Muzykalna Foka

DSC05778

Poniższy post powstał w ramach projektu „BAJKI TYSIĄCA I JEDNEJ POLKI” Klubu Polki na Obczyźnie, który dedykowany jest Karince oraz jej siostrze Ali. Dziewczynki aktualnie nie mają możliwości by podróżować, dlatego zabieramy je w baśniową podróż po świecie z dziecięcych snów. Posłuchajcie!

Istnieje mapa bez krańców świata – są na niej wszystkie kontynenty, miasteczka i wsie, ale jako że zawieruszyła się w bibliotecznym dziale baśni, nabyła magicznych cech: jeśli się na niej stanie, potrafi porwać ze sobą w najbardziej odległe miejsce. Byli tacy, którzy próbowali przedostać się mapą na skróty na Wielką Rafę Koralową u brzegów Australii, na szczyty Himalajów, a nawet do sklepu obuwniczego dwie przecznice dalej. Te próby jednak kończyły się fiaskiem, bo żaden ze śmiałków nie odkrył, że na wyprawę mogą wybrać się tylko dzieci. Czternastoletnia Ala i jej ośmioletnia siostra Karina poznały także inny sekret mapy – nie da się nią podróżować w pojedynkę. Dziewczynki dobrze wiedzą, że trzeba razem usiąść na wygniecionym papierze i mocno złapać się za ręce i dopiero wtedy otworzy się przed nimi droga. Dokąd tym razem? Jak zwykle tam, gdzie ktoś na tę dwójkę będzie czekał. Tak jak tutaj.

 Bajka 27.

Fale uderzały o skalisty brzeg rozpryskując się na milion kryształowych kropel. Ocean nie był w dobrym humorze. Swoim gniewem i siłą odstraszał nawet najbardziej odważnych turystów chcących przespacerować się słynnym Cliff Walk – wijącą się nad urwiskiem ścieżką z zapierającymi dech w piersiach widokami na ocean. Zostali tylko nieliczni spacerowicze naciągający kaptury na głowy i robiący pospiesznie zdjęcia rozgniewanemu oceanowi. Po drugiej stronie zatoki, na małej piaszczystej plaży przechadzał się tam i z powrotem niespełna jedenastoletni chłopiec. Niespokojnie spoglądał a to w głąb oceanu, a to w niebo, a to nerwowo włączał i wyłączał ogromną latarkę, którą trzymał w dłoni. Wydawał się nie przejmować silnym wiatrem i wielkimi falami, które raz po raz zabierały kawałek, i tak niewielkiej, plaży. Coś innego trapiło chłopca.

DSC05897

Dziewczynki przysnęły na niezbyt wygodnej mapie. Trzymając się za ręce, z plecakami pod głowami spały już kilka godzin. To była bardzo długa podróż, a i wczorajszy dzień był męczący i pełen wrażeń. Po ciężkim dniu w szkole, dziewczynki zastały w domu tajemniczą wiadomość od dawnych znajomych. Ala bardzo dobrze pamięta dzień spędzony w górach z Kasią, a Karina aż się zaczerwieniła lekko, kiedy Ala przypomniała siostrze jak to razem z Jasiem rysowali i rzucali się pluszakami.

– To było dawno i Jaś mnie nawet nie już pamięta – speszyła się Karinka.

– Takiej pięknej dziewczynki jak ty nie zapomina się tak łatwo – odpowiedziała bardzo poważnie siostra.

Kasia i Jaś pisali, że potrzebują pomocy i żeby natychmiast przyleciały.

– Ale dokąd? – zapytała Karinka

– Piszą, że do Rhode Island. Nie wiem, gdzie to jest. Zaraz sprawdzę – zainteresowała się Ala.

– „Rhode Island jest najmniejszych stanem Stanów Zjednoczonych” – Ala czyta na głos wiadomości, które znalazła w internecie.

