Wesołego Alleluja!

Byłoby beznadziejnie przewidywalnie i nudno gdyby na święta było wiosennie, ciepło, kolorowo od kwiatów i zielono od świeżej trawki. Byłoby „jak zwykle” gdybyśmy do kościoła, do którego i tak nie uczęszczamy, poszli w balerinach i żakieciku z krempliny. Byłoby banalnie gdyby w ogródku po młodej trawce, między stadem wielkanocnych króliczków skakały dziewczynki w pastelowych sukienkach i w białych lakierkach. I jak nieciekawie byłoby gdyby po drugiej stronie tegoż porośniętego konwaliami ogrodu, chłopcy w spodenkach do kolan i w marynarkach w biało-niebieskie paski, z badylkiem w ręku poganiali baranki i motyle. A wszystkiego pilnowałby Kazik oczywiście!

A tak… interesująco mamy! Kurczaki jeszcze z pół roku się nie odważą się wykluć, króliki to chyba tylko w pasztecie, jajka w drodze do kościoła (koniecznie do tego, do którego nie uczęszczamy) zamarzną a dzieci w puchowych kurtkach i buciorach po pachy pójdą na sanki czy narty! A jakie emocje? Każdy tylko ręką macha i oczami przewraca na wspomnienie świąt. A co to za świąteczna pogoda? Kto to widział zimę pod koniec marca? Hasła typu: pomóż wiośnie, jedz śnieg na Facebookach!

A mnie to wisi…dom przystrojony tak, że wszyscy się oczami potykają o jajeczne choinki, okna umyte – zamarzły oczywiście ale umyte, sałatka ziemniaczana (rarytas na obczyźnie) się robi, pościel dla gości wielkanocnych wywietrzona i dwie kopy jaj kurzych kupione! Wczoraj z garmischowymi dziewczynami miałyśmy śniadanie wielkanocne o dwudziestej wieczorem okraszone alkoholem ale również jajecznym! I takie świętowanie lubię!

Takiego i innego, byleby zdrowego, wesołego, spokojnego i z rodziną i przyjaciółmi spędzonego Alleluja wam życzę!

 

DSC01380

Zebranie

Żebyście mogli w pełni zrozumieć mój wątpliwy humor na końcu wpisu, muszę was usadowić w przestrzeni naszej łazienki. Jak już wspomniałam wcześniej, językiem polskim walę dzieciom po twarzach a nawet po gołych tyłkach. Tak więc siedząc wygodnie i załatwiając swoje potrzeby fizjologiczne dzieci mają przed sobą przylepioną do półki, na wysokości swoich oczu, listę polskich miesięcy. I mają się napatrzeć na pamięć. Ale o tym za chwilę…

Czasami tak się zdarza, że człowiek jakoś tak pogubi się w myśleniu o sobie, egoistycznie do fryzjera pójdzie czy prysznic weźmie, w siłowni się pokaże czy totalnie zaszaleje i książkę zacznie czytać…zazwyczaj jej nie kończąc nigdy. Kiedy rozum mój zajmuje się czym innym, nie ma go tam, gdzie być powinien no i zaczyna się rozłażenie po kątach, rozciaprolenie ogólne i totalny brak kontroli. W mgnieniu oka samowolka rozłazi się po domu i nawet rybki jakoś tak bardziej niemrawo pływają. Zwołałam więc rodzinne zebranie! Ponieważ jestem po kolejnym przeczytaniu „Jak mówić, żeby dzieci nas słuchały…” postanowiłam, że będzie inaczej niż zwykłe moje gościnne występy. Moje zwykłe gościnne występny dzielą się na dwa rodzaje: robienie z siebie ofiary przemocy rodzinnej i przemoc rodzinną uskuteczniając. W pierwszym przypadku jadę po wrażliwości moich dzieci, że taka uciśniona jestem, że zawsze wszystko i wszędzie, o każdej porze i w każdym miejscu wszystko muszę JA! Drugi typ wystąpień to najczęściej spontaniczne podniesienie głosu na jednego osobnika a ponieważ zazwyczaj szybko się rozkręcam, jadę po kolei i czasem nawet rybkom się dostaje! Wcale nie jestem z tego dumna i ironiczne podejście do tego wcale nie powinno mnie rozgrzeszać. Z powodu samowstydu mojego, postanowiłam to zmienić. Wypisałam na kartce rzeczy, które mnie doprowadzają do szału u jednego i u drugiego delikwenta. Przestawiając listę nie powiedziałam oczywiście, że te rzeczy mnie doprowadzają do szału ale, że „są takie wasze zachowania (nie, nie wy jesteście tacy, to wasze zachowania są takie właśnie…), których nie rozumiem i nie potrafię logicznie wytłumaczyć”. Przy każdym takim „niezrozumiałym” zachowaniu, postawiłam pytanie: „Czy coś możemy z tym zrobić?” Dziecko numer jeden zna mnie już prawie trzynaście lat i od razu wyczuło pismo nosem. Pyta: „To teraz będziemy tak sarkastycznie rozmawiać czy przeczytałaś jakiś poradnik?” Zignorowałam komentarz półgębkiem się uśmiechając i zaczęło się.

