Zaćmienie i joga…

Zamiast na niedzielną sumę, chodzę na jogę. Bardzo lubię te niedzielne właśnie. Są długie, okraszone medytacją, opowiadaniem jakimś, kawałkiem sutr (aforyzmy z ksiąg jogi) i oczywiście samymi asanami prowadzonymi przez niesamowitą znawczynię anatomii ciała i umysłu, i nadzwyczajną nauczycielkę jogi. To moja terapia. Moje psychotropy. Moja grupa wsparcia.

Dzisiaj nastąpi całkowite zaćmienie słońca w Stanach. Nastąpi w pasie środkowych stanów, do których akurat nie należę. U nas będzie widocznie w sześćdziesięciu procentach. O tym właśnie była wczorajsza joga. Wiele osób praktykuje jogę zgodnie z fazami księżyca. Według filozofii jogi, nasze ciało i nasz umysł są częścią wszechświata. Jesteśmy z nim połączeni, od niego zależni, współistniejemy z nim. Wszystko co się dzieje we wszechświecie, w naturze, ma odzwierciedlenie w naszym ciele, naszych emocjach i naszym umyśle. I tak na przykład wierzono, że podczas pełni księżyca nie powinno się praktykować jogi ponieważ ma się tyle energii w sobie, tyle siły, tyle emocji, że można sobie krzywdę tą energią zrobić. Podczas nowiu energia nasza (w sanskrycie zwana praną) jest, z kolei, bardzo słaba. Przejawia się to tym, że jesteśmy zmęczeni, śpiący, nic się nie chce, więdniemy. Wtedy praktykujemy jogę regenerującą (restorative yoga). Ćwiczymy skręty tułowia otwierające przepływ słabiutkiej energii, ćwiczymy oddech. Po takiej załamce energetycznej, przychodzi nowe. Wraz z przyrostem księżyca, nasza prana staje się coraz silniejsza, jesteśmy coraz to bardziej kreatywni, mamy pomysły i siłę do ich wykonania, rozkręcamy się. I tak w kółko. Tak się składa, że dzisiaj akurat przypada księżycowy nów z zaćmieniem słońca w bonusie. Trzymajcie się wszyscy czego popadnie. Możemy czuć się słabiej, do kitu, w ekstremalnych przypadkach, do dupy nawet. Ale za to jaki nowy początek nas czeka!!! Niektóre teksty mówią, że takie zjawiska mają wpływ głównie na większe skupiska ludzi jak na przykład miasta, czy państwa. No i to jest dobra wiadomość. Stanom przyda się zmiana. Wszystko jedno jaka, bo w tej sytuacji, każda zmiana wydaje się być zmianą na lepsze. Niektóre źródła mówią, że dotyczy to głównie jednostek.

U mnie już. Nastąpiła „przed-zaćmienna” zmiana. Dostałam pracę. W dobrej szkole prywatnej. Będę uczyć pół dnia, pół dnia będę administratorem programu. Cokolwiek to znaczy. Powinnam być szczęśliwa. Powinnam byś pełna entuzjazmu i energii do pracy. Mam pracę, zarabiam, płacą ubezpieczenie, dentystę (w Stanach to rarytas). Mam swoją klasę, mogę z tym pomieszczeniem robić co mi się podoba. Mam też biuro z widokiem na rzekę. Dwadzieścia minut od domu. A mam pustkę. Czuję tylko ulgę, że wreszcie coś mam, że wreszcie znalazłam. Dlaczego mnie to nie cieszy? Dlaczego nie piszę planów lekcji, nie rysuję tabelek, nie robię prezentacji? Czy to tylko spadek formy? Padnięta na pysk prana? Czy jest jeszcze coś innego? Coś co mnie uwiera, nie daje spokoju… Jak się dowiem, doniosę.

Miłego zaćmienia niektórym, a wszystkim samych zmian na lepsze życzę!

 

P.S. Gdyby ktoś nie wiedział skąd te zaćmienia, spieszę z hinduską mitologią. Kto by tam nauce wierzył. A że się na żadnej mitologii nie znam (hinduską czytam trochę z potrzeby) i opowiadać ładnie nie umiem, dat nie pamiętam, imion i nazw, tym bardziej, opis będzie w stylu Drunk History (kto nie zna, a zna angielski, proszę tutaj, tutaj, albo tutaj). Kto ze mną pił, będzie mu łatwiej. Lecim… Tak się zdarzyło, że demony i bogowie hinduscy nie przepali ze sobą. Ciągle ze sobą walczyli, nierzadko dochodziło do rękoczynów. Bóg Wisznu chcąc ich pogodzić powiedział: „No słuchajcie, jest tam taki super extra nektar na dnie oceanu. Najlepszy na świecie. Kto się go napije, będzie nieśmiertelny, piękny, mądry i takie tam… Musicie współpracować i nektar z dna wydobyć”. No to się dwie drużyny zawzięły, złapały potężnego węża imieniem Wasuki, jedna drużyna trzymała łeb, druga kuper. Przerzucili węża przez górę Mandara i tak nią kołysali, że odwrócili ją do góry nogami i z dna oceanu wypłynął pyszny nektar. Mądraliński Wisznu porządził się nektarem i poczęstował nim samych bogów, olewając demony. Jeden z demonów, Rahu, się rozeźlił, przebrał się za boga i stanął w kolejce do kielicha. Już mu Wisznu kropelkę jedną do gęby nalał, aż tu nagle Słońce i Księżyc drą się, że to zdrada, że to hultaj Rahu przebrany za boga! Jak się Wisznu nie wkurwi, jak się nie zamachnie… Łeb mu odciął. Jednak Rahu nie zszedł był całkiem, bo kropelka nektaru uratowała mu życie, a konkretnie głowę, bo tułowia już nie. Nie trzeba było długo czekać na zemstę demona. Rahu ze złości połknął słońce. No i mamy zaćmienie. Nie miał biedaczysko reszty układu pokarmowego więc mu szyją szybko słońce wyszło. Koniec zaćmienia. Potem księżyc. I tak w kółko…

