z okazji Dnia Gada (serio, dzisiaj!)

“Anya, sweetheart…you know what this is? Three snakes on a mouse trap!” * – słyszę od pana Złota Rączka z piwnicy. Stałam właśnie w pokoju umierania (o pokoju umierania) i o mało co nie zeszłam…

Dwa miesiące wcześniej…

Po tym jak przy każdej nadarzającej się okazji, informuję świat o mojej fobii wężowej. Po tym jak przy każdym napotkanym, wysuszonym na wiór zaskrońcu na ścieżkach górskich, muszą mnie cucić. Po tym jak prawdopodobnie jedyny pływający wąż w Eibsee postanowił odpocząć obok mojego koca piknikowego. Po tym jak przy każdej wizycie w zoo Chris ma rany cięte na bicepsach od moich paznokci wbijanych ze strachu. Po tym jak spadłam z roweru kiedy dotknął mnie przejechany przez moje przednie koło patyk, a ja myślałam, że to wąż i nie opanowałam dwuśladu. Z takim bagażem doświadczeń i emocji, dwa miesiące temu, w Maryland czy może w Wirginii poszliśmy w góry, mój przyjaciel, ja i trójka dzieciorów…Całą drogę dzieci robiły nam psikusy, że wąż pod lewą nogą, na gałęzi, pod liściem. Prześladowanie przybierało czasem formę bardziej fizyczną w postaci pocierania patykiem mojej nogi, ręki, szyi, powodując szereg mini ataków serca i salwy śmiechu zaraz po nich…No taka miła wycieczka w przyjacielskiej atmosferze… Zatrzymaliśmy się na ścieżce, gadamy sobie, niektórzy stojąc tyłem do kierunku marszu i wtedy Kasia, spokojnym głosem, oznajmia, że „uncle Jeff, wąż za tobą…” Akurat…tak jak tych dwadzieścia pięć poprzednich, bardzo śmieszne…Zaglądam gdzie chudy palec Kasi wskazuje i widzę wielkie, czarne bydle pełznące w poprzek szlaku! Żeśmy zauważyli śliczną grzechotkę na końcu ogona, żeśmy przestali oddychać na chwilę, żeśmy się lekko oddalili, zrobili zdjęcie potworowi czarnemu, odzyskaliśmy oddech i poszli żeśmy w milczeniu do domu… Okazało się, że to jeden z dwóch czy trzech gatunków grzechotnika żyjącego na tych terenach właśnie…jadowity przecie…Po początkowym szoku pomyślałam sobie, że ok, mam odhaczone bliskie spotkania z wężami na następne kilka lat.

Panowie robotnicy robią remont naszej ponad dwustuletniej piwnicy. Jakiś kabel naderwali i ogrzewania w niedzielny, rześki jak jasna cholera, poranek nie było. Z panem Złota Rączka przy telefonie poszłam do piwnicy szukać przyczyny naszych sinych warg. No i zobaczyłam coś! Mike Złota Rączka przywracał mi rytm serca przez telefon ciepłymi słowami, że to co zobaczyłam w rogu przy rurze jest pewnie nieżywe, na pewno niejadowite, ale rzeczywiście to może być wąż…Uciekłam z piwnicy, zabrałam dzieci na przymusowy spacer i kolację u znajomych, wypiłam dużo wina i późnym wieczorem wróciliśmy do wiejącego chłodem i ostatnim oddechem węża w piwnicy domu. Skumulowaliśmy się wszyscy w jednej sypialni, najdalej od piwnicy jak to tylko możliwe i…nie spałam całą noc obmyślając plan eksterminacji węża. Rozprowadzę śmiertelny gaz w piwnicy. Przykładem Szwajcarów, zbuduję schron przeciwatomowy z betonowymi drzwiami. Ciekawe czy węże boja się kotów? Dzieci chciały kota. A może psa się boją? Ja wolę psa. W jakiejś książce młodzieńczej czytałam o wężu w wentylacji. A moje łóżko przy otworze wentylacyjnym. Rzucę weń poduszką…i tak nie działa. Zadzwonię do poskramiaczy węży. Pewnie są zapalonymi działaczami na rzecz ochrony środowiska i każą się z nimi zaprzyjaźnić, podać sobie ogony i żyć w symbiozie. Spakuję jutro walizki i wsiądę w pierwszy samolot do Monachium! Nie będzie mnie Ameryka wężami straszyć!