Punkt po punkcie dyskutowaliśmy i zastanawialiśmy się jak sobie pomóc. I wiecie co? Jak na początku było sztucznie i trochę patetycznie, tak w miarę upływu czasu szło nam coraz lepiej. Kasia, analityk i obserwator rozebrała na czynniki pierwsze każdy problem, przecedziła przez swój nastoletni durszlak i pozlepiała w jakieś mniej czy bardziej akceptowalne rozwiązania. Janek Mickiewicz w serce patrzący i sercem kochający bardzo się wzruszał przy każdej wypowiedzi nawet jeśli szło o niepozbierane ubrania z podłogi. Głos mu drżał ale dzielnie bronił swojego zdania, że na dwieście procent nikt mu wcześniej nie mówił, że ubrania się sprząta. Do mnie zastrzeżenia też były i owszem, głównie chodziło właśnie o te spontaniczne podnoszenie głosu. Ponieważ wrażliwy Jasiek głośniejsze powtórzenie „Jasiek, obiad”!’ uważa za wydzieranie się na niego, za to Kasia w ogóle nie zauważyła, że ja krzyczę, musieliśmy ustalić w procesie wielu prób głosowych co nazywamy „mamy podnoszeniem głosu w gniewie”. Po ustaleniu definicji, zawarliśmy umowę, podpisaliśmy się i będziemy próbować się naprawić. Uważam, że spotkanie miało miły i sympatyczny przebieg i było owocne w rozwiązania. Za Pospieszalskim powtórzę, warto rozmawiać!

Wśród tych punktów był jeden dotyczący mówienia a raczej niemówienia po polsku. Wytłumaczyłam po raz kolejny dlaczego jest to ważne dla nich i dla mnie, że są Polakami, że korzyści komunikacyjne i takie tam inne pozytywne wzmocnienia. Pytam więc Jasia czy zagląda na tę kartkę z miesiącami w łazience? A on drżącym głosem, że „jak siku robi to tyłem do kartki stoi”! Ok, nie poddaję się…a może jak kupkę robisz Janku to zaglądasz. „Aaaa, jakoś nie robiłem ostatnio” – odpowiada Jasiek.

Językowo będzie…

Zainspirowana i biegnąca z wywieszonym jęzorem za przykładem moich dwóch świeżych koleżanek, dzisiaj będzie o języku. A właściwie o kilku językach. W różnym kontekstach i w różnych sytuacjach.