– Pewnie dlatego nie miałyśmy pojęcia gdzie to jest. Czytaj dalej – odparła Karinka

– „Stan ten jako pierwszy zniósł niewolnictwo i tutaj właśnie odbyła się pierwsza parada z okazji 4 lipca” – kontynuuje Ala.

– A jakie to święto 4 lipca? – zapytała Karinka

– To amerykańskie Święto Niepodległości! Słuchaj dalej… „Klimat umiarkowany, nadmorski” –

– Hurraaaa!!! Jedziemy na plażę! Ty czytaj a ja poszukam stroju kąpielowego – krzyknęła Karinka i zniknęła w szafie

DSC06039

Dziewczynki obudził dość silny podmuch wiatru. Otworzyły oczy i usiadły trzymając się trochę mocniej za ręce. Wiatr wiał mocno i mapą bujało na wszystkie strony. Pod nimi rozpościerał się ogrom oceanu z falami wyższymi od taty…ba, wyższymi nawet niż ich dom, a może nawet niż szkoła. W oddali widać było skaliste wybrzeże, port z bujającymi się z boku na bok wielkimi statkami i maleńkimi łódkami, skaczącymi jak pajacyki. Dziewczynki dostrzegły migające światełko. Skierowały latającą mapę w kierunku światła i dopiero, kiedy były już całkiem blisko zauważyły, że to chłopiec stojący na plaży macha latarką i daje im znaki.

DSC05896

Piasek na plaży zamortyzował lądowanie i po chwili dzieci padły sobie w ramiona.

– Jesteśmy w Rhode Island, prawda? Wiem wszystko na temat tego stanu – pochwaliła się Ala.

– Nie, nie wiesz jednej, bardzo ważnej rzeczy – zaśmiał się Jasiek – ale o tym później. Jesteśmy w jednym z większych miast w tym stanie – Newport. To piękny kurort letni z mnóstwem atrakcji, pięknymi kolonialnymi zabudowaniami i osiemnastowiecznym portem. Ale nie poprosiłem was tu po to, żeby opowiadać o mieście. Potrzebujemy waszej pomocy

– Gdzie Kasia? – zapytała Ala

– Kasię zobaczymy później. Nie mamy czasu. Wskakujmy na waszą mapę i opowiem wam po drodze.

– Ale na mapie, musimy się wszyscy trzymać się za ręce – oznajmiła głośno Karinka po czym spojrzała rezolutnie na Jasia.

– Oczywiście, że musimy – uśmiechnęła się tajemniczo Ala – w drogę!

 

Screen Shot 2015-03-25 at 8.17.08 PM

 Źródło: Wikipedia

Screen Shot 2015-03-25 at 8.18.28 PM

 Źródło: Huffingtonpost

Mapa uniosła się i trzymające się za ręce dzieci, unoszone podmuchami wiatru oddalały się od plaży. Jaś opowiedział dziewczynkom o tym, że Kasia jest wolontariuszką w stacji ratowania morskich zwierząt. Do stacji trafiła dorosła foka, która zaplątała się w rybackie sieci. Mimo, że pracujący tam ludzie opiekują się foką bardzo dobrze, foka nie chce jeść, wygląda na bardzo smutną i wciąż próbuje wydostać się z basenu, w którym musi zostać dopóki nie wydobrzeje. Pracownicy podejrzewają, że ta foka to mama i chce koniecznie wydostać się, żeby odszukać swoje dziecko.

– Foki często wygrzewają się na skałach wystających z wody. Bardzo to lubią. – tłumaczy Jaś.

– Naprawdę? Czy można takie foki oglądać? – zapytała zaciekawiona Karinka.

– Tak – odpowiedział Jaś – w wielu nadbrzeżnych parkach są tabliczki informujące o tym, żeby zachować ciszę, bo na skałkach mogą wypoczywać foki.

– Ja chcę zobaczyć! – krzyknęła Karinka

– Być może będziesz miała okazję – powiedziała domyślająca się wszystkiego Ala.

