Lato, lato i po lecie…

Lato kończy się dla mnie kiedy…

W każdym kraju, w którym mieszkałam, lato kończyło w inny sposób. A to pogoda ogłaszała nadejście jesieni nagłym spadkiem temperatur, porywami wiatru i zwiększoną ilością opadów. A to sklepy oznajmiały, że czas na dyniowe wypieki, gorącą czekoladę, szalik w komplecie z rękawiczkami i super modną w tym sezonie spódnicę w kratę. Objęte obowiązkiem szkolnym dzieci to niezaprzeczalny znak, że lato dobiega końca. Tornistry, plecaki, zeszyty, książki, buty na wuef, wyścigi z zapisami na kółka zainteresowań (po poprzednim ustaleniu zainteresowań dzieci) i wreszcie nadchodzi ten dzień, kiedy dzieci znikają za drzwiami placówki edukacyjnej. Lato zakończone. Dla nauczycieli, tak jak w moim wypadku, koniec lata to pisanie planów zajęć, poznawanie nowych uczniów, robienie planów wycieczek, szukanie metodycznych nowinek.  Tegoroczne lato, jak i dwa poprzednie tutaj na Krecie, kończy się dla mnie, kiedy pustoszeje nasz dom. Dzieci wyjeżdżają do szkół zabierając ze sobą bałagan ze swoich pokoi i stosy pachnących piaskiem i solą morską ubrań. Pakują do walizek muzykę, śmiech, swoje eksperymenty kulinarne, nieustające zabawy z kotami, spacery z psem. Dom zostaje czysty, lśniący i bardzo pusty. Lato kończy się, kiedy kreteńskie plaże, tawerny i sklepiki pustoszeją, a sprzedawcy nie pytają mnie już, skąd jestem, bo skoro jestem, znaczy, że jestem lokalsem. Lato na Krecie kończy się z pierwszym deszczem i z pierwszym chłodniejszym dniem. A kiedy turyści wyniosą się w końcu z wyspy, wysuszona wielomiesięcznym słońcem natura zaczyna pić deszcz, chłonąć poranną rosę i powoli budzi się do jesiennego życia. 

Tegoroczne, koronne lato było inne niż poprzednie…

Dla nas było przede wszystkim dłuższe, bo jedno dziecko zawitało do nas już w marcu, a jak dziecko w dom, to jakby jaśniej, cieplej, weselej. Lato na Krecie było też dużo luźniejsze! Mniej turystów, a jak przylecieli to dopiero w lipcu więc maj i czerwiec były naprawdę piękne, spokojne, ciche, a jednocześnie bardzo letnie. Obostrzenia kowidowe na samej wyspie nie dawały nam się tak bardzo we znaki. Maseczki mi nie przeszkadzają, nie mamy ogromnego grona znajomych, z którymi nie moglibyśmy się spotykać ze względu na dużą ich liczebność. Tak, inne były wizyty u dentysty, wyjazdy do szpitala na wlewy leku dla córki, inne przywitania ze znajomymi na ulicy, inne wizyty u fryzjera, ale taka inność nie odbiera mi przyjemności z krótkiej rozmowy ze znajomą, ani zadowolenia z nowego koloru na włosach. 

Straciłam pracę na dobrych kilka miesięcy, ale za to podjęłam się nowego wyzwania. Zaczęłam prowadzić zajęcia jogi przez internet. Prowadzenie zajęć jogi przez Zoom wydawało mi się na początku dziwne, nienaturalne i myślałam, że będzie brakowało “połączenia” między mną a ludźmi praktykującymi po drugiej stronie ekranu oraz między nimi samymi. Połączenia czasem brakowało, ale tylko tego internetowego, bo jeśli chodzi o międzyludzkie to okazuje się, że nawet wirus nie może w tym przeszkodzić. Zoomowe zajęcia okazały się świetnym rozwiązaniem dla osób, które z jakichś powodów (nie tylko kowidowych) nie mogą iść na “żywe” zajęcia, lub dla osób, które miały ochotę poćwiczyć ze mną. Poznałam w ten sposób kilka wspaniałych, niezwykle wartościowych kobiet, a to bezcenny dar. Sama byłam na zoomowych zajęciach u wielu cudownych nauczycieli jogi, którzy, w zdrowych, niekowidowych, warunkach są poza moim zasięgiem. 

Trochę inne były rozmowy przy stole. Głównym tematem był wirus, obserwacja sytuacji na świecie, planowanie i zmiana planów, narzekanie na brak możliwości planowania, planowanie mimo wszystko i zmiana tych planów po raz kolejny. Inne były rozmowy z rodziną i przyjaciółmi. Inne zapewnienia o przyjazdach, odwiedzinach i szybkim spotkaniu. Inne były reakcje na informacje o zamknięciu kolejnego miejsca pracy, czy upadku czyjejś firmy. Inne były też doniesienia o lekkim przeziębieniu, kaszlu, lub podwyższonej temperaturze. Trochę inne obietnice, że wszystko będzie w porządku.

Jeden plus tego dziwnego lata to…

Nie pojechaliśmy na planowane, długie wakacje do Polski. Nie, to nie jest plus. To wielki minus. Ale za to zrobiliśmy coś, czego nigdy nie robimy – pojechaliśmy na spontaniczne, nie do końca zaplanowane wakacje po Grecji. Oczywiście spontan naszej rodziny jest na nieco innym poziomie niż spontaniczny wypad niektórych z Was. Urlop z pracy trzeba było wziąć dwa tygodnie wcześniej, załatwić kogoś do opieki nad dobytkiem, zabukować bilety na prom odpowiednio wcześnie i znaleźć choć jeden hotel na naszą objazdówkę po Peloponezie. Zabukowałam dwa, bo nie mogłam spać z nerwów! No ale reszta podróży była pod znakiem zapytania. Co będziemy robić, jak już dotrzemy do niewiadomego miejsca, czy wolimy plaże, czy wodospady, czy mamy ochotę pooglądać archeologiczne znaleziska, czy też wpaść do sklepu z antykami. Szaleństwo!

Wyprawa na Peloponez i późniejsze, jednodniowe wycieczki po Krecie to ogromny plus tego dziwnego lata. Mieliśmy zupełnie inne plany i nie starczyłoby nam czasu na Kretę i Grecję lądową. Jestem super zadowolona z naszych wakacji i być może to była pierwsza z wielu wypraw z serii: “Spontaniczne O’Connory”. 

A minus to…

Minusem ogromnym był fakt, że nie pojechaliśmy do Polski, nie widziałam się z mamą, bratem i przyjaciółmi. Chciałam pokazać dzieciom kilka fajnych miejsc w Polsce, mieliśmy pochodzić po górach, poleniuchować u mamy i poimprezować ze znajomymi. Obawiałam się o zdrowie najbliższych, szczególnie tych, którzy są w grupie ryzyka. Z jednej strony wiem, że zarazić można się wszędzie, a z drugiej nie darowałabym sobie, gdybym to ja przywiozła i zaraziła moją mamę, czyjeś dziecko z astmą czy cukrzycą. Zdecydowaliśmy, że nie lecimy. Strasznie mi smutno z tego powodu i wydaje się, że przyjdzie się jeszcze trochę posmucić patrząc na sytuację wirusową w Europie. Z tego samego powodu nie przyjechali do nas wszyscy zaplanowani goście. Nie pokazałam Krety, nie ugościłam. Moje dzieci już kolejny rok nie widziały się ze swoimi przyjaciółmi, na których tak bardzo czekali w tym roku. Nie zrobiłam cudnie zapowiadających się warsztatów jogi we Włoszech, warsztaty na Krecie również nie doszły do skutku. Bardzo mi tego szkoda. Nie odwiedziłam moich przyjaciół w Zurichu, nie “odwiozłam” dzieci do Dublina i Londynu. Nie siedziałam w samolocie od grudnia. Minus jak jasny gwint! 