A zaczęło się tak…wygooglowałam kiedyś hasło „Kot Prot” i znalazłam się jakimś czarodziejskich sposobem na blogu Anety. Na tymże blogu komentowała Sylaba i tak się zaczęło. Dziewczyny piszą na swoich blogach o tym jak wychowuje się dzieci z językową i narodowościową rozdwojoną jaźnią. Anetka ma wielką wiedzę na temat dwujęzyczności i co rusz zaskakuje mnie mądrościami w tym temacie. Jest rzetelnie przygotowana do każdego wpisu a wszelkie jej doświadczenia w temacie z wyszukanym okrucieństwem testuje na swoich dwóch dwujęzycznych królikach doświadczalnych. Niestety, Anetki dość ułożony językowo świat  zostaje od czasu do czasu zmącony przeze mnie i przez inną blogerkę, Sylabę. Ta koleżanka z wysublimowanym poczuciem humoru opisuje swoje niezmordowane próby utrzymania dwujęzyczności u nastolatki. Przy niektórych wpisach nie wskazane jest spożywanie pokarmów bo grozi to niespodziewaną śmiercią przez samozakrztuszenie. Sercem jestem z Sylabą a nadzieją z Anetką. Tak czy siak…oba blogi są bardzo inspirujące, fajnie się czytające i obie pisarki poczucie humoru, pokorę i życiową mądrość posiadające.

Ze strachu przed nagłą utratą L2 (ustalone po dyskusjach, że u nas to jednak język polski) przeczytałam dzieciom na wdechu śmieszną, wciągającą i lekką ale raczej średnich lotów językowych powiastkę Agnieszki Chylińskiej. Do śniadania zamiast twarożku ze szczypiorkiem dzieci dostają program trzeci polskiego radia. Zabijam wzrokiem kiedykolwiek speakają po englishu, w ubikacji obok papieru toaletowego wiszą wierszyki po polsku i tak się wszyscy mnie boją, że kilka dni temu siedzę na dywanie, obok mnie porozrzucane papierki po cukierkach. Wchodzi Chris, grzecznie zbiera papierki i pyta po polsku: „Przynieść ci jeszcze sześcioro cukierków?”

Będąc Osobnikiem Alfa w stadzie językowym chciałam dać dobry przykład i poszłam na dwie godziny nauki języka francuskiego…w języku niemieckim. I to nie koniec…moim partnerem podczas pierwszej lekcji był Rosjanin. Siedzę więc w grupie w moimi własnymi uczniami, których na co dzień uczyłam angielskiego, słysząc niemiecki tłumaczący francuski i próbując dogadać się z nieumiejącym właściwie żadnego języka Gjeną. W mózgu zbiera się na tornado, w którym kołują słowa, слова, words, Worte i les mots. Byłam bliska śmierci mózgowej z powodu przegrzania styków. Wróciłam do domu i o dziesiątej rano golnęłam sobie kieliszeczek likierku jabłkowego i pomilczałam we wszystkich językach do wieczora. A jeśli chodzi o francuski to nauczyłam się jak powiedzieć, że mam tysiąc dojnych krów, gram na akordeonie i moje tysiąc świń konsumuje tonę paszy miesięcznie. Bo to przecież bawarscy rolnicy byli…

A wracając do Kota Prota…W szkole mieliśmy dzień czytania połączony z urodzinami jednego z najbardziej popularnych amerykańskich autorów książek dla dzieci, Dr. Seussa (Theodor Seuss Geisel). Dla mnie i moich dzieci książki te są pod każdym względem genialne i bardzo się bałam tłumaczeń na polski. Okazało się, że Barańczak znakomicie sobie z tym poradził. „Kot Prot” i „Kto Zje Zielone Jajka Sadzone” – mistrzostwo świata! Rodzice tego dnia przychodzą do szkoły i czytają dzieciom książki. Ja postanowiłam pobawić się polskim i padło na Kota Prota. Przed Kotem Protem był inny kot. Pani Wisławy Szymborskiej – Kot w Pustym Mieszkaniu. Tym razem zdradziłam Barańczaka i wybrałam tłumaczenie Whippla bo bardziej do mnie przemawia. Dzieciom bardzo podobał się wiersz i dyskusja o śmierci, smutku i tęsknocie zrobiła się bardzo głęboka. Potem było już zabawniej. Sylaba wysłała mi polski tekst kawałka Kota Prota a ja zrobiłam zgadywankę. Przeczytałam trzecioklasistom po polsku a oni musieli zdecydować, która to z ich ulubionych książek Dr Seussa. Głosowali kolorowymi guzikami i nie udało im, nie zgadli. Czyli, że chyba dobrze czytałam :-)!

