Co się dzieje w Hondzie, w Hondzie zostaje…

 FullSizeRender

Mam super pracę, opiszę kiedyś, bo jest o czym. Do tej super pracy muszę dojeżdżać. Samochodem, czterdzieści pięć, w porywach, sześćdziesiąt minut. I tak z dnia na dzień, poszerzyłam szeregi dojeżdżających do pracy Amerykanów. Stałam się częścią swoistej zakółkowej kultury. Mój samochód stał się moim biurkiem i stołem jadalnianym, lusterko samochodowe – lustrem łazienkowym, a wyśmiewane przeze mnie do niedawna, wysuwane z każdej dziury uchwyty na napoje, okazały się bardzo przydatne i to nie tylko na napoje. Z kawą ze Starbuck’sa mnie jeszcze nie zobaczycie, bo ja lubię dobrą w domu wypić, ale herbatę z sokiem malinowym w termosie mam! Woda z cytryną w uchwycie numer dwa stoi. Stary iPod z muzyką w kolejnym uchwycie i telefon w ostatnim, do którego mogę dosięgnąć bez odrywania kręgosłupa od ogrzewanego siedzenia. Dwie pomadki – jedna nawilżająca, druga w kolorze przedwcześnie dojrzałej brzoskwini. Krem do rąk, dwa nawet, na wypadek gdyby pierwszy wpadł pod siedzenie podczas nawilżania dłoni na światłach. Awaryjne perfumy, bo nigdy nie wiadomo kiedy człowiek się zdenerwuje i zapachnie nieprzyjaźnie. Jedna para butów na wysokim obcasie, z ceną jeszcze, bo okazji nie było żeby oderwać. Przewodnik po Rhode Island, bo jak się zgubię w ładnym miejscu, coś zobaczę przy okazji, ale żeby się nie zgubić mam nawigację. Drogę znam na pamięć, ale moja nawigacja służy mi do czegoś innego. To mój sposób na podtrzymywanie języka niemieckiego – nawigacyjna Heidi mówi do mnie po niemiecku – i jak tylko wrócimy do Niemiec, będę perfekcyjnie wymawiała cyferki, trzymała się prawego pasa i zjeżdżała na autostradę w najpiękniejszym Hochdeutschu!

I tak wsiadam codziennie rano o 7.15 do samochodu i zaczyna się przygoda! Bo ja naprawdę bardzo, bardzo lubię tę moją podróż codzienną! Rano siedzę wyprostowana, nie ruszam się za bardzo żeby nie pognieść wyprasowanych spodni, wschodzące słońce wali mi po oczach kiedy przejeżdżam przez stolicę naszego stanu. Po pracy leżę zrelaksowana na kierownicy, wygnieciona, głodna i kiedy dojeżdżam do Providence, zimą jest już ciemno, i przypomina mi się Warszawa i moje, dawno już zapomniane, wieczorne podróże z Placu Unii Lubelskiej na Żoliborz i fajnie jest… W czasie tej podróży zacieśniam kontakty z bliskimi (w Rhode Island można rozmawiać przez telefon prowadząc), dowiaduję się co w Polsce, w Niemczech i w innych zakątkach świata słychać. Kiedy już nikt nie chce ze mną gadać, rozmawiam z siedzącymi obok niewidzialnymi. Od zawsze rozmawiam ze sobą, często gestykulując przy tym zamaszyście i mimo, że zdaję sobie sprawę, że takich co mruczą do siebie po nosem w sklepie spożywczym się zabiera do takich specjalnych, mało rzucających się w oczy przechodniom miejsc, uwielbiam i nie przestanę! Dawniej trochę było mi głupio kiedy stojąc na światłach opowiadałam siedzącemu obok niewidzialnemu jak to padłam ofiarą nieporozumienia w banku, a ktoś z samochodu obok spoglądał na mnie podejrzliwie. Lekko speszona podnosiłam telefon do ucha, że niby rozmawiam…Teraz, mam to gdzieś! W Ameryce jestem, robię co chcę! Śpiewam też! A że nie potrafię, samotna jazda samochodem, to jedyny moment kiedy nikt nie cierpi z powodu mojego wybitnego nieposiadania talentu. Lubię nasze lokalne radio, bo mi mówi o korkach co dwie piosenki. Wszyscy inni współdojeżdżajacy też pewnie potrzebują wiadomości o korkach, bo zatrzymując się na światłach, widzę jak wszystkie głowy obok bujają się w rytm tej samej piosenki i wszyscy ruszają ustami tak samo jak ja – wszyscy śpiewamy „Don’t” razem z Edem! To niezwykle zbliża!