Lato się kończy, a ja nie mogę doczekać się…

Z tym muszę uważać, bo mam tendencje do życia w przyszłości, do omijania momentu teraźniejszego i życia planami i wizjami dnia jutrzejszego. Nie chcę się rozkręcać, ale choć troszkę… Nie mogę się doczekać…wakacji za rok! Planujemy wyjazd do Stanów. Stęskniłam się i nie mogę doczekać się spotkania ze znajomymi, chcę pojechać do Rhode Island i w góry do Kolorado i być może spełnić swoje wielkie marzenie! Nie mogę doczekać się wiosny i maja i wyjazdu do Szwajcarii na warsztaty jogi z moją ukochaną nauczycielką jogi ze Stanów – to moje marzenie od wielu lat i już przebieram nóżkami na swojej macie! Nie mogę doczekać się świąt, choinki, kominka, Pavlovej z owocami… no i przyjazdu dzieci! Będzie wesoło, tłoczno, głośno, smacznie i świątecznie. 

A tak najbardziej to nie mogę się doczekać spokoju. Spokoju od wirusa. Nie mogę się doczekać, żeby jacyś super zdolni naukowcy wyprodukowali szczepionkę lub lek na wirusa, który tak bardzo zdezorganizował nam życie, pozbawił życia i zdrowia setek tysięcy osób, pozbawił pracy i perspektyw wielu znajomych, pozbawił spokoju i przewidywalności tych, którzy tego potrzebują na co dzień. I ja wiem, że wirusów jest wiele, że chorób jest wiele, że ludzie umierają i chorują, tracą pracę, czy zdrowie psychiczne z wielu innych powodów, ale na tu i teraz, dla mnie i mojej rodziny byłoby super połknąć tabletkę, zaszczepić się, wsiąść do samolotu i polecieć gdzie chcę, zobaczyć co chcę, odwiedzić kogo chcę, przytulić, wycałować, opluć niechcący śmiejąc się w głos i kichnąć nie całkiem w łokieć. Tego nie mogę się doczekać!

A na koniec, powiem tylko, że… lato to taka dziwna pora roku, której chyba wszyscy żałują, że się kończy. Dopada nas jakaś melancholia, smutek, otwieramy album ze zdjęciami i patrzymy na opalone ciała na plaży, na spocone twarze po wędrówce w górach, na rozbawione, skaczące dzieci, na hamaki i kapelusze. Wspominamy, przywołujemy obrazy, dźwięki, zapachy i smaki. A ja bym chciała, żeby było sprawiedliwie, żeby smucić się, że zima się kończy, że wiosna na finiszu. Albo…nie smucić się wcale. Czekać na każdą porę roku z taką bulgoczącą ciekawością, z podekscytowaniem i zachwytem nad wszystkim, co przyjdzie. Ja jeszcze nie umiem i się uczę, ale chciałabym bardzo…

***

Tekst ten powstał w ramach projektu Klubu Polki na Obczyźnie. Grupa blogerek z tej cudownej społeczności skupiającej kobiety, Polki, z każdego krańca świata, postanowiła podzielić się z Wami swoimi przemyśleniami na temat odchodzącego lata. Tegoroczne lato było inne niż wszystkie. Covid-19 pokrzyżował wiele planów, ale również otworzył nas na inne, nowe możliwości. Jeśli macie ochotę poczytać o wyjątkowym lecie naszych klubowiczek, zapraszam do śledzenia naszego “łańcuszka”. Teksty publikowane są na poszczególnych blogach w poniedziałki, środy i piątki. Więcej wiadomości znajdziecie na naszych profilu na FB i na Instagramie. Zapraszamy!

Kolejny tekst ukaże się w środę u Magdy, na blogu Zgub Się Tam. Magda która mieszka w Nowym Jorku i tam spędziła tegoroczne lato. Zapraszamy!

COVID-19 domówka

Trochę nielegalny spacer

 

Na początku podchodziłam do kwarantanny z nieskrywanym entuzjazmem. Nie muszę nigdzie jechać, nic załatwiać, mam czas na rzeczy, na które normalnie nie mam. Poczytam, obejrzę takie seriale, których nikt inny nie chce ze mną oglądać – na przykład Sense8 po raz trzeci. Posegreguję zdjęcia, nauczę się czegoś nowego. Poza tym, myślałam, mieszkając od dwóch lat na kreteńskiej wsi niespotykanie się z ludźmi jest zupełnie normalne. Podczas zimowych miesięcy, będąc bez pracy i bez potrzeby wychodzenia z domu, ludzi widywałam z rzadka. Na co dzień widywałam więcej psów, kotów, myszy i tych cholernych, drących się bez przerwy kogutów, niż ludzi. 

Minęło pięć tygodni. Odszczekuję żarty o kreteńskiej kwarantannie. Moje życie było pasmem towarzyskich orgii i beztroskich spotkań. Dni wypełnione były dotykiem, obłapywaniem się, bezkarną wymianą grzeczności przez płot czy ladę sklepową. Bez obaw ocierałam się o każdego przechodnia, bez strachu odbierałam wydawaną mi resztę, nie odkażałam chleba. Tarzałam się w dotkniętem obcymi stopami piasku, pływałam w niezdezynfekowanym w morzu. 

Pięć tygodni w domu. Nie wychodzę do pracy (bez kwarantanny też nie wychodziłam, ale teraz ten fakt jest znacznie bardziej dobijający), nie spotykam się z nikim. Dom uporządkowany jak nigdy wcześniej. Ubrania w szafie powieszone według kolorów, pościel ułożona alfabetycznie (wcześniej nadałam jej z nudów imiona), papier toaletowy według gęstości splotu. Ugotowałam już wszystko na co miałam ochotę i wszystko to również zjadłam. Mam siwe odrosty, nie golę nóg, nie noszę biustonosza, nie maluję paznokci. Mam trzy pary dresów i trzy bluzy z kapturem. Piorę je na okrągło. Nadal biorę prysznic, myję zęby i zmieniam bieliznę, ale zaczynam się zastanawiać czy te czynności nie są zbędne. Czytam pięć książek na raz, kilka z nich po raz drugi, bo nic nie pamiętam. Niczego nowego się nie nauczyłam. Zaczęłam haftować, zabrakło mi nici, zamówiłam przez internet, statek z zamówieniem utknął gdzieś na bliskim wschodzie. Zakończyłam haftowanie. Miałam nie pić alkoholu. Przeczytałam książkę, wysłucham innej i dowiedziałam się, że alkohol to wróg. Wysłuchałam innego ebooka i okazało się, że gluten też mój wróg. Nie jem więc glutenu. Ale nie daję rady. Muszę lepiej dobierać sobie wrogów. 

I jedyne co trzyma mnie jeszcze przy życiu to joga i medytacja. Są dni, że śpiewam mantry cały dzień i jednym wykopem staję na rękach przy ścianie! Są dni kiedy się zmuszam żeby zawlec swoje ciało na matę, przekładam kolana z jednej strony na drugą i sobie Savasanę zasunę od razu. Ale nigdy, przenigdy nie opuszczam medytacji. I to jedyny pewnik, jedyna rzecz, która jest niezmienna, która mnie gruntuje, wzmacnia, utwierdza. Potem jestem gotowa na wszelkiego rodzaju zachwiania i niepewności…na przykład niepewność w temacie miejsca pobytu czworonogów. Pies ma w dupie kwarantannę i zwiewa jak tylko zostawię otwartą bramę. Jeden kot jest niewidomy, ale z duszą włóczęgi, a drugi trochę większy od myszy domowej. Po medytacji jestem gotowa zmierzyć się z niepewnością którą rubrykę wybrać w formularzu, który musimy wypełniać przed wyjściem na spacer. Gotowa na niepewność czy doszedł mój sms do Wielkiego Brata w tej samej sprawie. Gotowa  na zachwiania nastroju po kolejnym pierwszym odcinku kolejnego serialu na Netflixie – nic już mi się nie podoba. 

I jeszcze trzyma mnie w pionie rower i nielegalne wycieczki pod klasztor Agia Triada, trzyma mnie w pionie Jaś, bo przy dziecku chociaż majtki trzeba założyć z rana. Trzyma mnie piękna pogoda i nadzieja, że już niedługo będzie lepiej i inaczej. Jestem pewna, że będzie inaczej. Ja już jestem na “inaczej” gotowa. A Ty? 

