy i piątki. Więcej wiadomości znajdziecie na naszych profilu na FB i na Instagramie. Zapraszamy!

Kolejny tekst ukaże się w środę u Magdy, na blogu Zgub Się Tam. Magda która mieszka w Nowym Jorku i tam spędziła tegoroczne lato. Zapraszamy!