Podróż samochodem jest również edukacyjna. Z wielkich bilbordów można się dowiedzieć kto rozwiedzie cię najszybciej, kto skoryguje zmarszczki, zgryz i odnajdzie straconą wiarę w Boga. Bilbordy już ją znalazły i trzymają pod 866-FOR-TRUTH! Czasem i śmieszno jest, bo widząc ogłoszenia „When in Pain, Call Wayne” układam szybko polską wersję dla mojej przyjaciółki, lekarki w Garmisch – „Jeśli Coś Cię Boli, Zadzwoń do Oli” i pokładam się ze śmiechu na kierownicy, ale i straszno jest, bo na takiej samej Hondzie jak moja, na tylnej szybie białą farbą wypisane „R.I.P nasz kochany tato 1958-2014” i przeraża mnie potrzeba dzielenia się taką informacją.

Czasami zdarza mi się widzialny pasażer w postaci własnego dziecka na przykład. W drodze do Bostonu, postanawiam sprawdzić polską pamięć patriotyczną dziecka i nakazuję przypomnieć sobie polski hymn. Ja śpiewam jedną linijkę, dziecko drugą (pominę, bo bez znaczenia jest, fakt, że śpiewem tego nie powinno się nazywać). Dochodzimy do „marsz, marsz…” i cisza. Podpowiadam spółgłoskę „ddddd…”. I słyszę głośne „marsz, marsz DO PRZODU”! No przecież nie do tyłu…nie my przecież!

 

 

Kryzys czy siła?

DSC02923

Czterdziestoletnia Barbara zgoliła głowę na zero i przespała się z panem z siłowni. No nie spała, bo trudno się zasypia na stojąco, w przebieralni. Postała sobie tak z mięśniakiem jeszcze ze trzy razy, zaczęła zapuszczać włosy i się z siłowni wypisała. Wariatka – powiedzieli…odbiło starej babie, zachciewa się romansu. Kryzys wieku średniego! Świętobliwa i co niedzielę przystępująca do komunii świętej Justysia z dobrego domu zostawiła dzieci mężowi i uciekła. Sama. I do nikogo uciekła. Na stosie spalić wyrodną matkę, która dzieciątka biedne zostawia, serca nie ma i matką nie powinna się nazywać! Kryzys wieku średniego, rozum biedaczce odebrało! Szczęśliwa poniekąd w małżeństwie i sama o tym święcie przekonana Bernadeta zakochuje się, zdradza męża, rozpieprza dwie rodziny, wraca z podkulonym ogonem, po konsylium rodzinnych, najbliżsi postanawiają przygarnąć zagubioną owieczkę i wyleczyć ją z poważnego przypadku kryzysu wieku średniego. Wciąż się leczy…Krystyna odchowała dzieci, jesienią zgrabiła liście w pięknym ogrodzie, zawekowała wyhodowane w nim owoce i odeszła od zdziwionego męża. Że też jej się chciało w tym wieku? I co ona teraz tak sama? A tak dobrze miała…może jej przejdzie ten kryzys… A Wioleta wciąż się waha. Waży za i przeciw, liczy przyszłe wyrzuty sumienia, pielęgnuje obawy, obserwuje swoje reakcje. I nic z tym nie zrobi. I bardzo dobrze. Ocali rodzinę. Dzieci na porządnych ludzi wychowa. Męża pochowa za czterdzieści lat, sama zejdzie zaraz po nim i pochwali się świętemu Piotrowi, że kryzys wieku średniego jej nie dopadł.

Gdzie się nie obejrzę, ktoś od kogoś odchodzi, ktoś się z myślami bije, ktoś coś rozwala. I pod każdym obrazkiem podpisane: „kryzys wieku średniego”! Nienawidzę określenia „kryzys wieku średniego”! Sam „wiek średni” przyprawia mnie o mdłości i skraca oddech. A teraz weź dołóż do tego jeszcze „kryzys” i depresja gotowa… Definicja kryzysu to walka, zmaganie się z czymś (no z życiem przecież), pod presją czasu (no bo przecież wiek średni nie trwa wiecznie – za chwilę zacznie się wiek mniej średni i szansa kryzysu przejdzie koło nosa). Dodatkowo, z kryzysem w parze, często idą określenia takie jak nagłość, urazowość i przeżycia negatywne! Pomijam już, że dla słabszych duchem optymistów, definicja ta brzmi jak życie po prostu. W dzisiejszych czasach prawie wszystko robi się pod presją czasu, zawsze jest z czym się pozmagać, powalczyć o coś, a jak się walczy, to zawsze się w mordę dostanie, choćby przypadkiem…Chodzi mi o słowo „kryzys”. Bo kryzys przechodzący delikwent czuje, że coś z nim nie jest w porządku, zepsuł się, powinien się taki delikwent w mysiej norze schować, na kolanach wokół ołtarza trzy razy i do końca życia w piersi się bić…

