Wesołych…

Moja młodzież jakieś dziesięć lat temu

Chciałam napisać, pomysł nawet miałam, wydawał się znakomity. Przed pisaniem przeczytałam dwa posty. Oba dokładnie o tym, o czym chciałam pisać, oba w punk, na temat. Oba posty moje. Sprzed dwóch i trzech lat. Nic się nie zmieniło. Po co pisać nowe, jak stare dobre i aktualne. Wklejam oba i życzę Wam wszystkim wesolutkich świąt, kicających jajeczek, kolorowych kurczaków i ciepłej wody w sikawkach. I nie zrażajcie się melancholią i wielkanocnym przygnębieniem moich postów. Radujcie się! Wszak zmartwychwstał!

Kwiecień 2014

Uparł się, że na święta chce do domu. Lekarze twierdzili, że powinien zostać w szpitalu. Obawiali się o jego osłabione serce. Żona prosiła żeby został. Obraził się na żonę. Że nie będzie leżał w szpitalnym łóżku w czasie świąt. I tak się nim nikt w święta nie zajmie. Że jak ma leżeć, to przecież w domu może. Obraził się, że go ona nie chce w domu. Głupi. Przecież chciała. Jak to święta bez męża? Pewnie, że chciała. W weekend odpoczywał w domu. Leżał i bolała go głowa. Czasami mniej, czasami bardziej. W poniedziałek postanowił iść do pracy. Tyle roboty jeszcze przed świętami. Bez niego nie dadzą sobie rady. Żona w kuchni robiła kanapki jemu do pracy. On wyszedł przed dom. Upadł i zmarł.

Święta były i owszem. Ktoś przyniósł bigos, ktoś inny sernik. Wszyscy byli ubrani na czarno. Było tych czarnych sporo przy stole. Ktoś wpychał żonie łyżkę rosołu. Ktoś zabrał dzieci na długi spacer. Bardzo cichy spacer. Nikt nie wie jak rozmawiać o śmierci w Wielkanoc. Ani w żadne inne święta. Poszli do kościoła. Dziewczyna na złość nie odmówiła żadnej modlitwy. Wypchali ją do komunii. Chłopiec poszedł za nią. Były jakieś plotki o Jezusie, który ponoć zmartwychwstał czy coś. Bez echa przeszły te plotki. To nie dotyczyło ich rodziny. U nich takie czary się nie dzieją. U nich jest normalnie.

Odtąd jego rodzina nie lubiła Wielkanocy. Nie żeby się zupełnie odcięli. Dzieci jajko pomalowały. Z koszykiem się poszło do kościoła. W lany poniedziałek z uśmiechniętą twarzą waliło się tanimi perfumami. Kiedy pojawiły się małe dzieci to i nawet weselej się zrobiło. Co roku zdjęcia z jajem i w ślicznej sukience były. Baranka z masła żona ulepiła. Sernik ukręciła i nawet w gardle jej nie stanął. Ale klimat się osadził i został na zawsze…

Kwiecień 2015

Jak ci ukochany pies Pimpek ucieknie w pole jedenastego listopada, to Święto Niepodległości już zawsze będzie ci się kojarzyło z lataniem w gumofilcach po polu! Jak cię facet zostawi w Walentynki, to co roku przemalowujesz wszystkie serca na czarno i strzelasz z łuku zza roku kamienicy w ściskające się pary. Jak spędziłaś Wigilię w szpitalu przy łóżku chorego dziecka, to każdy kolejny opłatek łamie się jakby bardziej. Jak ci członek rodziny, taki ojciec na przykład, odejdzie w przedświąteczny poniedziałek, to na długie lata jajka wielkanocne mają szarawy kolor, a baranek w koszyczku jakiś smutnawy.

Potem pojawiły się dzieci i Wielkanoc na kilka kolejnych lat stała się kolorowa, z kicającymi pastelowymi królikami i kurczakami w nienaturalnych kolorach wydalającymi jajka w sreberkach. W lata parzyste było zaglądanie sobie do wózków w starokrzepickim kościele i przeważnie sztuczne chwalenie różowych falbanek na sukienkach i antenek na berecikach. W nieparzyste, dogłębna analiza Polonii bawarskiej w zatłoczonym kościele w Monachium.

Od kościoła odcięliśmy się dawno, a ja jestem marną i zupełnie niezasłużoną duchową ostają naszej agnostycznej komórki społecznej, ale świętości mi brakuje. Jak się człowiek kościołem, drogą krzyżową i ciemnicą otoczy, to i gorzkie żale robią się mniej gorzkie. I w Polsce i na Bawarii świętość świąt włazi drzwiami i oknami nawet jeśli laickie drzwi zaryglowane, a świeckie okna dechami zabite. I dobrze mi tak było. Mogłam się swobodnie buntować przeciwko kościołowi i obyczajom katolickim, dyskutować nad ukrzyżowanym i krzyżującymi, ale w sobotnie południe brałam nasz wegetariański koszyczek i ciągnęłam towarzystwo do kościoła. Dla mnie to polski obyczaj, tradycja i część polskiej kultury, którą staram się przekazać dzieciom. I zgadza się, książkowy przykład hipokryzji, ale mam to gdzieś. Robię tak jak mi środek, czy jakiś amerykański „gut” podpowiada. A subtelna bawarska, czy czasem lekko nadmuchana polska demonstracja wiary i pobożności nie przeszkadzała wcale.

