Święta Marianny…

 

fullsizerender-1

…Marianna lepsza, bo Anna takie dwusylabowe, nieeleganckie…

Normalnie o tej godzinie była gdzieś między latem cuchnącym rybami, a zimą prawie wymarłym miasteczkiem Warwick, a stolicą stanu, Providence. Miałaby na sobie rękawiczki, bo nie wynaleźli jeszcze ogrzewanej kierownicy, albo nie miała o tym pojęcia i owinięta byłaby czymś, co sprzedawali jako koc, a ona kupiła jako ciepły szal. Ale dziś Marianna wygrzewała się jeszcze we flanelowej pościeli w świąteczną kratę. Z wolna dochodziły ją odgłosy wyrzutów sumienia, że tyle rzeczy do zrobienia, a ona tak sobie dogadza spaniem. Dwa ciasta w pół drogi zostawione, bo ją wiadomości z ostatniej nocy zmusiły do napoczęcia na święta kupionej butelki Cointreau, a potem to jakoś tak zeszło… Psa trzeba na spacer zabrać, a następnie niewątpliwie go wykąpać, bo się w piachu utytła, a z brudasem o północy gadać nikt nie będzie. Przelecieć dom ze ścierką by się przydało, jakąś tradycję wigilijną lub dwie dzieciom zapodać, ziemniaki obrać i na barszcz wstawić. Marianna już dwa lata temu zarzuciła przygotowywanie dwunastu potraw. I tak kończy się tym, że sama wszystko pochłania i jojczy później, że gruba. Barszcz biały z ziemniakami, barszcz czerwony z wyjątkowo udanymi w tym roku uszkami, kapusta, ryba no i pierogi oczywiście. Ale ruskie, bo polskie grzybowo-kapuściane geny u dzieci się, jak dotąd, nie uaktywniły. No taki niefart genetyczny.

Z niechęcią do wyziębionego nocą pokoju, ale pełna dumy, że wygrała ze swoim usprawiedliwionym, lecz wciąż lenistwem, Marianna wygramoliła się z pościeli. W nogach spokojnie oddychającego małżonka Marianny, leżała Izabela, trzydziestokilogramowy, czarny mieszaniec i wtulona w nią Louise – biaława, długowłosa, kilkutygodniowa kotka. Niby zwierzęta czujne są, a ani jedna, ani druga nie poruszyła nawet uchem. To już przechodzi ludzkie pojęcie żeby tyle zwierząt spało na łóżku, wierciło się, zostawiało sierść, ziajało głośno i kopało nogami w śnie o pogodni za zającem. Trzeba coś z tym zrobić. Jak nic szopka betlejemska z bydełkiem w tej jej sypialni. Ale nie dzisiaj. Tak słodko śpią. Po drodze na dół zastygła w pozycji dziecka. Przeczytała gdzieś kilka dni temu, że jeśli nie ma się czasu na poranną jogę, a się nie ma i jeśli można wybrać tylko jedną asanę, to pozycja dziecka jest najlepsza. Trzeba uklęknąć na podłodze, usiąść na piętach, pochylić się, położyć głowę przed kolanami i ręce wzdłuż ciała. Jej bolący wiecznie kręgosłup uwielbiał tę pozycję, czuł się zaokrąglony i zrelaksowany. Dodatkowo, krew napływała jej do mózgu, budziła myśli i plany na dzisiaj. Po kilku oddechach, wstała i ze wstrętem otrzepała kilka ziaren piasku z kuwety z czoła. Cholerny kot, że też się nie nauczy wycierać łapek po wizycie w ubikacji. Naładowana energią asany zeszła na dół, włączyła lampki na choince, na stroiku, na wieńcu na drzwiach, na oknie, na belkach pod sufitem, na blacie kuchennych i przed domem. Chyba wszędzie… Włączyła kolędy po polsku i rozpoczęła wigilię.