Jaś opowiadał dalej o tym, jak wydawało mu się wczoraj, że widział coś szarego, ruszającego się na jednej z wystających z wody skał.

– Od razu pomyślałem o was – powiedział Jaś – Po pierwsze, co trzy pary oczu, to nie jedna, a po drugie łatwiej jest zauważyć coś tak małego jak foka, lecąc bezsilnikową mapą nad wodą niż płynąc hałaśliwym kutrem po wodzie.

– Ja mam najlepszy wzrok na świecie – oświadczyła Karinka i aż zmrużyła oczy wytężając wzrok.

– A co zrobimy jeśli znajdziemy małą foczkę? Przecież to dzikie zwierzę. Nie pozwoli nam się zbliżyć – zapytała Ala

– No właśnie nie wiem… – odpowiedział zasmucony Jaś.

 DSC06043

Wiatr i fale nie ułatwiały poszukiwań. Dzieci wytężały wzrok i przyglądały się każdej wystającej z wody skale, każdej szarej plamce na wodzie. Karinka od czasu do czasu przecierała zmęczone oczy. Robiło się chłodno, Ala założyła siostrze sweterek i pocałowała ją w czoło.

– Nie zasłaniaj! Szukam foczki!– obruszyła się Karinka.

Ala i Jaś uśmiechnęli się do siebie, ale jakoś tak smutno. Wydawało się, że myślą o tym samym. Może Jasiowi wydawało się, że widział samotną fokę? Może nigdy się nie znajdzie? Może czas wracać do domu?

– Tam, tam, tam…tam na skale!! – wykrzyknęła Karinka i wskazała palcem na wysoką skałę z maleńką ciemną kropeczką na samym jej czubku.

Screen Shot 2015-03-22 at 5.21.58 PM

 Źródło: Wikipedia

Dzieci skierowały się w stronę skały i czym bardziej zbliżały się do niej, tym bardziej ciemna kropeczka zaczynała przypominać fokę.

– Musiała wystraszyć się wysokich fal i wspięła się tak wysoko. Teraz boi się zeskoczyć – pomyślał na głos Jaś.

– Musimy być bardzo ostrożni – dodała Ala.

Mapa z dziećmi na pokładzie podleciała bardzo blisko skały. Na czubku skały leżała trzęsąca się, wystraszona foczka. Była maleńka, szara w ciemne plamki. Jej czarne oczy patrzyły z nadzieją na trójkę dzieci na zaczarowanej mapie. Jaś pierwszy ruszył z pomocą. Wyciągnął rękę, ale foczka cofnęła się.

– Uważaj, spadnie! – szepnęła Karinka

– Ja spróbuję – powiedziała Ala i delikatnie wyciągnęła obie dłonie w stronę foczki.

Foka powąchała dłonie Ali, ale cofnęła się jeszcze dalej.

– Co teraz? Ona nas się boi – zaniepokoił się Jaś.

Karinka pochyliła się i zaczęła mruczeć coś pod nosem. Jaś i Ala przysłuchiwali się uważnie. Karinka nuciła cichutko „Na zboczach gór biały śnieg nocą lśni i nietknięty stopą trwa”. Foczka spojrzała na dziewczynkę i poruszała śmiesznymi wąsikami. Karinka zaczęła nucić śmielej.

– Kraina Lodu? Nie wierzę! – szepnęła Ala.

Karinka, nie przerywając nucenia uśmiechnęła się do siostry i wyciągnęła obie ręce w stronę foki. Ku zdumieniu całej trójki, foczka przesunęła się bliżej i Karinka wzięła ją na ręce. Dzieci odetchnęły z ulgą. Karinka nie przestawała nucić, zdjęła swój sweterek i otuliła trzęsącą się wciąż małą foczkę. Foczka usadowiła się wygodnie w ramionach dziewczynki, przymknęła oczy i zasnęła.

– No przecież każdy lubi piosenki z Krainy Lodu. Nawet foki! – powiedziała dumnie Karinka.