A to formularz do wypełnienia przed wyjściem z domu. Jeszcze tylko dodatkowy sms i można „swobodnie” wyjść. 

Komisarz Papulous w akcji…

Komisarz Papulous stanął w otwartych drzwiach pokoju numer szesnaście. W pokoju panował półmrok. Od kilku dni pogoda na Krecie nie ułatwia pracy, ani w turystyce, ani nawet w policji. Leje, dżdży, pada i kropi, do tego wieje, hula, zawiewa i dmucha. Ciśnienie niskie, łeb pęka. Turyści chowają się w nielicznych o tej porze roku tawernach, a policjanci ratują się kawą. Często bezskutecznie. W pokoju paliły się dwie lampki. Jedna w kącie odsłaniając swym słabym światłem odchodzącą płatami farbę ze ścian. Farba ciemna i ponad dwudziestoletnia więc nie żal, ale pod spodem szału też nie ma. W latach dziewięćdziesiątych musiał być wymóg malowania ścian na oczojebny zielony, bo taki właśnie kolor wyłania się spod płatów odpadającej, ciemno-fioletowej. Druga lampka stała na stoliku posterunkowego Kontodinosa. Świeciła białym, zimnym światłem wprost na klawiaturę komputera. Kilka centymetrów nad klawiaturą zdały się wisieć zawieszone w powietrzu dłonie, których palce, prawie niespostrzeżenie, wykonywały miokroruchy jakby nie mogły zdecydować się w który przycisk klawiatury uderzyć, jaką literą zacząć zdanie. Dłonie były własnością posterunkowego. Jorgos Kontodinos nie raz już wypełniał formularze w komputerze. Mówiło się o nim na posterunku, że na klawiaturze pisze najszybciej. Młody jest, dzieciństwo spędził grając w gry komputerowe to palce ma wprawione. Teraz jednak jakby zastygł, jakby dłonie nie współpracowały z młodym, policyjnym umysłem. Być może nagromadzona ostatnimi czasy tusza przeszkadzała (świeżo po ślubie, a małżonka podobno dobrze gotuje). Dłonie z powodu wagi coraz to dalej od klawiatury, a swoboda ruchów na nieobracającym się od dawna krześle obrotowym graniczona. Kończyny od tego zdrętwieją. I te dolne, bo krzesła nie można regulować, a posterunkowego stopom do podłogi brakuje jeszcze kilku centymetrów. I te górne, bo utrzymać je nad klawiaturą to nie lada wysiłek. Oczy komisarza Papulousa powędrowały jednak w dół, na podłogę, na której leżał biały kabel. Kabel położony był na całej długości pokoju, jakieś dwa metry może. Komisarz zauważył jak mocno kabel odcina się kolorystycznie od szaroburej podłogi, nie pierwszej już czystości. Kabel musiał być nowy. Pewnie to ten, o który było tyle hałasu w zeszły piątek, że go Eleni z zaopatrzenia dostarczyła już w listopadzie, że ma na to kwit, że sam komisarz go podpisywał. A kabla nie było. To on, sam komisarz, znalazł go w poniedziałek rano zwinięty w kłębek za kartonem pełnym ulotek o niebezpieczeństwie wyprzedzania w miejscach niedozwolonych. Wyciągnął, poinformował Eleni o znalezisku i położył w widocznym miejscu. W połowie długości kabla klęczała kobieta, była pochylona do przodu, jedną ręką podpierała się o podłogę, drugą dotykała szyi. Kobieta, w średnim wieku, z krótko obciętymi włosami. Cudzoziemka – pomyślał komisarz. Greczynki bardzo rzadko noszą takie fryzury. Pewnie nie lubią, a może mają problem z ogarnięciem gęstych, falujących włosów. Jego żona często żali się, że ma za gęste włosy i nie może sobie z nimi poradzić. A jej włosy sięgają do aż ramion. Kobieta miała na sobie długi sweter, płaszcz jakby, którego duża część leżała teraz na podłodze. Komisarz skrzywił się na samą myśl śmieci, które płaszcz podniesie ze sobą z ziemi. Na prawej dłoni, którą podpierała się kobieta zauważył cienką obrączkę i ogromny pierścień z żółtym, nieobrobionym kamieniem. Takie sprzedają w starym porcie, w mieście. Pewnie turystka. Może ją okradli? Ale po co kabel? Dlaczego jest na czworakach? Zazwyczaj rozwiązania zagadek przychodzą mu do głowy szybko. Jest z tego znany. Kiedy jest problem z rozwiązaniem trudnej zagadki, dzwonią po Papulousa. Ten zawsze znajdzie rozwiązanie, widzi coś, czego inni nie dostrzegają, zauważa szczegóły, które innym umykają, myśli szybko i niekonwencjonalnie. Ale nie teraz. Nie tutaj. Coś mu się nie składa, nie pasuje. Z zadumy wyrwał go dźwięk, jakby przepełnione bólem skomlenie psa. Tak, ból dało się usłyszeć w tym skomleniu. Ale to nie pies, to ta kobieta wydawał z siebie taki odgłos. To ta kobieta piszczała, a ręką na szyi pokazywała jakby nacięcie, ranę. No tak, komisarz Papulous wiedział już wszystko.

Akcja ratowania psa z sąsiedztwa, opisana trochę tutaj, powiodła się tylko połowicznie. I tak, mówili żebym zaprzestała, bo każdy Grek strzelbę ma, ale już olej w głowie, nie każdy ma . Że mogą mi nieprzyjemności robić, straszyć, wioskę na mnie napuścić i takie tam. I to wszystko racja jest i pewnie tak się może zdarzyć, ale nie mogę. Mówi mi tu środek mnie samej, że nie można tak zwierzęcia zostawić i tak łatwo machnąć ręką choćby powodów do machania było kilka. Kilka dni po wpisie pies był przywiązany znów do jakichś metalowych prętów wkopanych w ziemię. Partyzantka straszna, spore niebezpieczeństwo dla psicy i jej szczeniąt więc wlazłam znów przez płot i uwolniłam trochę, ale okazało się, że pies ma wielką ranę od zaciśniętego łańcucha na szyi. No tak mnie to rozsierdziło, że zadzwoniłam po policję. Nie przyjechali. Zadzwoniłam jeszcze cztery razy i w końcu pojawili się. Grzecznie powiedzieli, że aby się coś zadziało, muszę złożyć zawiadomienie na komendzie. Już, dzisiaj, za chwilę, za minut dziesięć. Myślę, że pośpiech był zalecany żeby mnie zniechęcić, ale ja bezrobotna aktualnie jestem więc pojechałam. Na komendzie przydzielono mi jedynego prawdopodobnie policjanta, który nie mówi po angielsku. Grecy świetnie dają sobie radę z angielskim i prawie wszyscy są w stanie się jakoś dogadać. Prawie. Mój posterunkowy umiał jedno zdanie, a mianowicie “does it seem like…” (czy wydaje się, że…) a poza tym NIC. Powtarzał więc ten początek, a następnie kończył po grecku. Z punktu widzenia językowca, to bardzo interesujące, dlaczego taki wstęp, kto go nauczył, skąd, gdzie i po co… Z punktu widzenia składającej zawiadomienie o znęcaniu się nad zwierzęciem , wyglądało to kiepsko. Ale jako, że niejednego raw beginnera się angielskiego nauczyło, pantominę i onomatopeję mam obcykaną! Ta kobieta z opowiadania o komisarzu Papulousie chciała pokazać, że wzdłuż posiadłości, kilka centymetrów na ziemią, przymocowana jest linka metalowa (nie było linki, ale w kącie pokoju znalazłam biały kabel), do linki przywiązany łańcuchem jest pies, który nie może się ruszać, który piszczy z bólu i z niemocy i ma ranę na szyi, która krwawi. Ta kobieta, jakby się kto jeszcze nie domyślił, to ja. Wstałam, podpisałam co trzeba, uścisnęłam puchną dłoń posterunkowego Kontodinosa (nie jest to jego prawdziwe nazwisko) i wyszłam. Jestem pewna, że przez długie lata będą o mnie opowiadać, albo przynajmniej do następnego razu, bo wczoraj, bez kitu!!!, pojawił się u nas ślepy kot. Ma wyłupaną dziurę w miejscu jednego oka. Nazwaliśmy go Jurand i walczymy o jego życie. 