A co jak Barbarze zabrakło odwagi żeby powiedzieć mężowi, że ona chce na stojaka z ogoloną głową? A Justyna miała dość chodzenia w berecie moherowym za mężem do pierwszej ławki. Chciała założyć mini, pomalować usta na zajeczerwony kolor i zobaczyć jak to jest pobyć sama, ale się bała przyznać, bała się ludzi…A co jak Bernadeta użyła rozluźnionego już mięśnia sercowego zgodnie z jego przeznaczeniem i się zakochała…tak po prostu? Krystyna doszła do wniosku, że wygodnie to tylko w dresach może być, a Wioleta nauczy swoje trzy córki, że nie warto walczyć o rzeczy, które mogą spaprać życie i wszystkie trzy do nieba pójdą!

Zmiany…wybory…a czy to źle, że się zmieniamy? Że życie doświadcza nas w różny sposób i te doświadczenia zmieniają sposób w jaki widzimy siebie i to co nas otacza czy tych, którzy nas otaczają? Czy to źle, że chcemy więcej? Że chcemy czegoś innego? W wielu wypadkach źle, nawet bardzo źle. Nie pochwalam zdrady, czy zostawiania dzieci – jestem pewna, że to niezwykle traumatyczne przeżycie dla wszystkich. Rozwalone rodziny, złość, ból, łzy, w tym wszystkim zagubione dzieci… I czasem można wszystko naprawić i pewnie czasem może być nawet lepiej, ale czasem nie można naprawić albo lepiej nie jest…I to jest tragedia, bez wątpienia.

Ale jak kobieta chce zawalczyć o sobie, zacząć nieskończone studia, zmienić pracę, zeskoczyć z samolotu, „wyjść” z niewygodnego, czy nawet bardzo wygodnego małżeństwa, spróbować czegoś o czym zawsze marzyła to źle? A jak jeszcze robi to teraz kiedy dzieci od piersi się odczepiły, same kupę i kanapkę sobie zrobią, męża nauczyła gdzie ręczniki a gdzie chochelki leżą to źle? Jestem pewna, że żadna decyzja Barbary czy Bernadety nie była ani łatwa ani nieprzemyślana. Jestem przekonana, że każda nie przespała kilku nocy i wylała wiadro łez niejednokrotnie nawet niezauważone przez małżonka.

Powiedziałabym raczej, że taka decyzja, nawet jeśli bardzo zła, to koniec kryzysu. Teraz trzeba wziąć się do roboty i coś z tą decyzją zrobić. Być może coś dobrego z tego wyniknie. I powiedziałabym, że to nie kryzys wieku średniego a raczej siła wieku średniego. A siła, jak to siła, zmienia rzeczy stan…

Pieprzona tęsknota…

Screen Shot 2015-01-04 at 3.46.42 PM

Znalazłam email do mojej przyjaciółki. Napisałam do niej we wrześniu. Napisałam, że tęsknię za domem. Napisałam, że owszem, wszystko jest w porządku, że każda normalna kobieta, żona, matka, feministka i kura domowa, widząca szklankę w połowie pełną i nawet ta, która szklanki nie widzi wcale, bo pesymizm przysłonił prawe oko powinna być szczęśliwa…nawet taka powinna… A ja nie byłam i nie jestem…