Kiedy dotarli do stacji morskiej, wiatr uspokoił się nieco i słońce zaczęło przedzierać się zza chmur. Na brzegu basenu dla uratowanych fok, czekała już Kasia.

– Uratowana foka ma się coraz gorzej. Udało wam się? – zapytała Kasia, ale nie czekała już na odpowiedź, bo zauważyła czarny nosek i ruchome wąsy wystające z kolorowego zawiniątka w ramionach Karinki.

– Dziękuję Karinko – powiedziała Kasia – uratowałaś tę małą foczkę.

– To nie ja, to Elsa z Krainy Lodu ją uratowała! – odpowiedziała Karinka i delikatnie wypuściła foczkę do basenu gdzie czekała na nią stęskniona mama. Foczym przytulankom i całusom nie było końca.

Wiatr zupełnie się uspokoił i na niebie pojawiło się piękne słońce. Cała czwórka siedziała teraz na plaży opróżniając piknikowy kosz smakołyków. Słońce zachodziło i zbliżał się czas, żeby się pożegnać. Dziewczynki były już prawie gotowe do wylotu, kiedy to Ala przypomniała sobie o czymś.

– Jaś, obiecałeś, że powiesz mi coś o Rhode Island o czym nie wyczytałam w internecie – zapytała Ala.

– Wiesz, kto był założycielem kolonii Rhode Island? – zapytał Jaś

– Oczywiście, że wiem! Roger Williams! – powiedziała z dumą Ala.

– Brawo – zaklaskał w dłonie Jaś – a wiesz, że jestem jego potomkiem?!

– Serio? – zapytała Ala.

– Roger Williams miał sześcioro potomstwa, każde z nich miało sześcioro potomstwa. Szacuje się, że około dwa miliony Amerykanów to jego potomkowie – wtrąciła się Kasia.

– Ale jak fajna ekipa te dwa miliony Amerykanów – odpowiedział Jaś i cała czwórka zaśmiała się głośno.

 

DSC05541

Jeśli macie ochotę poczytać dzieciom lub sobie inne bajki naszych klubowiczek, zapraszamy na stronę Klubu.

Jajecznica dla Laney…

FullSizeRender3FullSizeRender2FullSizeRender1

 

Mój dom rodzinny nie był domem pisarzy i złotoustych gawędziarzy, ale domowe, swojskie bajki były zawsze. Mój tata kładł się z nami i wyładowywał swoje frustracje z zakładu przemysłowo-montażowego opowiadając nam bajki o słoniach na przykład, któryś któregoś wkurzył, ktoś się obraził, jeden słoń drugiego orzeszkiem ziemnym przekupił i się sprawa po polsku załatwiła. Tata, nie radził sobie ze zwierzęcymi imionami i tak mieliśmy słonicę Hankę z kadr i słonia Bronka z działu technicznego. Na końcu zawsze Hanka dostawała goździk w trąbę, a Bronek pięć pieczątek na podaniu o dreblinki. Dziadek Janek natomiast uderzał w struny sentymentalne. Moja ulubiona bajka dziadka Janka, to bajka o sierocie o imieniu cotygodniowo zmienianym w zależności od trendów panujących. Dziewczynkę więził babsztyl jakiś w starokrzepickim lesie aż do dnia kiedy to drwal przemieszczający się motorem marki Komar w kolorze błękitnego nieba uratował dziecię. Komar koniecznie musiał mieć bagażnik, który miał taką metalową klapkę, ale tylko w bajce, bo w rzeczywistości właśnie takowej klapki było brak. A klapka jest ważna. Kiedy wiedźmy nie było w domu, drwal zaparkował Komar pod rozwalającą się, pokrytą mchem chatą, kopem wywalił lichawe drzwi i wyniósł na rękach biedactwo. I wtedy bajka zaczynała robić się interaktywna, bo dziadek mój do detali nie przykładał wagi i na tendencjach w modzie i fryzurach się nie znał. Wtedy wkraczałam ja! I żeby nic nie zmieniał od wczoraj i żeby pamiętał każdy najmniejszy nawet szczególik. Żeby pamiętał że dziewczynka miała blond loki i że dwa warkocze wyglądają znacznie bardziej dramatycznie niż jeden, podarte, od zmywania klepiska na kolanach, rajstopy, brak obuwia i fartuchosukienka w wyblakłe, już prawie niewidoczne różyczki – dowód na to, że noszona była przez tuzin innych nieszczęśnic, które niewątpliwie skończyły swój żywot w żołądku babki-kanibalki.