fullsizerender-2

Izabela ma się rozumieć w piachu się utytłała, ale za to po kąpieli pachniała wanilią i migdałami. Grzyby na barszcz z lasów starokrzepickich ugotowały się nader dobrze. Kapusta nie smakowała jak w domu. To prawie wyprowadziło Mariannę z równowagi. Ile jeszcze wigilii będziemy z dala od domu? Czy te cholerne bilety do Polski muszą być tak piekielnie drogie? Czy tylko babcia Marysia jest w stanie zrobić wigilijną kapustę, która by jej smakowała? Na to wychodzi… Sernik staropolski za to się udał. Udał się mimo, że wczoraj wieczorem musiała go jeszcze dogrzewać, bo się nie dopiekł na czas. Był miękki, równy i teraz polany czekoladową lawą. Nie zdążyła nawet ścierki wyciągnąć kiedy to zadzwonił do niej gabinet lekarski potwierdzić wiadomości z wczoraj. Gabinet powiedział, że widzieli prześwietlenia i że ich zdaniem Mariannie należy wyciąć niepotrzebny kawałek jej ciała, taki co to tylko przeszkadza i zamieszanie w organizmie robi. Kazali się Mariannie stawić na dalsze się kawałkowi do wycięcia przyglądaniu. Stawi się, stawi, bo jej życie, choć byle jakie, jeszcze miłe. Takie telefony jak ten odbijały się na psychice Marianny echem. Echem ciężkich przekleństw i tupania nogą, że znów gdzieś trzeba się umawiać, czekać, denerwować się, zawalać pracę i całkiem niepotrzebnie poświęcać sobie zbyt wiele uwagi. Dobrze, że sąsiadka wpadła z wizytą, prezentami i słowotokiem. Jak wpadła, tak została. Marianna poczęstowała sąsiadkę piernikami i herbatą z rumem, sama też się poczęstowała…trzy razy.

Lekko zawiana i zupełnie nie zwracająca uwagi na niezbyt wigilijną kapustę, brak korelacji między sześcioma pełnymi garnkami a zaledwie czterema palnikami, Marianna powoli dopinała kolację wigilijną na ostatni guzik. Jeszcze tylko telefon z domu i niby taka hahaha, hihihi rozmowa z domem, a tu w gardle wiadro łez, jeszcze tylko życzenia wibrujące w telefonie, na które Marianna odpowiadała niechętnie i gotowe. Prawie… Resztkami cierpliwości i z trudem opanowując chęć użycia jakiejś przemocy domowej, wygłosiła wykład na temat ważności odzienia na uroczystościach rodzinnych. Podała przykład pozytywny – siebie oczywiście i mimo, że jest zwolenniczką pozytywnego wzmacniania, nie zawahała się podać przykładu negatywnego – każdej amerykańskiej rodziny na każdej uroczystej kolacji. Padły nazwiska i okoliczności. A że przykłady okazały się mało przekonywające – jakiż to w końcu z niej wzór do naśladowania dla pary nastolatków – Marianna wskazała palcem kierunek i nakazała się nie pokazywać inaczej niż w szykownym przyodziewku. Skinieniem głowy zaaprobowała ubranie młodzieży. Kolacja stała na stole, opłatek bielił wśród zielonych gałązek, którymi udekorowała stół, kolędy rozbrzmiewały po całym domu, świece paliły się sprawiając, że ich stary dom wyglądał czarodziejsko, magicznie i najbardziej świątecznie jak można sobie było tylko wyobrazić. Już mieli wziąć do ręki opłatek kiedy spod choinki dało się słyszeć głośne miauknięcie. Luiza, podczas namiętnego tulenia się z choinką, niewątpliwie przykleiła się do kropli żywicy i wyrwała siebie kępę sierści na szyi. Teraz drąc się w niebogłosy uciekała przed nie wiadomo kim nie wiadomo gdzie. Byle szybko i byle jak najdalej. Kota trzeba było uspokoić, ranę wodą utlenioną zalać i czekać do północy na zwierzenia o traumie spod choinki. Kiedy emocje nieco opadły, usiedli przy wigilijnym stole. Na przekór tęsknocie, niespełnionym oczekiwaniom, kilku rozczarowaniom, żalom i frustracjom, Marianna wydawała się być szczęśliwa, spokojna i prawie świąteczna…

fullsizerender-3

Wesołych…

fullsizerender-1

Trzymałam się jakoś. W końcu nie pierwszy raz będę z daleka od domu. Zamknęłam się na fejsbukowy świat co by mi lampkami choinkowymi po oczach nie dawał. Żeby czymś łeb zająć, dołożyłam sobie dwa projekty w pracy, zrobiłam przedświąteczną imprezę dla watahy nauczycieli i adoptowałam kota. Kot okazał się wielce wymagającym stworzeniem, powadził się z psem i dostał kataru. Projekt okazał się czubkiem góry lodowej projektów i cała góra moja, a że nie lubię amerykańskiego imprezowania z plastikowymi sztućcami, humusem z pudełka i ciasteczkami z układem okresowym pierwiastków to aż urlop z racji przygotowań wzięłam. Wszystko o dupę rozbić. Z wdzięczności za polską nadgościnność dostałam od przybyłych książkę. Książka emigrantki, Beaty Zatorskiej, Sugared Orange to historie i przepisy kulinarne z zimowej Polski. Przepisy, przepisami, bo ze mnie taka kucharka jak z koziej dupy trąbka, ale historie…jakie piękne, jakie szaro-bure choć białe od śniegu, pachnące kapustą, sianem pod wigilijnym stołem i spalanym węglem i śmieciami z całego dnia… Na pierwszej stronie Juliusz Słowacki i Zofia Bobrówna i jak stałam, tak czytałam, a jak czytałam, tak płakałam. Ale tylko w środku, ale tylko do wewnątrz, bo dzielną trzeba być, radę sobie dawać, psa nakarmić, podłogę zmyć, święta za pasem, a roboty huk przecież!

