Kalendarz po polsku

Dzisiaj językowo…

Zauważyłam to już u innych dwujęzycznych dzieci, które z polskim dają sobie świetnie radę, mówią płynnie, znają gramatykę i słownictwa mają co niemiara. Dochodzimy do miesięcy i schody…Coś jest w tych polskich miesiącach, że trudno do głowy wchodzą. Próbowałam na różne sposoby, a efekty raczej marne! Przy okazji obiadu jakiegoś czy śniadania, Kasia, niczym Pomysłowy Dobromir, wykrzyknęła, że wie skąd „listopad” ma swoją nazwę. No i zaczęła wymyślać swoje własne etymologiczne historyjki do nazw miesięcy. Pomyślałam, że może to pomoże im zapamiętać nazwy miesięcy. No i tak powstało kolejne zadanie domowe. Janek ma jeszcze problem (czy może powinnam powiedzieć JUŻ ma problem) z dniami tygodnia, więc po tym jak pomógł Kasi w miesiącach, miał za zadanie zastanowić się skąd pochodzą nazwy dni tygodnia. Janek – chłopak nieskomplikowany jest i wyszło tak:

 

DSC07242

Kasi miesiące wyszły tak:

DSC07241

DSC07240

Do czego się przyzwyczaiłam…

DSC06816

Wpis ten powstał w ramach październikowego projektu klubowego… 

Pewnie przyzwyczajenie to nie jest kwestia wyboru czy decyzji – się przyzwyczaję i już – ale obrałam właśnie taką taktykę w sprawach przyzwyczajania się do rzeczy, których zmienić nie mogę. Przyzwyczajam się i już! Pamiętam jak czternaście lat temu, po przeprowadzce do Niemiec, dostawałam szału, że nie mogłam jak wszyscy normalni ludzie, w niedzielę, po mszy, wpaść do Tesco i spędzić tam reszty dnia. Wszystko zamknięte. To się przyzwyczaiłam i robiłam zakupy w sobotę, a w niedzielę szłam na spacer z dziećmi. Do tego, że mimo jako takiej znajomości niemieckiego, nie rozumiem ani słowa w narzeczu bawarskim, też się szybko przyzwyczaiłam. Uśmiech, kiwanie głową, wiarygodne „ja, ja…” i ignorowanie konsekwencji wynikających z niezrozumianej rozmowy. I jak się już do wszystkiego w Niemczech przyzwyczaiłam, przenieśliśmy się do Stanów.

Nie napiszę o przyzwyczajaniu się do śmieciowego, szybkiego jedzenia, styropianowego chleba, zbyt gazowanej wody, opasłych dzieci przed telewizorem i jeżdżenia samochodem do sąsiadki po drugiej stronie ulicy. Pewnie mieszkam w jakiejś lepszej Ameryce, bo mogę rowerem do sklepu, zdrowe i powolne jedzenie znajduję bez problemu, chleb upieczony w prawdziwej piekarni mogę dostać na co dzień, większość moich znajomych uprawia sport bardziej intensywnie niż ja (sprawę ułatwia im fakt, że nic nie uprawiam) a pozaszkolne zajęcia sportowe dla dzieci przerosły moje wszelkie oczekiwania. Taka Polska na przykład, musiałaby się sporo uczyć.

W ciągu ostatniego roku (i czternastu poprzednich mieszkając w małej Ameryce w Niemczech) przyzwyczaiłam się do kilku innych rzeczy…

Przyzwyczaiłam się do nadwiedzy amerykańskiej. Na początku byłam zdumiona, że nieustannie przebywam w towarzystwie wykształconych erudytów, którzy, jak z rękawa sypią szerokim obeznaniem na każdy temat. Z czasem okazywało się, że ktoś, kto dawał mi rady w temacie choroby Crohna mojego dziecka, jest jedynie kuzynem brata koleżanki z klasy, która zmarła w wieku dziewięćdziesięciu pięciu lat na Crohna zapewne, bo nie ze starości przecie. Sprzedający mi narty młodzieniec zachwala opisowo możliwości skrętu nart na różnych podłożach śnieżnych, a spytany, bezwstydnie przyznaje, że na nartach jeździ dwa razy w roku od jakichś trzech lat, w porywach, od czterech. Znajoma daje mi rady w temacie utrzymania dyscypliny w klasie, a przy kawie opowiada ochoczo o grupie wsparcia, do której uczęszcza. Grupa wsparcia dla rodziców z problemami utrzymania dyscypliny w wychowaniu dzieci. Przyzwyczaiłam się, dzielę każdą wypowiedź na pół i potakuję i się uśmiecham.