Lotniskowa fauna…

Sobole i myszy nie dały się sfotografować, ale wreszcie mam okazję pokazać inną faunę. Osiołki z Domu Osiołka Kreteńskiego w Agia Marina na Krecie

Ci, którzy znają mnie osobiście, lub osobiście na fejsbuku, wiedzą, że od kilku miesięcy moje życie toczy się wokół bez-pańskich, lub chuj-pańskich psów. Nie żebym była wariatką biegającą za każdym psem wałęsającym się po wsi bez obroży, bo po pierwsze musiałabym się zawałęsać na śmierć – tyle ich jest, a po drugie, jest od tego super prężnie działająca grupa amerykańsko-brytyjskich wariatów, których kocham nad życie i wspieram słowem i groszem kiedy tylko mogę. To oni robią łapanki na koty w śmietnikach i masowo je szczepią i sterylizują i to oni budują ulicznym psom budy i kołują dla nich pożywienie. Bezdomne, lub z domów złych, same pojawiają się pod naszym domem, jeden dosłownie położył się na naszej wycieraczce i rano przywitał nas jak swoich machając wesoło ogonem. Pierwsza była Zoya, która mieszka już Helsinkach, Vinny i Buddy znaleźli właścicieli, od których wcześniej uciekli w celach rozrodczych. Zmajstrowali kilkanaście bezdomnych szczeniąt na gigancie, a i tak właściciele nie dokonają kastracji, bo psu nie wypada jajek odcinać, chłop to ci przecie, a chłop bez jaj to nie chłop. Nawet nie pies. Najświeższe nasze njusy to nocna akcja oswobodzenia suczki sąsiadów ze zbyt ciasnej łańcuchowej obroży. Sąsiad-sadysta przywiązał mamę trzech szczeniąt do jakiejś linki metalowej przeprowadzonej przez podwórko. Do linki doczepił łańcuch, do łańcucha psa. Zawiązał łańcuch wokół jej szyi dwa razy, tak na wszelki wypadek dwa razy, żeby się upewnić, że się udusił w przeciągu doby i dodał dla pewności drut, którym związał owe łańcuchy. Wyposażeni w wysoką drabinę, latarki, szczypce do drutu i przysmaki dla psów, pod osłoną nocy, ruszyliśmy na pomoc! Akcja się udała, pies uwolniony. Na płocie powiesiłam jeszcze liścik, że jeśli jeszcze raz będzie miała ciasno na szyi, dzwonię na policję i ogłoszę z nazwiska w internecie! Poskutkowało nieco, bo choć pies rano był znów przywiązany, łańcuchy były luźniejsze. Powiesiłam jeszcze na płocie obrożę i smycz z wielką prośbą żeby wymienili te łańcuchy. Bez odzewu jak na razie. 

Te wiadomoście powyżej to pierwsze dziesięć minut Faktów (mam wreszcie Cyfrowy Polsat to się orientuję), czy innych wiadomości o pełnej godzinie. Najbardziej bulwersujące, najważniejsze, wymagające uwagi i przedsięwzięcia stanowczych kroków. Następnie prowadzący wiadomości rozjaśnia swoje lico, wraz z powagą przekazywanych wiadomości, znika dodająca powagi zmarszczka między brwiami i dowiadujemy się o tym jak gdzieś pod Opolem owca urodziła cielaka, czy LGBTQowe koło gospodyń wiejskich upiekło największy, bezglutenowy bochenek chleba. Takie nasze “meanwhile” jeśli ktoś ogląda Stevena Colberta (a jeśli nie ogląda, to polecam). Czas więc na wiadomości lżejsze. 

Kiedy przeprowadziliśmy się kilka tygodni temu bliżej lotniska nie zdawałam sobie sprawy jakie interesujące rzeczy kryje nasze maleńkie, przytulne i sprawnie działające lotnisko w Chanii. Kiedy wszystkie pięć samolotów pasażerskich odleci do Aten, kiedy ucichną amerykańskie samoloty transportowe, a greckie F16 przestaną robić dziury w chmurach, pas startowy i teren położony w pobliżu budzi się do życia. A skąd ja to wiem? Od grupy naukowców, którzy ustawili kamery do obserwacji życia fauny lotniskowej na Krecie. Wnioski z tejże obserwacji są niezwykle ciekawe. Cały łańcuch pokarmowy kreteńskiego półwyspu Akrotiri rozpieprza się o jedną rzecz. A mianowicie o to, że kilka razy dziennie wystrzeliwane są armatki hukowe żeby odstraszyć ptaki od pałętania się zbyt blisko silników samolotów. Przestraszone ptaki odlatują, a w dole, w trawie cieszą się i zacierają łapki łasice, norki i sobole, którym właśnie umożliwiono polowanie na myszy i nornice, które to zostały ocalone przed ptakami przez armatki. Łasice, norki i sobole mają jedzenia po kokardki tak więc zadomowiły się na pasach trawy lotniskowej na całego. Myszy mają przerąbane, ale i tak wolą mieszkać w wysokiej trawie lotniskowej, bo nie ma ptaków, bo w trawie jest jedzenie, a trawą opiekuje się greckie lotnictwo wojskowe więc wiecie…feta, spanakopita i raki… Na terenie lotniska można zaobserwować również coś co przypomina mały gatunek kangura. Ależ skąd kangury na Krecie? To zwykły, przekarmiony dumą i odwagą, zając! Zające są tutaj nagminnie odstrzeliwane przez ludzi. Wokół naszego domu ciągle słychać strzały i dwa razy już, na spacerze z psem, widziałam jak chłop niósł ukatrupione zające na obiad. Lotniskowe zające natomiast nie mają się czego bać. Dla nich to teren bezpieczny, bez psich łapanek, rozstrzeliwań, wolny od śmierci. Jak tylko wykombinowały, że te wybuchy z armatek hukowych to ściema, a nie żadne strzelby, żyje im się jak w raju. Zajadając korzonki i trawkę obserwują wysiadających z samolotu pasażerów, którzy następnie wpychani są do autobusów żeby przejechać nie więcej niż sto metrów do wejścia do budynku (kto był, wie o czym mówię). Zachodzą szaraki w głowę po co te cholerne autobusy i to jest jedyny ich problem. I jeszcze coś zarejestrowały kamery porozstawiane na terenie lotniska. Obsługa pasa lotniska i parkingu dla samolotów często boryka się z tzw FOD (foreign object debris) czyli śmietki niewiadomego pochodzenia. Takie małe przedmioty, śrubki choćby, mogą spowodować poważne uszkodzenie samolotu. Sprząta się więc pasy startowe i parkingi wielkimi miotłami na gładko. A na pobliskich dachach i słupach siedzą ptaki i zwijają się ze śmiechu, bo okazuje się, że często to właśnie one, uprzednio wyczaiwszy, że pas startowy to super twarde podłoże, przylatują z orzechem w dziobie i ryps orzechem o beton. Potem tylko szybciutko żeby nie dostać się do silnika samolotu, bo “ino pierze zostało z Władka w zeszłym tygodniu” i śmig z orzechem w bezpieczne miejsce. A niech głupole się zastanawiają skąd te FODy na pasach. 

Tak więc kochani, kiedy będziecie lądować na lotnisku w Chanii rozpoczynając wasze cudowne wakacje na Krecie, pomachajcie szarakom, sobolom i bohaterskim myszom z waszego okna. Odmachają z wdzięcznością.