Śniadanie zjedliśmy pod kocami przy otwartym, włączonym piekarniku. Dzieci wykopałam do ciepłej szkoły i czekałam na posiłki. Zjawili się wszyscy, w sumie pięciu chłopa. Pierwszy zjawił się Mike z defibrylatorem, na wypadek gdybym zaniemogła. Wszedł do piwnicy i z ulgą oznajmił, że to nie wąż, a trzy ogrodowe węże (nie te do podlewania, niestety) na pułapce na myszy. Super! Czyli, że mam węże (ogrodowy, czy boa dusiciel to wciąż wąż) i myszy! Boję się jeszcze krokodyli i oposów. Mike mówi, że krokodyli tutaj nie ma, a oposy są, ale chwilowo nie w mojej piwnicy. Przyjechał elektryk Mark zobaczyć, czy to on nie odciął ogrzewania przez przypadek. Nie odciął. Ale ręką machnął na trzy węże. Przyjechał pan od ściany działkowej, wytatuowany Joshua, który uwielbia węże, miał ich gniazdo pod schodami w domu i być może zabierze sobie moje trupy do domu. Przyjechał przesłodki Dan od ogrzewania, znalazł przyczynę sopli w nosie i podzielił się historią, jak to jego mama znalazła węża w pralce. Przyjechał John wężołap. W ciężkim narzeczu bostońskim powiadomił, że to normalne w takich starych domach, że węże jak myszy wchodzą do domu na jesień bo cieplej, że kotów się nie boją, psa też nie bardzo, nie zagazuje węży i mi też odradza. Poustawiał jakieś wnyki na dziczyznę, trutki i inne zniechęcanki. Mike pozatykał wszystkie widoczne dziury w murze, a niewidoczne zaklajstruje jakimś czymś w ramach remontu piwnicy. Mówi, że bunkra nie potrafi zbudować. Panowie serdecznie się pożegnali ze mną, każdy zostawił telefon na wypadek węża, myszy czy innego zwierza.

Dwie godziny później wchodzi Chris po czterodniowej nieobecności i pyta: „Jak ci minął weekend, kochanie?”

 

* „Ania (przez długie „J”) kochanie (Mike i ja – blisko ze sobą jesteśmy :-)!) wiesz co to jest? To są trzy ogrodowe węże (nie do podlewania) w pułapce na myszy”

 

 

o domu…

DSC05566

 

Kto pisze o domu na blogu? Albo nikt, albo nie czytam uważnie…Ja napiszę bo się skurczybykowi należy, bo łazi za mną taki wpis, bo każda drewniana belka przymusza i przypiera do starych murów…

Mieliśmy miesiąc na znalezienie domu w pół obcym kraju, obcym stanie, obcym mieście, bez znajomych, bez kontaktów, bez wskazówek, bez porad. Za to z goniącymi terminami, niewielkimi możliwościami wyboru, z ograniczeniami finansowymi, dziesięcioma metrami sześciennymi życia z Niemiec, dwójką bezdomnych od połowy czerwca dzieci i z ogromnym wsparciem emocjonalnym ze strony rodziny i przyjaciół…Miesiąc temu wprowadziliśmy się do żółtego domu.

 

DSC05555

W 1757 roku drobny właściciel ziemski, Tomek Spencer za czterdzieści funtów ówczesnych kupił sobie ziemi kawałek. Znalazł dwóch budowniczych statków i nakazał im dom dla siebie zbudować. Chłopcy dom zbudowali i tak im się spodobał, że jeden z nich dom później od Tomka odkupił. A potem to ten temu sprzedał, a to tamten tamtemu w spadku zostawił, aż w końcu pewna rodzina z Europy łapę na nim położyła.

Przemądrzała europejska panienka wpadła do domu z batem w dłoni i dalej go tresować. A to niech tam się coś przesunie, przemieści, przemaluje, doklei, utnie, a niech tylko ja się za to zabiorę, przestawię, dobuduję, rozwalę i zaklajstruję…W końcu dom na służyć właścicielom, to ja mam się czuć dobrze w swoim domu, mamy go uklepać tak, żeby nam było w nim dobrze…A tu guzik prawda…Dom za bat mój chwycił i juści nim wywijać…

 

DSC05573

Coś jest w tym domu czego nie czułam w żadnym innym miejscu. Nasza czwórka razem wzięta na wielką duszę…oj, wielką ma, ale nasz dom ma większą. Dusza tego domu jest głębsza, głośniejsza i bardziej dominująca od naszej kolektywnej. Wydaje się, że to my służymy temu domowi, a nie on nam. My jesteśmy przechodnimi opiekunami czegoś bardzo wartościowego, drogocennego, trochę zadufanego w sobie, trochę próżnego…

O ponad dwustuletnie belki w sypialni walnęłam się już kilka razy tak, że mnie odrzuciło na dwustuletnią podłogę. Idąc z jednego końca domu na drugi jest albo pod górkę, albo biegusiem z górki. Niektóre lampy zapala się za pomocą metalowego łańcuszka uwieszonego przy lampie. Nie zapraszam wysokich państwa, bo czoło rozbiją w kilku miejscach. I najfajniejsze – pokój rodząco-umierający!!! Jest taki maleńki pokoik z najbardziej krzywą podłogą w całym domu i tam drodzy moi, chodziło się rodzić, albo umierać. Jak człowiek czuł, że potrzeba taka, że czas się pożegnać, zamykał się w pokoiku z krzywą podłogą i umierał sobie. Jak kobieta czuła że rozwarcie spore, szła i rodziła w krzywym kącie. Mam nadzieję, że nie zdarzyło się tak, że w tym samym czasie jedni umierali, inni rodzili. Byłoby lekko ciasno i lekko z górko-pod górkę… To będzie mój ulubiony pokój, tak mniemam…