Sylabo i Anetko, bardzo się cieszę, że was znalazłam. Okazuje się, że nie jestem w tym pomieszaniu językowym odosobniona i okazuje się, że jeszcze wiele można dla naszych dzieci zrobić. Dziękuję. Bardzo bym was chciała, zresztą jak kilka innych wspaniałych blogów, dodać po boczkach mojego blogu ale po prostu nie wiem jak…Sorki!

A to ja i pani Wisia w szkole podczas Read Across America Day.

Screen_Shot_20130321_at_7.12.17_AM

Zakazy AA!

Aniukowa Ameryka (nazywana dalej AA) – powierzchnia 2 kilometrów kwadratowych po północnej stronie rzeki Loisach w mieście Garmisch-Partenkirchen zamieszkała przez sto amerykańskich rodzin. Na terenie AA znajdują się urząd porządku publicznego, urząd pocztowy, placówka edukacji zbiorowej, mały pokój z dużą ilością książek zwany biblioteką, trzy krótkie rzędu sztucznego jedzenia zwane sklepem spożywczym. Znajduje się tam jeszcze kilka innych miejsc ale z powodu wagi strategicznej tych miejsc, z imienia wymieniać nie będę.

Ano w tej AA jest wiele rzeczy, których robić nie wolno…nie wolno nie wpisać się na szkolną listę wolontariuszy chociaż przychodzi się do szkoły dostarczyć zapomniany lunch, nie wolno mieć na oczach okularów słonecznych przejeżdżając przez bramę wjazdową do AA, nie wolno zawracać na parkingu szkoły a należy jechać pół kilometra żeby zakręcić na miniaturowym skrzyżowaniu, nie wolno wiedzieć skąd biorą się dzieci (Co w szkole słychać), nie wolno wysyłać Jajek Niespodzianek pocztą i nie wolno bez kasku jeździć rowerem, którym to pojazdem i tak nie wolno jeździć szybciej niż 10 km na godzinę. Nie moje małpy, nie mój cyrk. Generalnie się naginam bom po jodze dość giętka i mało rzeczy jest mnie w stanie złamać ale rozszerzalność oczu mych na co co widzę i słyszę ma swoje granice…

W tym tygodniu nasze dzieci miały Terra Novę. To jakby matura – egzamin trwający cały tydzień, każdego dnia inny przedmiot, dwie do czterech godzin pisania. Inaczej niż do matury, nasze dzieci nie przygotowują się do Terra Novy. Chodzi o to, żeby sprawdzić co tak naprawdę umieją i jak się mają w porównaniu z całym krajem (chociaż wiem, że Terra Nova nie obowiązuje w całym kraju więc sensowność tego testu śmiem kwestionować). Tydzień przed testami, rodzice dostają wytyczne żeby szczególnie zająć się dziećmi w tygodni Terra Novy, żeby je nakarmić wieczorem zdrowym obiadem, nie podawać za dużo cukru na śniadanie, żeby poszły spać przed północą i żeby codziennie spędziły kilka chwil na świeżym powietrzu – aż strach się bać, że dla niektórych rodzin to może być szczególne traktowanie dzieci. Jeszcze napisali, żeby dzieci wspierać, uspokajać i pozytywnie wzmacniać. No i teraz nie szkodzi, że Kasi dostała się bura za to, że powiedziała „na zdrowie” koledze, który kichnął – bo nie można rozmawiać w trakcie testu i za to, że trzymała nogi na tych patykach łączących nogi od krzesła – bo nogi mają być na podłodze at all times. Zignorowałam też fakt, że sam dyrektor zainteresował się Kasi stukaniem palcami o stół i zapytał czy to nie jest aby jakaś forma komunikacji z innymi uczniami. To nic, że dostała ochrzan, że stanowi zagrożenie dla samej siebie (nie wiedzieć czemu targa się na swoje życie – pewnie jakieś problemy w domu i to należy zbadać) kiedy nie założyła okularów ochronnych przy rzucaniu monety podczas eksperymentu matematycznego na temat prawdopodobieństwa. I wreszcie to prawie, zupełnie nic, że mnie się dostało po uszach za to, że jadąc z moją grupą trzecioklasistów gondolą zapytałam jak im poszło, powiedzieli, że mieli problem z jednym pytaniem, powiedzieli o co chodzi, przeanalizowaliśmy i ustaliliśmy dobrą odpowiedź. Dostało mi się, że zmusiłam dzieci do rozmowy na temat napisanego testu a tego im kategorycznie zabroniono. Wprawdzie dźgałam ich kijkiem narciarskim po żebrach żeby puścili farbę no ale żeby od razu zmuszanie – powiedziałam…nikt się nie uśmiechnął?