Historie wszystkie przeczytałam jednym tchem. O przygotowaniach do świąt, o roratach, o Mikołaju, o wigilii… Nie musiałam długo szperać w pamięci żeby odnaleźć swoje. Przypomniały mi się roraty, na które trzeba było biegać, bo księża mieli subtelny sposób kontroli obecności – rozdawanie obecnym puzzli, które na koniec tworzyły obrazek, który to odmalowany brał udział w konkursie kościelno-plastycznym. Nie ma to jednak jak znajomości. Koledzy ze szkolnej ławy dorabiający wieczorami jako ministranci sklejali śliną dwa obrazki i rozdawali obecnym, a ci zaś rozprowadzali rano w szkole za zadanie domowe czy obietnicę małżeństwa. Godnym tego zaszczytu dawano na nocleg ceramicznego Jezusa w skali jeden do dwóch. Nachodziłam się ja na te roraty zanim dostałam Jezusa do domu. Żeby mu osłodzić żywot i zatrzeć wspomnienia stajenki lichej, Jezus spał na miękkim fotelu owinięty kocami, ale i koce nie pomogły jak jakimś cudem spadł i się mu palec, którym niebiosa wskazywał, ułamał. Butaprenem podpięliśmy i ręka boska jak nowa.

Naszą tradycją w wigilijne przedpołudnie było jeżdżenie po wsi z opłatkiem. Mama pakowała nas do malucha i za głośnym nie-przyzwoleniem babci, która zostawała z całą robotą sama, włóczyliśmy się po rodzinie. A to u cioci Halinki kapusty się spróbowało, a tu u cioci Hani sernika. Bardzo lubiłam to jeżdżenie. Wszyscy w takim niepotrzebnym biegu, bo wiadomo, że wszystko już gotowe, posprzątane, upieczone, ale jeszcze, a to śliwkę do kompotu dorzucić, a to rybie płetwę dosmażyć. Wszyscy biegający, choć już odświętnie biegający – była chwila żeby usiąść, kawę wypić, pogadać i bulgoczących potraw wigilijnych popróbować.

W wigilię w naszym domu było zawsze tłocznie, gwarnie i pachnąco pysznym jedzeniem. Przed kolacją wieczna nerwówka…bo pierogi się rozlatują, bo kapusta niedoprawiona, bo dziadek poszedł się z krowami opłatkiem podzielić i zniknął, bo wujek Heniek jeszcze pod Katowicami, a tu gwiazdka już na niebie, wszystko stygnie i czas zaczynać. Wpychamy siano pod obrus przewracając dekorację i świece. Wyjącego Jaśka w białą koszulę trzeba wbić, prezenty pod choinkę teleportować i nauczyć Chrisa modlitwy naprędce. A potem nagle wszyscy są, stają przy stole, robi się cicho, spokojnie i całą gębą świątecznie…

Nie mam do kogo pojechać w wigilię. Opłatkiem podzielę się z moimi japońskimi uczniami, którzy połamią sobie języki na „wesołych świąt” a kapustę wigilijną kupiłam w słoiku w polskim sklepiku. Kapusta wigilijna w słoiku ze sklepu brzmi jak epitet sprzeczny, smutny oksymoron… Pogadam z całą rodziną sześć godzin wcześniej niż bym chciała, odpiszę (albo i nie, bo nie trawię smsów z życzeniami) na świąteczne smsy i usiądziemy przy świątecznym stole kiedy wszyscy, z którymi chciałabym spędzać święta, będą już spać, a co wytrwalsi wybierać się będą na pasterkę. I jak zwykle zrobię wszystko żeby było jak w Polsce, jak w domu. Będę nerwowa, że pierogi mi nie wyjdą, ciasto nie wyrośnie, nakrzyczę na dzieci że guzdrają się z nakrywaniem stołu i że koszula niewyprasowana, a sukienka niewystarczająco odświętna. I jak zwykle będzie pięknie, w miarę świątecznie, wystarczająco rodzinnie. I trzeci raz z kolei będę miała nadzieję, że to już ostatnie moje święta z dala od swoich.

Trochę smutno i trochę sentymentalnie, ale za to prawdziwie… składam wszystkim tutaj zaglądającym wesołych i pogodnych świąt, spędzonych w gronie najbliższych, tych widzianych na co dzień i nie widzianych od lat.

img_6953

(część obsady (Hania i Jaś) amatorskich jasełek zorganizowanych przez cztery polskie rodziny, Garmisch-Partenkirchen, 2007)