 

Złote Myśli – Lato 2019

Lato, nawet tutaj na Krecie, dobiega końca. Nie odczuwamy tego w temperaturze, czy w dziennej dawce słońca, ale są inne oznaki oddalającego się lata. Jest coś takiego w powietrzu, w energii ziemi, jakieś przesuniecie, moment zatrzymania się między hałaśliwym, pełnym turystów, kremów SPF 50, parasoli plażowych i mokrych kostiumów kąpielowych latem, a czymś następnym. Następna nie będzie znana mi tak dobrze jesień, a dziwna, druga wiosna, która urodzi jeszcze świeżą kapustę i brokuły w ogrodzie, zazieleni pustynnie wyglądający ogród. Ale między tym co prawie już minęło, a tym co będzie za chwilę, jest moment na refleksję, na dłuższy oddech. Taka “międzypora”. Usiadłam i zastanowiłam się nad tegorocznym latem, chciałam je opisać słowami, zapisać w pamięci. To lato, drugie nasze na Krecie, było pełne różnych wydarzeń. Wydarzeń zupełnie zwyczajnych i przyziemnych oraz innych – trochę duchowych, trochę emocjonalnych, takich “środkowych”. To było lato kilku ważnych transformacji i zmian. Nie ogromnych, życiowych zmian widocznych na zewnątrz, a kilku maleńkich ruchów, w środku, wewnątrz, które będę pracować powoli, ale w dobrym kierunku (mam nadzieję). Brzmi poważnie, prawda? No może. Jednak lato to przede wszystkim wakacje, beztroska, sielanka i radość. Zmieszałam oba smaki mojego lata i zrobiłam listę przebojów albo jeszcze lepiej, Złote Myśli – Lato 2019. Pamiętacie szkolne Złote Myśli? No to takie właśnie. Zaprosiłam do zabawy moje wspaniałe koleżanki z Klubu Polek i wyszedł nam cudowny projekt pod takim właśnie tytułem. Zapraszamy!

Złote Myśli – Lato 2019

 Miejsce Lata 2019

Całe lato spędziliśmy na Krecie. Ktoś powie, że nudy, bo turyści wpadają tutaj na dwa, a nie mający pojęcia o wyspie, nawet na tydzień i im wystarczy. Zaliczą dziesięć miejsc znanych z przewodników i internetu, wrzucą zdjęcia do sieci i wakacje odhaczone. A szkoda, bo Kreta to nieodkryta jeszcze do końca kopalnia cudownych zakątków, ukrytych plaż, maleńkich wiosek, zapierających dech w piersiach widoków, najlepszych na świecie tawern i niewyobrażalnie krystalicznej wody. W takiej właśnie wodzie, tego lata, pływałam na południu Krety. Na takim dalekim południu, że aż na najbardziej na południe wysuniętej wyspie Europy – Gavdos. Gavdos stało się moim ulubionym na Krecie miejscem już po kilkudniowym tam pobycie. Cały pobyt opisałam tutaj, ale zapomniałam o wodzie. Teraz, kiedy myślę o Gavdos, pierwsze co przychodzi mi do głowy, to woda właśnie. A woda kochani w morzu Libijskim jest nie do opisania. Serio! Nie można przecież opisać tego, co się widzi, kiedy oczy nie są przygotowane na taką krystaliczność wody. Wydaje się, że rozdzielczość mojego narządu wzroku nie jest przystosowana do odbioru takiej przejrzystości wody. Woda jest zbyt klarowna, zbyt krystaliczna, zbyt przeźroczysta. I, że do takiego niezwykłego zjawiska można zanurzyć swoje rozpalone słońcem ciało, ba! nagie ciało, to już, proszę państwa, mega super zajebiście! 

Danie Lata 2019

Mieliśmy mnóstwo gości tego lata i wszyscy, bez wyjątku, zostali poczęstowani daniem ze zdjęcia. Niektórzy zostali poczęstowani więcej niż raz. Niektórzy na własną prośbę, a niektórzy przez niedopatrzenie (czy raczej niedopamiętanie) gospodarzy. Proste, smaczne, nie wymagające dużego nakładu pracy, a kiedy grilluje się w piekarniku, można oddać się miłej rozmowie przy lampce wina (patrz niżej). Niebywałą zaletą Krety jest to, że wszystkie owoce i warzywa mają niezwykły smak. Swój własny. Wyhodowane na tej żyznej ziemi ziemniaki, na przykład, smakują najlepiej na świecie. A zapach i intensywność ziół dodaje każdej, najbardziej zwyczajnej potrawie niebywałego smaku i aromatu. Bo to, co widać na zdjęciu, to właśnie najprostsza rzecz pod słońcem. Ziemniaki, słodkie ziemniaki, buraki, cebula, czarna fasola, sól, pieprz, doskonała oliwa z oliwek oraz mnóstwo tymianku i świeżo zmielonego rozmarynu. Jest ryzyko, że za kilka miesięcy się nam przeje więc jeśli chcecie spróbować, zapraszam jak najszybciej. 

Napój Lata 2019

Woda, woda, woda oraz… białe wino. Lidl. 2.59 Euro. Pychota! I tyle na ten temat. 

 

Hajlajt (czyli, że super moment) Lata 2019

No nie mogłam się zdecydować o czym tutaj napisać, bo takich momentów, które z perspektywy czasu wydają się wyjątkowe, było mnóstwo. Cudownie było mieć dzieci w domu przez całe dwa i pół miesiąca. Uwielbiam patrzeć jak się przyjaźnią ze sobą, jak lubią spędzać ze sobą czas. Fajnie było się z nimi wylegiwać na plaży, zamawiać wielką sałatkę grecką na spółkę. Niemałą przyjemnością było nawet wydzieranie się na nich, że nie sprzątają po sobie i że pies znowu nie ma wody w misce. Wszystkie te momenty spędzone z dziećmi lub ze świadomością, że dzisiaj wieczorem będą spać w swoich pokojach, a jutro rano zjemy razem śniadanie były niezaprzeczalnie najcudowniejsze. Oczywiście! Ale było coś jeszcze. W tym roku przyjechały do mnie kolejne ważne osoby. Były przyjaciółki z Garmisch – całe moje trzynastoletnie życie w Alpach przyjechało zobaczyć moje życie tutaj na Krecie – no i najważniejsze – mama i brat. Pokazywanie najbliższym mojego domu, ulicy, wsi przynosi mi jakiś spokój ducha, komfort psychiczny. Teraz, kiedy rozmawiamy przez telefon i kiedy opowiadam o krzaku pomidorów, sąsiedzie, czy sprzedawczyni w naszym sklepiku, oni dokładnie wiedzą o czym mówię. Mają w głowie dokładnie taki sam obraz jak ja. Nie muszą sobie niczego wyobrażać, domyślać się. Są kawałkiem mojego świata, a mój dom, pies, kot i drzewo cytrynowe są kawałkiem ich świata. Uwielbiam!

 

Lołlajt (czyli, że porażka) Lata 2019

Tutaj również nie mogłam się zdecydować, które z gównianych momentów wybrać. Bo takich chwil na Krecie mi nie brakuje. Czy wybrać wyjazdy dzieci? Każdego z osobna żeby bardziej bolało. Czy ten moment jak zatrzasnęłam w drzwiach wielką jaszczurkę, przecinając ją na pół? Albo jak znalazłam sześć karaluchów w domu i dostałam prawdziwego ataku paniki? Albo jak mnie jogowi ludzie skopali po nerach arogancką, acz uduchowioną przecież, krytyką i zredukowaniem mnie do żałosnej jednostki potrzebującej ich wiedzy i wsparcia. Oj! To było takie loł, że hej! Napiszę jednak o czymś, na co nie mam wpływu, a dołuje mnie strasznie. Pogoda. I zaraz mi się dostanie, bo ludzie majątek wydają żeby piec się w kreteńskim słońcu, a ja nienawidzę! Dla mnie lato jest zdecydowanie za gorące. Mój organizm źle to znosi, jestem ospała, wiecznie z lekkim bólem głowy. Kombinuję jak by tu przeżyć dzień żeby jak najmniej wychodzić z klimatyzowanego domu. I owszem, gdybym była tutaj na wakacjach, wychodziła rano na plażę, a wracała wieczorem po pysznym obiadku w pobliskiej tawernie, to ja bym kochani peany na temat Krety pisała. Ale wiecie, życie mi kurde na drodze do peanów stoi. Ogródek obrobić, samochód odkurzyć, zakupy zrobić, ogromne kubły na śmieci samochodem odtransportować, z psem wyjść, jogę poćwiczyć. Wszystko to albo o szóstej rano, albo w trzydziestu kilku stopniach w cieniu. Ja nie daję rady. A te cholerne cykady, które wzbudzają we mnie instynkt mordercy, to już wisienka na topiącym się w słońcu torcie. No żeby tak się drzeć…NON STOP!! 