No i jak wiadomo w AA nie rozmawia się o ludziach z innym kolorem skóry. Siedzę sobie na narciarskim piwku z dziewczyną, która niedawno przyjechała do GaPa, ma dziecko w klasie Jasia ale nie zna jeszcze imion wszystkich dzieci. Opowiada, że coś jedna dziewczynka zrobiła czy powiedziała…No taka co siedzi obok Jurka – nie wiem kto siedzi koło Jurka. Była na przedstawieniu na zielonym golfie – nie zauważyłam kto jak był ubrany. Noo… jej mama niedawno urodziła córeczkę – od ciężarnych trzymam się z daleka żeby się nie zarazić. Mieszka w budynku 708 – ??? Jej rodzice jeżdżą srebrną Hondą – połowa AA jeździ srebrnymi Hondami. O innych dziewczynkach powiedziało by się , że ma rude, kręcone włosy, że jest najwyższa w klasie, że ma wielkie niebieskie oczy, że mówi z brytyjskim akcentem ale ponieważ dziewczynka była Amerykanką afrykańskiego pochodzenia i miała z tego powodu ciemną skórę, rozmowa trwała dziesięć minut za długo.

Nie jestem za tym, żeby jedna mamy do drugiej mówiła że nagrodę z plastyki dostał wredny kościsty rudzielec, pewnie Żydówka albo głupia jakaś Ruska, z dużym nosem i wyłupiastymi oczami ale czy wszystko musi być nomem omen białe lub czarne? Mamy przecież tyle odcieni szarości…:-)!

 