Dziewczynka siada na Komara, a tu niefart taki – w tyłek uciska ją metalowa klapka. Drwal zdejmuje swój czarny beret – bo każdy drwal nosi przecież paryski, czarny beret – i wkłada go pod szanowny tyłek pasażerki. Zawozi do domu, żona woła „olaboga, coś ty mi tu przyniósł, stary?” i zabiera dziewczynkę do kąpieli. Niemal czułam zapas mydła i ciepło pary unoszącej się w skromnie, acz ze smakiem urządzonej łazience. W tym czasie drwal wsiada na komara i jedzie do sklepu kupić wyprawkę. I tutaj znów musiało być po mojemu, siedem par majtek (przeliczone, bo pranie robiło się raz w tygodniu), spodnie „zwykłe”, spodnie „od święta”, cztery sukienki, czerwony płaszczyk i beret – subtelnie podany symbol dozgonnej przyjaźni między uratowaną sierotą a drwalem o wielkim sercu. Wszystko to, zapakowane w szary papier, zmieściło się na bagażniku Komara pod metalową klapką – symbolem fizycznego cierpienia dziewczynki w drodze do lepszego życia. Ubrana w nowiutką sukienkę z rozpuszczonymi, lekko mokrymi jeszcze włosami, dziewczynka zasiada do pierwszego w swoim życiu porządnego posiłku. Dostaje jajecznicę! Najbardziej perfekcyjną jajecznicę jaką można sobie kulinarnie wyobrazić. Z jaj od najszczęśliwszych kur z bardzo wolnego wybiegu, nie za bardzo ścięta, ale też nie lejąca się na widelcu. Porcja perfekcyjnie pokrywająca środek talerza tak, że zmieściła się jeszcze pajda posmarowanego żółtym masłem chleba, ale tak żeby w żadnym wypadku pajda nie dotykała jajecznicy! I pełne szczęście! Potem już z górki, szkoła, studia, dziewczynka zostaje lekarzem i pewnego dnia do szpitala przywożą babę-kanibalkę. Mimo, że targają dziewczynką mieszane uczucia, gniew i chęć zemsty, dobre serce wygrywa i dziewczynka ratuje życie pożerającej małe dziewczynki babie!

I jak to się ma do zdjęć niefotogenicznego psa! Ano się ma…Adoptowaliśmy psa. Dziewięciomiesięczna Laney Janina (Jan+Katarzyna)! Mieszaniec labradora i jamnika (tak, wiem – psia kamasutra)! Jest cudowna i już ją wszyscy kochamy, ale ja bym chciała kupić jej czerwony płaszczyk, beret i zrobić jej najlepszą na świecie jajecznicę. A Laney jest…psem i sobą po prostu. Ale też uratowaną blondyneczką w podartych rajstopach. Boi się wszystkiego, nie chce nosić naszej różowej obroży, nie smakują jej psie ciasteczka w kształcie serduszek i kosteczek, wygodniejsze od mojego łóżko stoi nieruszone i nie możemy jej wykąpać w pachnącym lawendą, organicznym szamponie, bo się panicznie boi skromnie, acz z gustem urządzonej łazienki. Wiem, że to pierwsze dni, że będzie lepiej, ale tak sobie pomyślałam dzisiaj, że może drwalowa dziewczynka nienawidziła beretów, nie do twarzy było jej w czerwonym i miała alergię na jajka…i dół złapałam!

hej ho, hej ho, do pracy by się szło…

SAMSUNG CSC

Zdjęcie wykonane przez koleżankę od pióra – Sylabę. Dzięki!