P.S. Dziś mogę o tym wszystkim pisać ze spokojem, bo cykady, dzięki wszystkim bóstwom, wyzdychały i jest znacznie chłodniej. Teraz to ja kocham! 

 

Zdjęcie Lata 2019

To kochani jest moje ulubione zdjęcie i tym samym mój własny, prywatny najcudowniejszy moment wakacji. Nauczyłam się pływać z głową (ok, z twarzą) pod wodą!! Woda wzbudza we mnie ogromny strach, moje ciało reagowało bezdechem i ucieczką na brzeg. Wiele razy polały się łzy bezsilności. Nad morzem brodziłam w wodzie po kolana z makijażem na twarzy i nienaganną fryzurą. Smaku wody morskiej nie znałam. A tutaj takie zmiany! I nie tylko umiem, ale bardzo, bardzo mi się podoba! Jestem z siebie mega dumna! Bez sarkazmu, bez wygłupów – wymiatam, po prostu! 

A za rok…

A za rok, jeśli będziemy jeszcze na Krecie, będzie podobnie. Pogoda będzie piękna, morze najbardziej niebieskie na świecie, dzieci ze świeżą opalenizną i klapki na nogach. Ale żeby nie męczyć się tak bardzo upałem i nie nienawidzić naszego domu, wyjedziemy gdzieś w chłodniejsze miejsce, gdzieś gdzie pada deszcz latem, jest zielona i miękka trawa, wieczory są chłodne i gdzie cykady można znaleźć tylko na stronach encyklopedii przyrodniczej. 

***

Dziś u Kasi na fejbukowym FP mamy krótką relacje z jej lata (Kanada sie Nada), a jutro, w niedzielę, zapraszam na kolejny odcinek Złotych Myśli. Tym razem u Ani z bloga Anna Loves Travels PL.

Minojski zachwyt – słowo dla nauczycieli ;-)

Z okazji rozpoczęcia roku szkolnego….

Wiecie jak czasami mówimy o sobie, że “z historii to ja głąb jestem”, że “nie jestem dobra z języków” i że, “biologia mi do głowy nie wchodzi”. Kiedy tak mówimy cała wina za nasze niepowodzenia i, chyba ważniejsze, niechęć i brak zainteresowania daną dziedziną spada na nas – głąbów, nieuków i ciemniaków. Bo przecież nie na nauczyciela. Biedny, niedoceniany i nisko opłacany nauczyciel robi wszystko, co w jego mocy żeby zarazić nas swoją pasją, zaszczepić zamiłowanie i przekazać wiedzę w taki sposób, żeby zachęcić ucznia do dalszego poszukiwania, zadawania pytań, alternatywnego podejścia do tematu. Ale czy zawsze? 

Jestem nauczycielką od ponad dwudziestu lat i z niejednym nauczycielem dziennik wypełniałam. Myślę, że posiadam wiedzę i doświadczenia, która pozwala mi krytycznie spojrzeć na moich kolegów i koleżanki po fachu. Oczywiście są nauczyciele, którzy uczą z pasją, zarażają swoim entuzjazmem, potrafią zainteresować przedmiotem i do tego umiejętnie, bez poczucia wyższości oraz z szacunkiem do ucznia, przekazują swoją wiedzę. I oczywiście, że nauczyciele powinni zarabiać znacznie więcej i pewnie, że to zawód, przynajmniej w Polsce, niedoceniany, ale tak serio, serio-serio, z ręką na sercu… Czy nasi uczniowie widzą, że my zakochani po uszy jesteśmy w pantofelkach, w działaniach z samymi niewiadomymi, w historii II WW, czy innych Mickiewiczach i Orzeszkowych? Ale co tam uczniowie, czy my serio-serio, z ręką na sercu jesteśmy zakochani w przedmiotach, których uczymy? Czy robimy wszystko, żeby uczeń kochał stopniowanie czasowników tak jak my? Czy mamy tyle pokory i miłości do wiedzy i ucznia żeby życzyć każdemu z nich przerośnięcia swojego nauczyciela czyli…nas?!

O moich nauczycielach z podstawówki, liceum i ze studiów mogłabym długo i soczyście. Niestety, w większości przypadków, krytycznie. Psychiczne (i w jednym przypadku fizyczne) znęcanie się nad uczniami, przerośnięte do niebywałych rozmiarów ego, brak (lub świadomy wybór nie korzystania z) wiedzy metodycznej, czasem czyste skurwysyństwo oraz przedmiotowa apatia – to moje wspomnienia ciała pedagogicznego. Wszyscy moi nauczyciele (z wyjątkiem dwóch lub trzech) zdawali się mieć totalnie w dupie przedmiot, którego nauczali. Żaden niczym się nie zachwycał, nie ekscytował, nie zarażałam entuzjazmem. Nigdy nie widziałam swojego nauczyciela z wypiekami na twarzy opowiadającego o swoim przedmiocie, nie widziałam zachwytu w oczach, nie słyszałam wykładowcy gestykulującego zamaszyście w euforii przekazywania wiedzy. Nigdy nie było widać, słychać, czy czuć, że nauczyciel fizyki, historii, czy wuefu kocha ten przedmiot, kocha opowiadać o swoich młodzieńczych marzeniach pobicia rekordu skoku w dal, o niebywale interesującej wizycie w sławnym muzeum archeologicznym, czy o ciarach na plecach przy czytaniu Szekspira. Nic. Martwota. Otępienie. Beznadzieja. 

Moje prawie nieistniejące, post-podstawówkowe zainteresowanie historią, stępił do cna nauczyciel historii w liceum. Jestem pewna, że prywatnie to miły, interesujący człowiek, być może nawet kochający historię, ale jakoś tak po cichu. I być może zdołał zainteresować historią (lub nie zabić wcześniejszego nią zainteresowania) kilka osób i oczywiście, że w klasie zawsze znajdzie się jakiś oporna, “nienauczalna” jednostka, ale ani nie byłam “nienauczalna”, ani nie byłam historycznym pasjonatem. Czysta kartka. Można mnie było zapisać historią od góry do dołu. A tu nic. Ani iskierki zaciekawienia. A szkoda, bo jak się okazuje, potencjał był, należało mnie tylko czymś zachwycić. 

Tydzień temu odwiedziłam nasze kreteńskie muzeum archeologiczne w Heraklionie. Już drugi raz, bo się tak zachwyciłam. Zachwyciłam się historią. Wcześniej nie wiedziałam. Nie przeczytałam. Nie usłyszałam. A tu takie dziwy! Tacy interesujący ludzie, takie ciekawe czasy, takie fascynujące historie, tradycje, rozwiązania. Dlaczego pan od historii nam o tym nie opowiadał, nie pokazał zdjęć, nie zabrał do muzeum? Dlaczego nie mówił z charyzmą, z takim zachwytem, z jakim ja teraz czytam informacje w gablotach? Dlaczego mnie nikt historią nie zainteresował? A tu takie dziwy. Popatrzcie.

Snake Goddess – Bogini Węży. Odnaleziona w Knossos, pochodzi z 1700-1450 roku p.n.e. Bogini   czy kapłanka? Trzyma dwa węże w dłoni. Może to oznaka odradzającego się życia? Może oznaka władzy nad niebezpiecznymi zwierzętami? A te piękne piersi? Może to oznaka opiekuńczości? I pantera na głowie. Co to może oznaczać? Władzę, czy zmienne stany świadomości?