No i tyle. Bajki Andersena – flaki z olejem.

 

Szukam pracy…

Zdolna, z doświadczeniem zawodowym, niemłoda ciałem, ale duchem i owszem, nauczycielka języka angielskiego poszukuje pracy w pełnym wymiarze godzin. Nie, nie mówi po hiszpańsku, a szkoda i tak, jest obywatelką. Ma na to papiery. Nie, nie chce sprzedawać ubezpieczeń na życie i tak, wie co to PowerPoint. Nie, nie może dojeżdżać do New Jersey i tak, wie jak pisać wypracowania. Na lekcjach nie pije, z uczniami z reguły nie sypia i przeklina tylko po polsku. Jest dyspozycyjna w granicach rozsądku, po niemiecku zorganizowana, wyrabia się z terminami i postara się jak jasna cholera żeby być wartościową częścią zespołu.

Szukam pracy. Wysyłam życiorysy (wyłącznie własne!), piszę zmysłowe listy motywacyjne, proponuję nowatorskie rozwiązania i oferuję autorskie projekty. I chodzę na rozmowy o pracę. Każda taka rozmowa kosztuje mnie głodówkę, bo nie mogę nic jeść z nerwów, biegunkę, bo wiadomo, że ona zawsze w najmniej oczekiwanym momencie, ból głowy z odwodnienia i głodu i napęczniały pęcherz podczas rozmowy z powodu intensywnego nawadniania się tuż przed. Potem jeszcze kosztuje mnie $13 za sześćdziesiąt minut dobrej jogi plus piętnaście minut medytacji żeby się jakoś po takiej rozmowie pozbierać. Na szczęście, jeszcze tylko jedna mnie czeka.

Na jedną taką rozmowę umówiłam się z panią Alison w eleganckiej kafejce. A bo już w godzinach popołudniowych się umówiłyśmy, a bo każdej z nas bardziej po drodze, mnie do niej, jej do domu, bo mniej oficjalnie będzie niż w jej biurze na pięterku pięknego budynku uczelni. A uczelnia ci to jest, że ho ho, nie byle jaka. Pani Alison, szef wydziału języka angielskiego jako obcego tejże uczelni umówiła się ze mną na siedemnastą. Będzie czekać przy dwuosobowym stoliku zaraz przy wejściu. Założyłam na siebie strój galowy i buty na obcasie. Nauczona doświadczeniem, tym razem wybrałam obcas typu kaczuszka. Na inną rozmowę założyłam na wysokim i rozmówca, prawdopodobnie niedoszły szef, był ode mnie o głowę niższy. Speszyliśmy się oboje. Z klasyczną, czarną torebunią w zgięciu łokcia, stukam ci ja kaczuszkami biegnąc po parkingu dwie minuty spóźniona. Przed drzwiami, biorę głęboki oddech i wchodzę. Wita mnie uśmiechnięta, wstająca zza dwuosobowego stolika tuż przy wejściu, kobieta. Podchodzi, wyciąga dłoń, ja przepraszam za spóźnienie, ona w tym samym czasie się przedstawia. Ja się przedstawiam, ona równocześnie ze mną odpowiada, że nie szkodzi, że się spóźniłam. Chwalę wybór kafejki, bo i z gustem urządzona i przestronna i bez tłumów. Ona proponuje kawę, ja dziękuję, piję tylko o poranku. Ale może ona się napije? Też dziękuje, też pije tylko rano. No to już mamy coś wspólnego. Ha ha ha, hi hi hi… Ona proponuje żeby wyjść na zewnątrz. Mają taki przyjemny ogródek. Wyborny pomysł. Po drodze przeprasza, że tak na luzaka trochę ubrana, ale grała w tenisa całe przedpołudnie. Z kolei ja przepraszam, że może zbyt oficjalnie, ale pomyślałam, że w końcu to rozmowa o pracę. Z szacunku to wszystko. Dodaję, że to piękny dzień na grę w tenisa. Przytakuje. Siadamy, ona zaczyna czegoś szukać w torebce. Od kiedy grasz w tenisa? – pyta mimochodem. Przyznaję, że w życiu nie trzymałam rakiety do tenisa. Wybucha śmiechem. Pewnie jakiś lokalny żart. Wypada udać rozbawioną. Udaję. A jakie są twoje wrażenia z uniwersytetu Brown? – pyta wciąż grzebiąc w torebce. Bardzo specyficzne poczucie humoru… No wiesz, jeszcze nie wiem jak to jest pracować z wami, ale mam nadzieję się dowiedzieć – odpowiadam dumna, że łapię w lot jej żarty. Myślałam, że tam studiujesz…- powiedziała powoli spoglądając na mnie. Skądże znowu, ja już się nastudiowałam w życiu. Mam wszystko czego potrzebujecie. Na twarzy kobiety zarysowała się niepewność. Jesteś Julia i przyszłaś na rozmowę w sprawie pracy jako instruktor tenisa, tak? – zapytała.