 

Co robi nauczyciel podczas przerwy na lunch? Niektórzy przygotowują lekcje, inni sprawdzają klasówki, jeszcze inni jedzą po prostu, a ja? A ja oglądam tyłki saudyjskich nastolatków!

Mam cudowną pracę, którą uwielbiam i każdego dnia z wielką chęcią dojeżdżam prawie godzinę (tutaj o tym) do przepięknego miasteczka Bristol aby nieść kaganek oświaty w postaci języka angielskiego do nieoświeconych potrzebujących. Tam właśnie uczę angielskiego a sama uczę się wszystkiego innego! Uczę się słuchać innych języków, uczę się salsy, uczę się cierpliwości, uczę się, że nie zawsze mi się udaje, że więcej nie wiem niż wiem o moich uczniach i krajach, z których pochodzą. Z radością widzę też, że potrafię, że jestem dobra w tym, co robię a wierzcie mi, że po latach „niepracy”, czy pracy za uśmiech kierownika, to jest cudowne uczucie. I uwielbiam wszystko i wszystkich w mojej pracy! A ponieważ uwielbiam, to opiszę po trosze. Dobrze byłoby gdyby udało mi się obiektywnie i politycznie poprawnie, ale bez mojego, subiektywnego spojrzenia, cynicznych obserwacji i stereotypowego przedstawiania bohaterów jakiż nudny byłby ten wpis! Więc sorry trochę…

W październiku pierwszy raz zaparkowałam pod uniwersytetem, na którego terenie i pod którego patronatem znajduje się moja szkoła. Zaparkowałam w miejscu dla mnie niedozwolonym i zarobiłam mandat w wysokości pięćdziesięciu dolarów. Dziś, jak panisko, mam czerwoną naklejkę z napisem „Faculty” (że w gronie jestem) i parkuję gdzie mi się podoba. Pierwszego dnia obserwowałam trzech nauczycieli uczących cztery różne przedmioty. Zrobiłam dwie kartki A4 notatek, głównie krytycznych i uznałam, że ja potrafię lepiej. Właściwie to najlepiej! Dzisiaj z pokorą i szacunkiem wchodzę na każdą lekcję i sama jestem po kilku obserwacjach i sama dostałam dwie kartki A4 notatek, głównie pozytywnych z wyjątkiem tego, że wchodzę w klasę (stoliki ustawione w podkowę) jakieś pół metra za głęboko! Na początku nie mogłam sobie dać rady z wymową imion moich uczniów, dziś nie mam z tym najmniejszego problemu (nie bez znaczenia jest fakt, że 50% moich Saudyjczyków ma na imię Mohamed). Bawarskie Gruess Gott zamieniłam na Wa-Aleikum- Salaam, bo tylko Saudyjczycy witają mnie swoim arabskim pozdrowieniem, cała reszta czyli mocna reprezentacja Chin, Korei Południowej, Meksyku, Kolumbii, trochę mniejsze reprezentacje Wenezueli, Ekwadoru i Gwatemali, Włoch i Japonii, oraz jedyny, ale za to całkiem niezgorszy, reprezentant Dominikany witają się po angielsku, albo wcale.