A matka powinna szczęściem dzieci żyć przecież. Dzieci chodzą do najlepszych szkół w Rhode Island. Najlepszych pod względem akademickim i najlepszych, jak się matce, ojcu i dzieciom nawet wydaje, pod względem społecznym. Dzieci przyjęte do dość hermetycznego środowiska zostały z otwartymi ramionami. Nie mogą pochwalić się ojcem senatorem i matką chirurgiem plastycznym, ale po oczach walą swoją wielkoświatowością, że do Austrii rowerem jeździli, że i w Londynie, w Paryżu, w Wiedniu, w Rzymie i Warszawie pizzę jedli, co dla dość jednolitego i nieruszającego się zbyt wiele tutejszego społeczeństwa jest atrakcją na miarę opadającej szczęki. I tak łapią przyjaciół na doświadczenia życiowe, trzy języki i trudne do wymówienia imiona. I jak tylko Janek przestanie chodzić w wiązanych ręcznie muchach do szkoły, a koszulkę na wuef z New York Yankees zamieni na Red Sox (bo to tak jakby pokazał się w koszulce Wisły Kraków na Głównym w Warszawie) będzie dobrze! Zdrowotnie dzieci opanowane również. Mamy jednych z najlepszych lekarzy w kraju dla Kasi i dobre ubezpieczenia – niczego więcej w Stanach nie potrzeba. Chris ma pracę i w zależności od ilości wypitego alkoholu, raz mówi, że super, raz, że się nie nadaje…no ale kto tak nie ma?! Ja mam pracę! Wymarzoną! Uwielbiam i wiem co robię i wydaje się (i studentom i szefostwu), że nawet bardzo dobrze wiem co robię! Dom, może nie wymarzony, ale odwężony chwilowo i terapeutyczny. Bo nie lepszej terapii dla perfekcjonisty, który zawsze musi mieć równo i pod kątem jak przewracające się żelazko przy każdej próbie postawienia go na desce do prasowania lub konieczność zdecydowania, czy obrazki na ścianie mają wisieć równolegle do linii sufitu, sofy czy podłogi, bo to trzy zupełnie nie równoległe do siebie linie. I ogród czarodziejski jest gdzie można się wyłożyć na leżaku w cieniu starych drzew, wąchać bez i patrzeć na hortensje, ale kto mnie zna to wie, że jedyne o czym marzę to brak ogrodu, po prostu!

A ja nie jestem szczęśliwa… A ja tęsknię… A ja chcę do domu…

Chcę wstać o szóstej rano i zobaczyć dwa metry śniegu pod drzwiami i zadzwonić do śpiącego jeszcze hałsmajstra żeby przyjechał odśnieżyć, bo dzieci do szkoły muszę dotransportować. Chcę żeby ochrzanił mnie sepleniący Herr Stehr w bawarskich narzeczu, że gumowa kierownica mojego roweru naruszyła biel zewnętrznej elewacji domu. Chcę stać w godzinnej kolejce w Tengelmann w Sylwestra z marchewką i szampanem w dłoni słuchając cichego, grzecznego narzekania kolejkowiczów i obserwowania obsługi sklepu nic z tą sytuacją nie robiącej. Chcę nie móc niczego kupić w niedziele i święta. Chcę żeby fryzjerka się do mnie nie odzywała przez dwie godziny grzebania w moich włosach. Chcę czekać na wtorek rano żeby zobaczyć co tam w Tschibo będzie w tym tygodniu…

Chcę gór za oknem, gór na balkonie, hortensji, która padnie po dwóch tygodniach, ukradzionego z ogródka sąsiadki bzu, oszronionego owłosienia twarzy, barchanowych majtek do kolan…chcę z przykrością odmówić kolejnej imprezy, bo nie ma już miejsca w kalendarzu…chcę czekać i umierać ze strachu na Jaśka śmigającego między drzewami i zobaczyć go pokrytego śniegiem, bez rękawicy, z rozpiętą kurtką (znaczy, że się wywalił pięć razy), ale z uśmiechem od ucha do ucha…chcę w wigilię rano jeździć po Garmisch i dzielić się opłatkiem z przyjaciółmi…chcę w Sylwestra wdrapać się z pochodniami na Almhuette i oglądać Garmisch z góry…chcę pokłócić się z Chrisem o to, czy lepszy śnieg w Austrii, czy u nas…chcę po kłótni wsiąść na rower i jechać dziesięć kilometrów pod górę tak szybko i mocno, że aż braknie tchu…chcę wiedzieć (i praktycznie tę wiedzę wykorzystać od czasu do czasu), że mogę wsiąść do samochodu i po ośmiu godzinach być w domu, w Polsce…chcę znowu poczuć, że jestem u siebie, że wiem gdzie idę i po co idę i wszystko to bez GPSa… I wiem, że dom tam gdzie rodzina, że jak dzieci dobrze się czują, to ja też powinnam, że mam się poświęcać dla ogólnie pojętego „dobra” komórki społecznej, ale ja po prostu, zwyczajnie, egoistycznie, interesownie i wyłącznie na własny użytek tęsknię za domem…