 

Bull-leaper – Skaczący przez Byka (tłumaczenia własne!). Ta figurka to najprawdopodobniej pierwsze pokazania człowieka w 3D. No wariactwo po prostu, bo to z 1600-1450 roku p.n.e. Zdjęcie nie oddaje, ale jest piękny i taki dynamiczny i się uśmiecha!

 

To moje ulubione! Figurki przedstawiające ludzi oddających cześć, lub modlących się do boga/bogów. Lewa ręka na czole i piękne wygięcie kręgosłupa mają być oznaką tajemniczego połączenia z bóstwem i zupełnego oddania się modlitwie, czy uwielbieniu. Coś tak zwyczajnego, a jednak coś tak tajemniczego i odmiennego od tego, co jest mi znane. Kocham te ludziki!

 

Piękna figurka bogini minojskiej znaleziona w Gazi. Pochodzi z 1300-1200 roku p.n.e. Jest jedyną figurką z makówkami w koronie (inne znalezione figurki mają ptaki w koronie lub kwiaty). Być może chodzi o to, że makówki to opium, a opium działa halucynogennie i uspokajająco. Być może to bogini lecząca? Kojąca? Tak czy siak, jest cudowna i chcę ją w domu!

Kochani moi koledzy i koleżanki nauczyciele. Z okazji rozpoczęcia roku szkolnego życzę sobie i wam wszystkim zachwytu nad przedmiotem, którego uczymy. Zachwycajmy się jak dzieci, jakby to byłe opowieści o zaczarowanym świecie. Życzę nam świeżego spojrzenia i ciekawości. Pokażmy naszym uczniom, że naprawdę kochamy to, o czym do nich mówimy. Znajdźmy drogę do najbardziej “nienauczalnego” ucznia. Może ma gdzieś poczet królów polskich, ale zainteresuje się makami na głowie minojskiej bogini. I haczyk połknięty. Bądźmy najlepszymi przedstawicielami handlowymi naszych przedmiotów. I zakochajmy się w nich na nowo! Miłego roku szkolnego!

Jednak drzewa – Gavdos 

Tegoroczne lato to nasze drugie lato na Krecie. Czas przestać zachowywać się jak turyści, rozpływać się w zachwytach nad różowym (a w porywach instagramowych filtrów nawet “czerwonym”) piaskiem plaży Elafonisi, nad skalnymi prześwitami Falasarny i chaniowską latarnią morską w zachodzącym słońcu. Nadszedł czas żeby wybrać się tam, gdzie wszyscy Kreteńczycy i co bardziej hipisowscy Ateńczycy spędzają lato. 

Gavdos – i wyspa i stan umysłu jak o niej napisał przewodnik Lonely Planet. Najbardziej na południe wysunięta część Europy. Położona na morzu Libijskim wysepka mierzy, w najdłuższych miejscach, 10 kilometrów wzdłuż i 5 wszerz. Liczba pokoi do wynajęcia ograniczona, liczba tawern – wystarczająca. Ale większość Greków nie przyjeżdża tam szukać wygód w pokojach, a raczej mordować się pod namiotami. W namiocie spałam tylko raz, na obozie harcerskim w Pająku, i na długie lata wystarczyło. W tym roku dzieci zasugerowały, żem jakaś nie-przygodowa, wygodnicka i że je pozbawiam przygód i ekscytacji związanych ze spaniem pod nagrzanym do granic możliwości tropikiem, na niewygodnej macie, w ograniczającym swobodę ruchu śpiworze, narażona na komary, pająki, węże i jaszczurki. Zarzucili mi również brak, niezbędnego w byciu matką nastolatków, czynnika COOL, bo nie leży w mojej naturze robienie kupy do wykopanego przez siebie dołka na stromej wydmie i kąpiel na oczach dwudziestu gapiów pod prysznicem ogrodzonym jedynie wiatrem. No to postanowiliśmy pojechać pod namiot. 

Udało mi się wynająć namiot luksusowy, z materacami, poduszkami, czystą pościelą, dywanikiem z Ikei i lnianym hamakiem zawieszonym na pobliskim drzewie. Wciąż gorąco jak jasna cholera, toaleta wciąż jak w opisie powyżej. Po pierwszej nocy na szczycie wydmy pod najbardziej rozgwieżdżonym niebem jakie kiedykolwiek widziałam, wstałam zachwycona, wymiękły nastolatki. Szczególnie jeden. Złe samopoczucie, ból głowy i przymusowy wynajem pokoju u pobliskiego właściciela sklepu spożywczego. Po śniadaniu czas na wiadomości lokalne. Dowiadujemy się, że wydmy to teren chroniony i tak naprawdę nikt nie powinien tam rozkładać namiotu. No ale jesteśmy w Grecji więc takie słowa jak “nielegalne”, “państwowe” i “pod ochroną” prowokują zachowania proporcjonalnie odwrotne. Tak więc na chronionych wydmach, pod każdym drzewem rozstawione są namioty, hamaki, sznury z praniem, kuchenki gazowe i rozkładane krzesła. A skoro legalność, lub jej brak, tej osady jest raczej nieudokumentowana, nikt nie pobiera opłat za miejsca namiotowe. Nikt oprócz właścicielki naszych namiotów. Tak więc my zapłaciliśmy za coś, co jest darmowe, a ona wyprodukowała sobie kilkudziesięciu wrogów w osobach właścicieli namiotów przyjeżdżających tam od lat, właścicieli pobliskich tawern a następnie policji (w liczbie dwóch policjantów) i pani burmistrzyni. Po porannych wiadomościach, dalsze wydarzenia następowały po sobie dość dynamicznie. Jako, że mieszkamy w rzeczonych namiotach, na nas również posypała się krytyka. Po namiotach przeszła kurenda, że w niedzielę odbędzie się protest przeciwko właścicielce wynajmowanych namiotów. Ulotki dodawano do każdego posiłku. Kolejnego dnia, spotkałam się w tajemnicy z organizatorami protestu. Przedstawiłam swoje, zupełnie niedoinformowane stanowisko i po dwóch godzinach opowieści o Gavdos (#gavdosstanumyslu), zapewniłam swoje poparcie w proteście. Niestety bojówki protestujące nie dostały na czas informacji o naszym poparciu, złożyły nasz namiot i przeniosły pod sąsiednie drzewo. Wkurwieni my przenieśliśmy się do wynajętego pokoju, a protestujący przeprosili nas na piśmie w imieniu swoim i całego narodu greckiego. Kurtyna.

Ale to wszystko jest jakby tłem, do mojego osobistego odbioru naszego krótkiego pobytu na Gavdos. Było cudownie i nic tego nie mogło zmienić! To miejsce ma w sobie coś zaczarowanego i zwykłego, mocnego i delikatnego jednocześnie. Dawno nie czułam się tak dobrze, tak komfortowo, tak “u siebie” jak tam. Okazało się, że kupa w lesie to sama przyjemność, kąpiel w towarzystwie dziesięciu nagich osobników i osobniczek podających mydło, które wyślizgnęło mi się z ręki (a wiedziałam, że schylenie się po nie nie jest dobrym pomysłem) i podkładających stopy pod twój prysznic w ramach oszczędzania wody jest do zaakceptowania. Warto jest czasem przesunąć swoje kulturowe i osobiste granice o kilka centymetrów dalej – jest o wiele łatwiej. Węży, jaszczurek i komarów nie było. Pierwszy raz w życiu pływałam nago. Pływałam, spacerowałam po plaży, leżałam na słońcu. Nikt na mnie nie zwracał uwagi, nie było nadęcia, wrażenia, że się nagością chojraczy, czy pokazuje swoją odwagę co czasem można odczuć na plażach nudystów. Tam nie ma plaży nudystów. Jest plaża. Niektórzy są ubrani, niektórzy rozebrani. I już. Pierwszy raz pływałam w wodzie głębszej niż metr pięćdziesiąt. JA – ta co mówi, że pływać nie umie. Wychodzi na to, że jednak umiem. Pierwszy raz dobrowolnie, nie zmuszona przez dwumetrową falę, zanurzyłam głowę do wody. JA – ta co ma zawsze nienaruszoną fryzurę i makijaż w morzu. Już nie. Poza tym, jedzenie pyszne, przemili ludzie. Widoki i przyroda to jakieś wariactwo po prostu. Pływając w morzu mam przed oczami wysokie, majestatyczne, kreteńskie góry. No i te drzewa. Coś jednak w tych drzewach jest, że mi ich potrzeba. To oczywiście nie jest alpejski, czy choćby tatrzański las, ale drzewa są. Ogromne, rozpościerające się sosny z wielkimi, soczyście zielonymi igłami. I mniejsze, ale jakże ciekawe drzewa, którzy wszyscy nazywają cedrami choć ich łacińska nazwa to Juniperus macrocarpa, czyli jałowiec. Czy to cedr, czy jałowiec, wygląda pięknie i szumi kojąco. Krajobraz Gavdos bardzo przypomina mi jedno z moich ukochanych miejsc w Stanach – Cape Cod, gdzie, tak jak tutaj, piasek miesza się ze starymi konarami drzew, a szum morza zlewa się z szumem potężnych sosen i innych iglaków. I chyba tego mi było potrzeba – góry przede mną, a szum drzew i ich chłodny cień nade mną. Na Gavdos wrócę za rok, a wszystkim przyjeżdżającym na Kretę na dłużej, bardzo polecam!