Zajęcia się poukładane tak, że w czasie czterotygodniowej sesji mam zajęcia z większością uczniów w szkole. I to bardzo mi się podoba, bo poznaję wszystkich uczniów, mam wszystkie poziomy i wszystkie przedmioty. Mam takich co znają słownictwo naukowe (bo po ostatniej sesji przechodzą na uniwersytet studiować fizykę kwantową, na przykład) dużo lepiej ode mnie, ale mam też takich, dla których trudno znaleźć najniższy poziom. Na ustnym egzaminie „wstępnym” mamy taką ściągę w postaci pytań, które stopniowo stają się coraz trudniejsze i wtedy łatwiej zdecydować o poziomie ucznia. Wchodzi Saudyjczyk, ja do niego „Good morning”. Nic. Speszony jest. Siada. Pierwsze pytanie na liście: „What is your name?” i jakieś dwadzieścia jeszcze przed nami. Stanęło na pierwszym pytaniu i tak zostało. I komu się trafił ten uczeń? Mnie oczywiście! Po miesiącu mój Mohamed ma urodziny. „Happy Birthday, Mohamed!” powiadam wchodząc do klasy. Szanowny jubilat na to: „Happy Birthday, Mohamed”. „Nie słodyczy moja, to są TWOJE urodziny i to JA tobie życzę Happy Birthday”, mówię do niego bardziej językiem ciała niż ustami, „Ty możesz powiedzieć DZIĘKUJĘ,” Mohamed na to: „Ty możesz powiedzieć DZIĘKUJĘ” Poddaję się. Odpowiadam z uśmiechem: „Dziękuję” i on też z uśmiechem „Dziękuję.” I miło jest!

Bardzo miło jest! Wcześniej kultura arabska była dla mnie zupełnie obca, teraz pochłaniam… Jak każdy Niearab, mam uprzedzenia, pamiętam o każdym ataku terrorystycznym, o wszystkich, którzy zginęli z rąk islamskich terrorystów i choć bardzo mi przykro z powodu utraty życia, nie wzbudziła we mnie niczego poza szczerym zdziwieniem wiadomość, która rozeszła się jak świeże bułeczki po szkole, że jakiś Amerykanin zadźgał dwóch arabskich studentów. Ale moich Saudyjczyków uwielbiam! Kłamią jak z nut, ściągają ze wszystkiego co się da, targują się o każde pół punktu, ale wszystko jest w miłej atmosferze, z uśmiechem i z wyznaniami miłości w sytuacjach wyjątkowych. Oddaję klasówki grupie „już-niżej-się-nie-da” i inny Mohamed podchodzi i pyta „dlaczego” pokazując palcem na swoje zero punktów. Powoli tłumaczę, na tablicy piszę, pantomimę odstawiam i mimo, że wiem, że najprawdopodobniej nie rozumie ani słowa, staram się wytłumaczyć, że w ćwiczeniu, w którym było trzeba wstawić jakiś zawód, do zdania „_________ leczy ludzi a ___________ lata samolotem” nie można wstawiać imion swoich kolegów z klasy. I uśmiecham się bo nic innego mi nie pozostaje w takiej sytuacji, a w zamian dostaję: „I love you, teacher!”. Cudownie! I zdarza się, że pięć razy proszę o powtórzenie zdania dziewczynę zawiniętą w trzy chusty i po pięciu razach, dalej nie słyszę co mówi. Zdarzyło się, że podczas dyskusji o autorytetach, uczeń z Chin wyszedł z klasy przeklinając Dalai Lamę i zdarzyło się upomnieć nastolatka z Ekwadoru żeby nie opowiadał o biednych ludziach posługując się rzeczownikiem „zwierzęta”. W większości jednak jest miło, sympatycznie, międzynarodowo, wielokulturowo, przyjaźnie i tolerancyjnie i relacje się zdarzają przeróżne nie wyłączając międzykontynentalnego całowania się po kątach.

W przerwie na lunch, wchodzi do mojej klasy grupka pięciu panów z hip hopem w słuchawkach za trzysta dolarów i grzecznie pytają czy mogą. Rozkładają swoje dywaniki do modlitwy i tak jakoś wypada, że kierunek ich modlitwy jest zawsze odwrotny do kierunku mojej twarzy i wiecznie oglądam markowe gumki od majtek wystających spod zbyt luźnych gaci czy, od czasu do czasu, wręcz częściowo obnażone saudyjskie tyłki…i smacznego lunchu pani nauczycielce życzymy! I uwielbiam…