A to ja w ciemnym lesie

ania_na_nartach

Wszyscy mamy źle w głowach…

…a myślałam, że tylko ja ale na szczęście okazuje się, że inni (głównie jednak inne) też. A zaczęło się pięknie. Z okazji, egzotycznego dla moich Amerykanek, Dnia Kobiet wybrałyśmy się na narty. Jak to zwykle z nimi bywa z dwuosobowej załogi zrobiła się w ciągu kilku kliknięć na Facebooku dziesięcioosobowa głośna wycieczka z pięknym, białym uzębieniem, kolorowymi kurtkami i nieodłączną butelką wody mineralnej w ręce. Na najwyższy szczyt Niemiec drogi prowadzą dwie, jedna to diabelski wyciąg, który pokonuje 2000 metrów w osiem minut. Drugi to ślimakowy pociąg, który wlecze się niecałe 2000 (zatrzymuje się niżej) czterdzieści pięć minut pod górkę i to niemal przez cały czas w skale więc klaustrofobicznie ciemno, ciepło i niewygodnie. Zaparkowałyśmy tuż pod diabelskim wyciągiem wyśmiewając mijanych mięczaków, którzy leźli na dworzec żeby spędzić czterdzieści pięć minut w ciemnościach egipskich z milionem innych mięczaków. Dobra…stoimy w kolejce, humory dopisują, pakujemy się do wagonu wyciągu, pan zamiast zamykać drzwi, przygląda się lince na której wisi wyciąg, w którym stoi trzydzieści osób, które będą pokonywać 2000 metrów w osiem minut. No i nagle pan mówi, że lina jest kaputt i że nie pojedziemy dzisiaj. Na pociąg trzeba. Dziwna sytuacja…w innym kraju, już nie wspomnę w jakim, podniósłby się raban, że jak to, że zapłacili, że niech ich wszystkich taki a taki chuj strzeli, że do kierownika pójdą i zdymisjonują ministra wyciągów…a tutaj posłuszni Niemcy, dziesięć Amerykanek, jedna Słowaczka, dwie Brytyjki, jedna Polka, Kanadyjka i Francuska wyszły w ciszy i spokoju z wagonu i powlekły się na wyśmiany wcześniej pociąg. Na dworcu okazało się, że bramka sprawdzająca bilety też jest kaputt i sprawdzali nam karnety ręcznie. Kiedy weszliśmy tą trzydziestką na peron, okazało się, że pociąg właśnie odjechał a następny będzie za pół godziny. Szybka narada, że pół godziny + 45 minut + następne 45 minut na dół + pół godziny na obowiązkowe Prosecco z okazji Dnia Kobiet i zostaje nam godzina na nartach bo wszyscy muszą się stawić o 14.30 po dzieci. No kiepsko to wygląda więc postanawiamy jechać z powrotem do Garmisch, na nasze stoki. Więc znowu leziemy z tymi nartami, kijkami, kaskami do zaparkowanych daleko samochodów, pakujemy się i jedziemy. Wypakowujemy się w Garmisch, leziemy do wyciągu z dalekiego parkingu bo przecież przyjechaliśmy już późno i nie ma miejsca blisko. Już prawie nikt z nikim nie rozmawia, jest gorąco i ciężko. W końcu jesteśmy w gondoli i jedziemy ale tylko przez chwilę bo wyciąg zwalnia i staje…kaputt? Widzę lekkie przerażenie w oczach mojej współgondolowej i hasło: „kurde, nie umrzemy od razu, za nisko jest.” Wreszcie gondola rusza i jedziemy. Dojechałyśmy, poszusowałyśmy, jeszcze na dwóch innych wyciągach przeżyłyśmy sekundy grozy i dobrze, że mamy gogle na całych twarzach bo miny nam nie raz zrzedły…Usiadłyśmy na kawkę i jakoś nikt nawet nie miał ochoty na Prosecco…cisza, dwie cisze aż tu nagle któraś zaczęła, że dobrze może, że nie wsiadłyśmy do tego Zugspitzowego wyciągu bo być może nas by tu nie było. I poszło…okazało się, że wszystkie tak samo jak ja mamy nawalone na punkcie umierania. I ciekawe, że nie boimy się śmierci, nie spluwamy trzy razy przez ramię i nie stukamy w niemalowane a rozmowa nasza byłaby dla podsłuchującego nielegalnie trochę makabryczna. No bo przecież nie powiedziała mężowi, że chyba jednak zmieniła zdanie i nie chce kupować tego domu w Teksasie, napisała list do mamy i zapisała go gdzieś, gdzie tylko ona wie, jutro urodziny syna i taki prezent, zamówiła z Boden ubrania za sto dolców i nie powiedziała mężowi…a z drugiej strony ten nagłówek w Stars&Stripes (wojskowa gazeta nasza), że zginęły robiąc to, co kochały. Jakiś kopczyk pewnie by nam zbudowali na Zugpspitzu, może pomniczek mały…my wykute z marmuru z nartami w ręce. Dzieci wjeżdżałyby na górę ze świeczkami i z małymi bukiecikami kwiatków. Spotykaliby się w rocznice i jeździli na nartach żeby nas uczcić. Zaczęłyśmy się zastanawiać czy to zdrowe czy nie…to jak mówimy o śmierci, jak oswajamy ją mocnymi słowami, żartując, przerysowując trochę, wyolbrzymiając? Czy igramy z losem czy po prostu mocno stoimy na ziemi i mamy świadomość, że wszystko się może zdarzyć? Nie wiem ale kamień spadł mi z serca, że nie jestem jedyną wariatką!

 

Ale widoki jakie…

 

gorki

Z okazji Dnia Kobiet…

tulipy

Z okazji Dnia Kobiet kochane kobiety życzę wam słońca i czystej toalety, pustego parkingu i wyprzedaży, uczciwych urzędów i dobrych lekarzy.