Leżałyśmy rycząc ze śmiechu na stole jeszcze kilka sekund zanim załapałam, że jestem jeszcze bardziej spóźniona na spotkanie z właściwą osobą.

Niemieckie resztki…

sztuka w spożywczaku

Jeśli raz spacerowało się po niemieckich górach, już zawsze oczekiwać się będzie piwa i Kaesespaetzli pod koniec wędrówki. Jeśli stałaś w niemieckiej kolejce, nie będziesz uważała ryrania torbą, ręką, czy inną częścią ciała po tyłku za próbę gwałtu. Wiesz też, że frische Luft walące z otwartego okna po zatokach jest nieocenione nawet podczas najtęższych mrozów i ręka ci zadrży zanim wyrzucisz plastikową butelkę do zwykłego kosza na śmieci. Jest jeszcze jedna krztyna niemieckości, który we mnie została, uległa zwapnieniu, obrosła w mech i nie przyuważyłam.

Naszym ulubionym spożywczakiem w uesa jest Trader Joe’s. Jest wizualnie oku miły, ma mnóstwo produktów ekologicznych, wegańskich, lokalnych i w dobrej cenie. Ma miłą obsługę, w większości ręcznie napisane (i ozdobione) metki i najtańsze jakie widziałam w Stanach kwiaty, które nie więdną po dwóch dniach. A kwiaty to podstawa, bo długo miałam florystyczną depresję, po tym jak w Aldi kwiaty kosztowały 1.99, a tu pół wypłaty plus podatek. A i jeszcze właścicielem Trader Joe’s jest Aldi właśnie. Wprawdzie Nord, a ja z Sued jestem, ale chrzanić ex lokalny patriotyzm, nabijam niemieckiej rodzinie Albrecht kieszeń i jest git.

Przy kasach trochę inaczej. Podaje się wózek z zakupami pani kasjerce, ona sama wykłada, zwinnie skanuje i odkłada na bok do pakowania. Pakuję sobie sama. W śliczne, ekologiczne torby, w pandy, nenufary Moneta i w siatkę ku czci Krystyny – słynnej foki z helskiego fokarium. Jestem super zorganizowana. Ciężkie mleka migdałowe, wody różane i ziemniaki z wolnego wybiegu rozkładam na spód pięciu różnych toreb. Następnie ryż różnego koloru skóry i ziarna, których nazw nie potrafię wymówić. Rozdzielam sojowe kiełbaski, sery z mleka z nerkowców, anty-mięso z pierwszego tłoczenia i sałatkę jajeczną z bobu z dodatkiem liścia jemioły. Stresuje mnie trochę prędkość odkładania przez kasjerkę produktów, więc i ja przyśpieszam. I hops lokalne, nadgniłe już nieco pomidory lądują szybciutko na kolbach kukurydzy z pola za miedzą, późne truskawki niepryskane, śliwkopodobne i chleb z mąki niebielonej z ziarnami typu „ancient”. Na finiszu podkręcam tempo i chipsy z siemienia lnianego lądują na wierzchu torby i wręcz wyrywam pani z ręki zeskanowane wiechcie pietruszki i kolendry. I gotowe. Mogę zapłacić. Pani wielkimi oczyskami na mnie patrzy. A w Niemczech to się czasem nie mieszkało? – pyta. Ano mieszkało się, a co? To pewnie długo, bo jest tu jeszcze kilku klientów z Niemiec i oni wszyscy tak szybko pakują, ale pani jest najszybsza. Prawie mnie pani wyprzedziła. Co oni wam w tym kraju robią?

Nic nie robią. Patrzą groźnie, czasami stukają długimi paznokciami o ladę, czasami przesuwają zakupy na koniec, koniuszek lady. A nuż coś spadnie i nauczka będzie żeby następnym razem się śpieszyć. Moim niedoścignionym wzorem są mistrzynie pakowania, które podczas ładowania do toreb odwijają ogórki z folii, wyjmują wafelki z torebek, marchewki z woreczków, mleko do szklanych butelek przelewają i wywalają makulaturę do kosza w sklepie. Do tego mi jeszcze daleko…