DSC05560

Z domem dostaliśmy też ogród, który przypomina czarodziejki ogród, porośnięty bluszczem i pięknymi jesienią, krzakami i kota…Kot nazywa się Shadow i zachowuje się jak cień właśnie. Nie ma go, a jednak jest. Każdego dnia wyleguje się coraz to bliżej drzwi, przy próbie zbliżenia, ucieka kilka kocich skoków dalej i znowu się kładzie…Pewnie jakaś reinkarnacja Tomka Spencera…

Dom jak dom, a jednak nie. Wiemy już, że to nie jest dom naszych marzeń i nie mam zamiaru umierać w krzywym jego kącie, ale coraz bardziej jestem ciekawa jaki będzie jak się go oswoi, pogłaszcze, nakarmi i przytuli…

 

DSC05554

Dom jak dom, a jednak nie. Wiemy już, że to nie jest dom naszych marzeń i nie mam zamiaru umierać w krzywym jego kącie, ale coraz bardziej jestem ciekawa jaki będzie jak się go oswoi, pogłaszcze, nakarmi i przytuli…

 

DSC05572 - Version 3

Z okazji Bożego Narodzenia zrobiłam kilka zdjęć naszego zaczarowanego domu, który w tym świątecznym okresie wydaje się być jeszcze bardziej zaczarowany. Zapraszam zatem do mnie, na krzywe podłogi, niskie sufity, ciasto rumowe i dobrą herbatę…

DSC07382

DSC07363

DSC07351

DSC07386

DSC07369

DSC07355

DSC07375

DSC07349

DSC07396

DSC07345

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Językowe śmichy chichy

IMG_0499

 

Będę pisać i publikować, bo ciągle się zdarza, że któryś coś powie, ja zapomnę zapisać i ucieka…

Code switching (czyli zmiana kodu językowego czy „na nasze” mieszanie języków) ostatnio rozgościło się w naszym domu na dobre. Wszystko za sprawą prawie miesięcznego pobytu u mojego przyjaciela w „Marylandzie”, który to, niezwykle uzdolniony językowo, ale nie mający dużej styczności z polskim po tym jak wrócił z kilkuletniego pobytu w Polsce kilkanaście lat temu, miesza te dwa języki jak się patrzy… Moje dzieci, lekko wcześniej strofowane za takie mieszanki, rozbrykały się na dobre językowo i takie kwiatki wychodzą…

Kasia: „Does anyone have a papierek? I need to wypluć gumę”

I co robić, moje mądre językowe koleżanki? Po łapach, czy zostawić? Ja sama rozluźniłam się trochę jeśli chodzi o mieszkanie języków. Staram się pilnować, ale czasami po prostu się nie da…”Co dostałeś z science?” No bo jak mam zapytać? To nie jest „środowisko”, które mieliśmy w pierwszej klasie, to byłaby zniewaga dla „sajensa”. „Co dostałeś z tego przedmiotu, który łączy w sobie biologię, chemię i geografię?” Naturalnie!!! Zdaje mi się, że Sylaba pisała o tym kiedyś…bo ja mam problem z tymi kolacjami i obiadami, tak więc mówię, że „nie mam czasu teraz, bo robię dinner”. Kiedyś spróbowałam „obiad” robić, to mi powiedzieli, że obiad to zupa plus drugie danie u babci Irenki! I nigdy nie włożę buta do pięciosylabowej „półki na buty”, zawsze jest i będzie „Schuhschrank”! Jeszcze nie „jeździmy karem i nie mamy bołta na jardzie” więc się nie martwię…

W przerwie, przebłysk Katarzynowego poczucia humoru…Jesteśmy w sklepie. Kasia: „This is cool!”, ja: „Kaśka, po polsku!”, Kasia: „To jest troszkę zimne!”

I na koniec coś co mnie chwyciło za serce…Fajnie jest mieć dzieci, które mieszkały w różnych krajach, mają korzenie w różnych kulturach i pewnie dzięki temu są wyczulone na rzeczy, na które inni może nawet nie zwróciliby uwagi. Na parkingu przechodziliśmy obok samochodu, który miał naklejkę (no przecież!!) „Welcome to America, now speak English”  (witamy w Ameryce, teraz mów po angielsku). Kasia się oburzyła, że kraj imigrantów, a takie głupoty wypisują. „Będę mówiła w jakim języku mi się podoba” powiedziała i wskazując na samochód „and du bist eine grosses dupchen!” (miało być, że wielkim dupkiem/dupką jesteś), a następnie zmieniła język w swoim telefonie na niemiecki (polskiego nie ma!)!