Rano świeżej bułki życzę i w kubeczku kawy a gdy dzieci już wyjdą, humoru poprawy, żeby gdy wrócą szemrane te dranie był deser, grzybowa i drugie dlań danie.

Wieczorem zaś życzę spokoju świętego, krochmalu w pościeli i wina dobrego.

A nocka spoczynkiem niech was swym ukoi, zmniejszy niech uda, obwód piersi zdwoi. By rankiem kłopoty odeszły już w cień by witać z uśmiechem kolejny nasz dzień!

 

Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Kobiet życzy Anka Rymowanka!

Nagroda!

Screen_Shot_20130305_at_8.35.47_PM

 

Z przyjemnością zawiadamiam, że zostałam nominowana do nagrody Liebster. Nagroda powstała w celu promowania małych i nieznanych blogów (poniżej 200 obserwujących). Wygląda to jak łańcuszek szczęścia i jakkolwiek to brzmi, jestem bardzo zadowolona i wzruszona, że komuś innemu niż rodzinie i mocno przekupionym znajomym podoba się mój blog. Nominowała mnie przesympatyczna Aneta, której blog o dwujęzyczności jest bardzo profesjonalny ale również ciepły i rodzinny. Dziękuję ci bardzo! Napisała tak: Nominuję Aniukowe Pisadło za fascynującą osobowość Ani i jej lekkie pióro. Jej cudownie obsesyjna skłonność do zamartwiania się przypomina mi czasem moją własną 🙂

Oto jak to działa:

  • po otrzymaniu nominacji odkrywamy 11 przypadkowych acz interesujących faktów o swojej osobie,
  • odpowiadamy na 11 pytań od osoby, która nas nominowała,
  • nominujemy kolejne 11 blogów z poniżej 200 „followersów” (oprócz blogu, który nas nominował),
  • zadajemy im 11 pytań.

Oto jedenaście faktów o mnie – mało interesujące no ale co robić…

1. Nie umiem pływać i nie lubię wody.

2. Mimo, że jestem wegetarianką, jem jedną kiełbasę rocznie – na grillu w Starokrzepicach.

3. Nie bardzo znam się na kolorach, często Chris doradza mi kolorystycznie w sprawach ubraniowych.

4. Kiedy mam doła, pierwszą moją myślą jest zmiana fryzury.

5. Uwielbiam ładne i często zbyt drogie kapcie.

6. Zdecydowanie wolę prysznic od kąpieli – skóra mi się marszczy…fuj!

7. Najpiękniejsze egoistyczne uczucie na świecie to stać na wierzchołku pustego stoku o ósmej trzydzieści rano.

8. Do prania dolewam zbyt dużo płynu do płukania i zamiast perfumami pachnę głównie Downy.

9. Kiedyś upiekłam karpatkę i całą zeżarłam sama w ciągu kilku godzin. Caluteńką!

10. Uwielbiam jogę ale wciąż nie mam wystarczająco dużo czasu żeby ćwiczyć codziennie.

11. Kiedyś pisałam wiersze bo byłam ciągle nieszczęśliwie zakochana a teraz nie piszę…cieszyć się?

Opowiedzi na pytania Anety:

1. Czy oprócz pisania bloga, masz jakąś pasję? Może trudno to nazwać pasją ale uwielbiam czytać, myśleć i mówić o językach w każdej ilości i z każdego punktu widzenia. Ubóstwiam też jeździć na nartach i rowerze.

2. O czym marzyłaś będąc dzieckiem? Od zawsze chciałam być nauczycielką. W szkołę bawiłam się licznymi buteleczkami z kroplami mojej babci i większą butelką z płynem do mycia naczyń, która odgrywała rolę nauczycielki. No i trochę się udało – jestem butelką z płynem do mycia naczyń…

3. Czy lubisz latać? Nie, nie lubię. Bardzo boli mnie głowa w powietrzu.

4. Jakimi kolorami się otaczasz? Kiedy już Chris pomoże mi wybrać kolory do ubrania czy do domu to raczej jakieś spokojne niebieskości, kojące zielenie i senne róże…zazwyczaj…

5. Co oznacza dla Ciebie słowo „polskość”? Bardzo trudne pytanie. Długo myślałam nad tym ale jedyne co mi przychodzi do głowy to fakt, że jestem dumna z tego, że jestem Polką, że nie mam czego się wstydzić, nie mam żadnych kompleksów i że mówię po polsku głośnio i wyraźnie na wszystkich ulicach świata.