 

Weekend na Instagramie!!

 

Za tydzień, od piątku, 31 maja do niedzieli drugiego czerwca na Instagramowej stronie Klubu Polki na Obczyźnie będę królować JA!

Co weekend jedna klubowiczka przedstawia miejsce, w którym mieszka. Mówi o sobie, o miejscu, kraju, w którym żyje, pokazuje piękne zdjęcia i ciekawe filmiki. To są naprawdę bardzo ciekawe opowieści! Polecam! Do tej pory uciekałam przed tą przyjemnością daleko w krzaki. Nie lubię swojego głosu, nie lubię mówić do kamery, wydaje mi się, że nie mam o czym opowiadać. Ale przyszła kryska na matyska i będzie weekend z Aniukowym Pisadłem na Krecie!

Tak więc kochani, zapraszam w piątek za tydzień na Instagram. Jeśli ktoś nie ma konta, to niech nie zwleka i zakłada! Choćby tylko na tę okazję! Pięć minut roboty a potem można mnie oglądać przez cały weekend, obgadywać, zachwalać, błędy wytykać, błotem obrzucać, lub bukiety słać. Z tej okazji byłam u fryzjera (jestem siwiejącą blondynką aktualnie), wybieliłam zęby, wstrzyknęłam dwa litry botoksu i chodzę na zajęcia aktorstwa, publicznego wypowiadania się, dykcji i emisji głosu. Jeżdżę dla was z telefonem w ręku na rowerze, walęsam się po plażach, wstaję o świcie i wdrapuję się do jaskiń. Tego nie można przegapić! Wchodźcie, komentujcie i zadawajcie pytania!!

 

31 Maja – 2 czerwca

Aniukowe Pisadło na Instagramie Polki na Obczyźnie

ZAPRASZAMY!!!!

Żniwa idą…

Kiedy wyjeżdżałam z Polski, byłam właścicielką jednej trzeciej ponad czterohektarowego gospodarstwa rolnego. Gospodarstwo od wielu lat było w stanie spoczynku, dzierżawione, pożyczane, lub bezdusznie ignorowane. Po kilku latach, sprzedaliśmy część ziemi i na dzień dzisiejszy mamy trochę ponad dwa hektary ziemi rolnej. Nadal w stanie spoczynku. Wydaje się, że rolnicy w Starokrzepicach przekwalifikowali się na nauczycieli, mechaników samochodowych, producentów nagrobków i pijaków pod sklepem. Mój brat i jak uciekliśmy od pola jak najdalej się dało, magistry sobie porobiliśmy żeby nas nikt nigdy do gnoju nie zagonił i żyliśmy tak sobie w spokoju kupując błyszczące czystością marchewki i jajka bez skorupek (serio! w kartonikach są w Stanach!). A dlaczego? Bo ja nienawidziłam pracy na polu i w obejściu. Z całego serca i nienawiścią bezwarunkową. 

Latem wyciągano nas z łóżka o świcie żeby roztrząsać siano z kopek, pół godziny póżniej je przegrabić, potem jeszcze raz i jeszcze raz. Pod wieczór zgrabialiśmy je w korytarzyki i stawialiśmy kopki nocne albo, kiedy było już zupełnie suche, zbieraliśmy i wrzucaliśmy na strych. Czasami byłam operatorem grabi, czasem wywijałam widłami podając siano komuś na wozie. Czasem byłam tym kimś na wozie i układałam siano tak żeby jak najwięcej się zmieściło i żeby po dziesięciu minutach wyładowywać to samo siano widłami na strych i tam układać je tak żeby jak najwięcej się zmieściło. Czasami byłam kierowcą traktora, czasem trzymałam lejce durnego, niesłuchającego się nikogo, konia. Potem żniwa, zbieranie kłujących jak jasna cholera snopków słomy i zakrwawione kostki od łażeniu po ściernisku. Kiedy wszystkie inne dzieci bawiły się w chowanego we wrześniową sobotę, a młodzież szykowała się na dyskotekę w pobliskiej wsi, my zbieraliśmy ziemniaki. Najpierw na kolanach, a potem “po bronach” czyli Uttanasana razy trzysta. I jeszcze wyrywanie buraków i bliskie spotkania z myszami w tychże burakach mieszkającymi. Wyrzucanie gnoju od krów, sprzątanie kurnika, świniobicie, wybieranie miodu z uli i tysiące innych czynności, które w literaturze dla mieszczuchów brzmią romantycznie, sielsko, ekologicznie i za pan brat z naturą. Dla mnie to był kompletny brak przyzwolenia na czas dla siebie, brud pod paznokciami, pokłute nogi, zmarznięte lub poparzone plecy i wstyd przed nierolnymi koleżankami i kolegami, że ja zawsze w byle jakich ciuchach z pola lub na pole. Dlatego od pola, zagonu, ogródka, nawet doniczki staram się trzymać z daleka. No ale jak to w życiu bywa, czym się od czegoś dalej ucieka, tym to coś cię bardziej goni, zagapisz się chwilę i już cię dopada.

I tak jest z rolnictwem u mnie. Albo jakiś napad ambicji jedzenia wyhodowanego przez siebie warzywa, niepotrzebna inspiracja czyimś zielnikiem, lub chęć domowej edukacji własnej latorośli w temacie uprawy truskawek. Mieliśmy doniczki na balkonie w Alpach, ogródek z wężami i trującym bluszczem w Stanach, ale to co się dzieje na Krecie, przerasta moje, wypierane przez lata, rolnicze możliwości. Zaprzeczając temu, że wszystko zielone w zasięgu mojej dłoni umiera, róże w naszym ogrodzie kwitną jak oszalałe. Tyle gatunków i takie ilości róż widziałam tylko w ogrodzie botanicznym w Monachium. Nie podlewam, nie przycinam, nie podsypuję, a te rosną. Zeszłoroczny ogródek warzywny karmił nas pomidorami, papryką i cukinią przez całe lato a ostatnią cebulę z ogródka wykorzystałam do świątecznych pierogów. W tym roku jednak, przyroda poszła o krok dalej. Po mokrej zimie i z niezwykle żyznej kreteńskiej ziemi, wyrasta pod moim oknem kolekcja zbóż. Podejrzewam przebiegły, zimowy wiatr o zagarnięcie ziaren zbóż ze wszystkich części świata i nawianie ich do mojego ogródka. Zapraszam więc na letnie żniwa. Sama nie dam rady tego ogarnąć. Będzie koszenie, suszenie, młócka. Jakiś młyn się skołuje, który nam mąkę zmieli, chleb i, kto wie, może i wódkę zrobi. Na długie zimowe wieczory bez prądu, będzie jak znalazł.