myśli przeprowadzkowe 01.08.14 (21.00 czasu europejskiego)

photo

No to jesteśmy…w kraju moich dzieci, w kraju Chrisa, w kraju, o którym różnie się mówi…że gruby, że głupi, że wsadza nos w nieswoje sprawy, że wykorzystuje sojuszników, że je syfiaste jedzenie, pije płynny cukier, wali golizną po oczach, czy wręcz przeciwnie, naciąga kołdrę na purytańską głowę…

Może jestem za krótko, może jestem w złym miejscu, może mamy zbyt fajnych gospodarzy, może za dużo piję…nie wiem, ale na razie mnie się podoba!

Pogoda jest cudowna! Okolica urocza, kierowcy fantastyczni i wszędzie te uśmiechnięte gęby! Wszyscy są niezwykle mili, pomocni, uczynni i wiecznie uśmiechnięci…a że może to sztuczne uśmiechy…co mnie to obchodzi?! Wolę być obsługiwana przez sztucznie uśmiechniętą Sheryl niż szczerze skrzywionego Jarosława! I że chodników nie ma i że nikt na rowerze nie jeździ? U nas i chodniki są i ludzie na rowerach jeżdżą. Od trzech dni i ja jeżdżę, sama, z muzyką w uszach, piękną ścieżką rowerową wokół jeziora i jest mi tak super dobrze! I spotykam codziennie tych samych, pozdrawiających ludzi, na ścieżkę wyskakują zające z lasu (serio!), omijam gęsi jakieś dzikie i szare wiewiórki…Niech się wreszcie coś spieprzy, bo pomyślę nieopacznie, że ta Ameryka to rzeczywiście fajny kraj i odbiorą mi polski paszport z powodu niewydzielania żółci…

Jedyny minus tego błogiego stanu rzeczy to, i to nie wina Ameryki wcale, bezdomność obezwładniająca, włażąca do walizek, do głowy, do serca…z naciskiem na walizki jednak. Jeszcze nigdy nie było tak, że już i jeszcze nie mamy domu i to mnie trochę rozwala. Zaczynam opowiadać o jakiejś poduszce w zielone listki, którą mam „w domu” i okazuje się, że domu nie ma i nie wiem gdzie ta cholerna poduszka – wysłana, sprzedana czy podarowana…Ale…przejadę się na rowerze, założę wygniecioną sukienkę wyszarpaną z walizki, napiję się wina z przyjaciółmi i będzie git!