6. Czy uważasz się za osobę dwujęzyczną? Trudno powiedzieć…z definicji wynika, że raczej tak ale nie postawiłabym znaku równości między moim polskim i angielskim. O tym mogłabym godzinami…

7. Czy w byciu matką naśladujesz swoją mamę? Nie naśladuję nikogo, nie dlatego, że uważam, że inni źle wychowują dzieci ale dlatego, że jestem przekorna i całe moje jestestwo nieustannie domaga się popełniania swoich własnych błędów i ignorowania starszych i mądrzejszych :-).

8. Co zawsze poprawia Ci humor i dlaczego? Powtarzam się ale to narty w piękny dzień lub rower i słuchawki na uszach z dobrą muzyką są niezastąpionym poprawiaczem humoru. Dobry kabaret „na dwójce” też nie jest zły.

9. Jak dużo czasu dziennie zajmuje Ci zamartwianie się o swoje dzieci? Dobre! Jakieś dwadzieścia pięć, sześć godzin dziennie :-).

10. Z jakiego miasta/rejonu w Polsce pochodzisz i jak Twoje miejsce urodzenia Cię ukształtowało? Jestem spod Częstochowy, z małej miejscowości – Starokrzepice. Dorastałam w małym gospodarstwie z krowami, prosiakami, kurami i kaczkami. Wiem jak kosić trawę kosą, przegrabiać siano i wyrywać buraki i wiem jak to jest jak nie można iść na dyskotekę bo trzeba zrzucać zboże z wozu, wiem jakie to głupie uczucie jak jakiś „małorolny” kolega z klasy zobaczy cię umorusaną na wozie pełnym ziemniaków jadącą przez wieś. Nie było czasu na politykę, stan wojenny, strajk i peweks…i jak to na mnie wpłynęło? Myślę sobie, że nieźle chyba…

11. Czy lubisz miejsce, w którym obecnie mieszkasz i dlaczego? Ja uwielbiam Garmisch za spokój, za niemiecki porządek, za bezpieczeństwo, za miłych ludzi, za spokojnych kierowców ale przede wszystkim za to co jest za oknem!

Jeśli chodzi o nominowane przeze mnie do Liebster Award…nie czytam tak wielu blogów, ile bym chciała. Czytam Dwujęzyczność  Anety i Koza i Kozak pod palmą Sylvii i bardzo często tam zaglądam. Czytam też Dzieci dwujęzyczne Faustyny i również mi się podoba ale wszystkie trzy do nagrody były już nominowane. Czytam jeszcze dwa inne i te dwa nominuję:

1. Żona Domowa

2. Szepty w Metrze

Oba blogi nagradzam za ciekawe spojrzenie na rzeczywistość i za fajny styl pisania!

 

A oto moje pytania:

1. Dlaczego zaczęłaś pisać blog?

2. Jaką rolę pełni blog w twoim życiu?

3. Czy uważasz, że blogowanie zastępuje nam coś czy kogoś w życiu?

4. Czy jesteś szczęśliwa?

5. Dlaczego, według ciebie, tylu ludzi narzeka na życie?

6. Twój sposób na relaks?

7. Ulubiony film?

8. Jakiej muzyki słuchasz?

9. Czy interesujesz się polityką? Dlaczego? Dlaczego nie?

10. Pieniądze szczęścia nie dają. Prawda czy nie?

11. Gdybyś mogła wynieść trzy rzeczy (ludzie są już bezpieczni) z palącego się twojego domu, co by to było?

Życzę miłego na pytania odpowiadania i dalszego blogów nominowania.