Przyzwyczaiłam się do amerykańskiej nadinterpretacji pozytywnego wzmacniania dzieci, nagradzania za oddychanie, przebieranie nogami w celu przemieszczania się czy reagowanie na własne imię. Nagrody za chodzenie do szkoły, za minimalny wysiłek umysłowy czy fizyczny, puchar za prawidłowe zapięcie butów narciarskich, wyróżnienie za zjedzone warzywa, laur za wyszorowane zęby i trofeum za zadanie domowe. Dla zbalansowania podkreślam błędy czerwonym długopisem, uświadamiam, że zęby nie moje i nie mnie boleć będzie jak się zepsują, że nauka to przywilej i że dopóki pod moim dachem są, pokój ma być posprzątany, zadanie domowe odrobione, a na nartach, na rowerze, w piłkę czy na łódce to dla zdrowia. Nie mojego wszakże.

Przyzwyczaiłam się też do pozornej chęci zawieranie bliższej znajomości. Jak powiesz Polakowi, że musimy się koniecznie zdzwonić, to szanse są spore, że w weekend spotkamy się na grillu. Amerykańskie „we HAVE to get together SOON” (że niby musimy się wkrótce spotkać) oznacza tylko tyle, że nie jesteś zupełnie obojętny rozmówcy, że może i on chciałby się spotkać, ale nie uczyni żadnego kroku w tę stronę, żadnego wysiłku, żadnego starania. I szanse, że spotkacie się w tym stuleciu są raczej marne. No chyba, że ma interes. Więc w zależności jak bardzo mi się chce spotkać z osobnikiem, albo nalegam na podanie przybliżonego roku spotkania, albo nie…

Przyzwyczaiłam się też do miłej obsługi w miejscach niemiłego przebywania. W bankach, urzędach, poczekalniach, kolejkach. To przyszło mi najtrudniej. Wychowana w rzeczywistości chłodno niemieckiej, czy też pasywno-agresywnej polskiej, nie mogłam sobie wyobrazić innych reakcji ludzi siedzących w małych, ciasnych pomieszczeniach, na niewygodnych, tanich krzesłach, przy zbyt niskich okienkach, otoczonych niezliczoną ilością szeleszczącego papieru i bombardowanych niezliczonymi pytaniami niedoinformowanych petentów. Jakaż inna może być reakcja niż irytacja czy rozdrażnienie? Nie wyobrażałam sobie, że można inaczej. Z niepokojem wchodziłam na pocztę bojąc się, że przypadkiem przekroczę żółty pas dyskrecji i Frau Wolf z okienka zmrozi mnie wzrokiem, czy też nie będę znała kodu pocztowego miasteczka na Wyspach Owczych i pani Krystyna wpadnie w uzasadniony szał. Ostatnio spędziłam kilka godzin w wydziale komunikacji. Wielu się ze mną zgodzi, że to jedno z najbardziej niebezpiecznych, po ZUSie, miejsc urzędowych. Pomyślałam, że to ostatnia szansa dla urzędników amerykańskich żeby pokazać mi, że są ludźmi z krwi, kości i zwojów nerwowych. I nie udało się. Nie pokazali. Poczułam się taka przyzwyczajona, taka zrelaksowana, straciłam czujność i zadzwoniłam do polskiego konsulatu. Błąd, żeby tak po miłej wizycie w amerykańskich urzędzie dzwonić do, jakby nie było, naszego urzędu. W dwa zdania mnie do pionu postawiono. Będzie się kiedyś do czego przyzwyczajać!

 

 

Wczoraj o rzeczach, do których nie może się przyzwyczaić pisała Gosia z Irlandii, jutro poczytajcie co Kaczkę w kuper uwiera. Zapraszamy!

Jesienny projekt dedykujemy akcji „AUTOSTOPEM DLA HOSPICJUM” – Przemek Skokowski wyruszył autostopem z Gdańska na Antarktydę, by zebrać 100 tys. zł. na Fundusz Dzieci Osieroconych oraz na rzecz dzieci z Domowego Hospicjum dla dzieci im. ks. E. Dutkiewicza SAC w Gdańsku. Na chwilę obecną brakuje 32 tys. Jeśli podoba Ci się nasz projekt, bardzo prosimy o wsparcie akcji dowolną kwotą.

Więcej info: https://www.siepomaga.pl/r/autostopemdlahospicjum