Dziś Wielki Piątek, a u mnie w domu dwaj wytatuowani panowie naprawiają dwustuletnią ścianę słuchając Scorpionsów zamiast męki pańskiej. Dzieci w ogródku grają w naziemną wersję quidditcha zwaną w mugolskim świecie Lacrosse zamiast oglądać Pasję i malować jajka. I kartka na drzwiach TJMaxx z napisem, że w niedzielę nieczynne, przypomina o tym żeby dzień święty święcić, wszystko jedno jak, byle po sklepach nie łazić! Alleluja!

 

Pierwszy dzień…

Ten wpis powstał w ramach wiosennego projektu Klubu Polki na Obczyźnie. Mój pierwszy dzień w nowym kraju wydarzył się 16 lat temu. Przyleciałam do Garmisch-Partenkirchen w Bawarii. To wszystko co pamiętam z moich pierwszych dwudziestu czterech godzin na obczyźnie…

Na lotnisku w Warszawie pożegnała mnie przyjaciółka, autorka zdjęcia. Lotnisko, jak widać raczej puste, obsługa na pogaduchach. Ja mam na sobie lniany mundurek w stylu Mao Zedong, w jednolitym, biegunkowym kolorze, nie zakłóconym żadnymi dodatkami i mam też całkiem niezły tyłek. Dziecko płci żeńskiej, mimo, iż trudno rozpoznać, nie umiejące jeszcze chodzić, mimo, iż w wieku dwunastu miesięcy powinno, siedzi w wózko-plecaku z najmodniejszego wtedy Mothercare. Wózko-plecak oprócz tego, że kosztował fortunę, to podczas metamorfozy z wózka w plecak, łydki dziecka zgniatał odcinając doń dopływ krwi. Dobrze się za to prowadził, mało miejsca zajmował i chwilowo pozwalał mieć wolne ręce, bo jak widać dziecko łapki wyciąga nawet na zdjęciu. Ze zdjęcia wynika jeszcze, jak się dobrze białej kartce przyjrzeć, że Ameryka wtedy mlekiem i miodem płynąca była, rząd miał gest i BUSINESS CLASS ONLY zafundował.

Po godzinnej, samochodowej podróży z lotniska w Monachium do Garmisch, dotarliśmy do tymczasowego zakwaterowania. Ładne. Jasne, pojemne, z bawarskimi meblami, pierzynami pod sufit, lśniącym parkietem, obok stacja paliw Agip, z tyłu szumiąca moczopędnie rzeczka. Wokół góry. Ponoć. Tak mówi mąż, bo leje jak z cebra, zimno, że kijami można się prać i mgła leży na ulicy. Typowy lipiec w Garmisch. Góry widzę tylko na malunkach na sąsiednim budynku. Mam nadzieję, że z pamięci nie rysowali i że od czasu do czasu je widać. Kasia płacze. Płakała też cały lot. Jest albo zbyt zmęczona, albo za bardzo wyspana. Jest albo głodna, albo przejedzona. Nudzi jej się albo przestymulowana. Ja po Aviomarinie ledwie się na nogach trzymam i zgadywać nie będę. Chris krząta się po obcym mieszkaniu, otwiera nie te półki, wyciąga nie te produkty. Ja marzę o tej pierzynie pod sufit. Na kolacje ryba, ryż i kolba kukurydzy. I moje pierwsze, lokalne piwo bawarskie. Kasia – niejadek opróżnia talerz. Walczy z wyślizgującą się z rączek kolbą kukurydzy. Jest remis. Zjada też znienawidzą rybę. Znaczy płakała z głodu. Mam ochotę na deser. Mam też ochotę na spanie, ochotę przekląć siarczyście i ochotę wrócić do domu. Najlepiej natychmiast. Chris przynosi migdałowe Magnum ze stacji paliw Agip. Przy deserze opowiada o tym jak tutaj pięknie, że nasze prawdziwe mieszkanie już tuż-tuż, że musi dużo pracować, ale ja sobie świetnie dam radę, że muszę do Ikei do Austrii podskoczyć (jak się później okazało z tysiąc razy), ale fajnie, bo paszportów nie sprawdzają na granicy. Taki bajer. Muszę do urzędu (nie trzeba mówić, że do tysiąca urzędów), na kurs niemieckiego, koniecznie wejść na Wank, koniecznie zobaczyć Eibsee, poznać kolegów z pracy. Świetni ludzie. Patyczek po Magnum wywalam do nie tego co trzeba kosza na śmieci i idę do łóżka. Płaczę w poduszkę.

Rano budzą mnie promienie słońca. Pachnie kawą. Znaczy, że się Chris zapoznał ze sprzętem kuchennym. Idzie po świeże, chrupiące bułki na śniadanie. Od tego dnia, codzienny jego rytuał. Kasia uwielbia bułki. Przebiera pulchnymi nóżkami siedząc na wysokim krześle i dłubie paluchem w bułce. Później nazwała to „wyskubanko”. Wychodzę na balkon. Na dole rzeczka szumi i stymuluje pęcherz. A wyżej góry… Cały horyzont zajęty górami. Podeszczowe, czyste powietrze sprawia, że wyglądają nierzeczywiście blisko, ostro, prawdziwie. Zniewalają wzrok, odbierają oddech. Wierzchołki przysypane śniegiem. Typowy lipiec w Garmisch. No miał rację, że pięknie… Odwracam się i widzę Kasię na końcu korytarza. Stoi z rączkami po bokach, w jednej bułka, chwieje się na boki, ale podnosi gołą stopę i stawia do przodu, potem drugą, kolejny krok, kolejny i idzie…