Matki w Dzień Matki…

Version 3

Mama Ania

Staram się jak mogę, ale nie zawsze mi wychodzi. Na przykład wtedy, kiedy po niespecjalnie przyjemnym spacerze ulicami Żoliborza, wciągałam wózek po schodach naszego bloku i dziecko z wózka na schody się wyślizgnęło. Szczęściem zima była i czaszka dziecka opatulona w kaptury i czapki została nietknięta. Mało co mnie nie zamknęli za próbę podpalenia półrocznego, uwieszonego na biodrze i chudej piersi mej Jasia, którego musiałam odstawić na chwilę i zatkać smoczkiem żeby zająć się milionem innych, niecierpiących zwłoki, a wymagających moich kończyn górnych, spraw. Odstawienie nastąpiło na płytę grzewczą kuchenki. Był jeszcze brak soli w masie solnej co zakończyło się długim moczeniem głowy wyjącej wniebogłosy małej Kasi. Tak mi właśnie nie wychodzi czasami.

Ostatni niewypał zdarzył się niedawno. Podczas wakacji dzieci muszą same pokonać trasę Denver – Boston. Samolotem. Kiedy latamy, dzieci wbijają zęby, paznokcie i głowy w sąsiadujące z nimi moje ciało. No nie z radości przecież. Postanawiam więc wyjść lękom dzieci naprzeciw i zagaduję.

 

Mama Ania – kochani, chciałam porozmawiać o waszej podróży w lipcu. Wiem, że pierwszy lot tylko we dwójkę może być trochę straszny.

Kasia – mamo, w samolocie będę też inni ludzie. I pewnie pilot też będzie.

No tak, Kasia często próbuje przykryć swoje lęki i niepewności sarkazmem.

M.A. – Słusznie…Wiem jednak, że perspektywa latania, szczególnie bez rodziców, może wydawać się nieprzyjemna. Będziecie sami. Musicie się wspierać.

Kasia – będzie dobrze, mamo…

Jestem pewna, że to tylko złudny spokój. W środku umierają ze strachu. Trzeba strach wywlec i mu dokopać.

M.A. – pewnie, że będzie dobrze. Ja chciałabym porozmawiać o takim przypadku gdyby czasami coś poszło nie tak.

Kasia – mamo!!!

M.A. – chodzi mi Kasiu o to, że gdyby na przykład były turbulencje, lub jakieś stukanie czy pukanie podczas startu, lotu czy lądowania…

Kasia – maaamooo!!

M.A. – o takich rzeczach trzeba rozmawiać. Takie rzeczy się zdarzają. Chciałabym was prosić żebyście nie panikowali.

Kasia – ale my nie panikujemy!

M.A. – to super i niech tak zostanie. Ludzie często panikują kiedy tracą kontrolę nad czymś. Musicie pamiętać, że wy nie macie nad niczym kontroli kiedy jesteście w samolocie.

Kasia – teraz to panikuję!

(spanikowana nagle) M.A. – nie, nie to chciałam powiedzieć. Piloci to bardzo mądrzy ludzie, wyszkoleni i odpowiedzialni (rozmowa nieszczęśliwie odbywała się kilka tygodni po wypadku, czy raczej upadku, niemieckiego samolotu w Alpach francuskich więc uwaga o odpowiedzialnych pilotach nie była na miejscu), a według statystyk podróżowanie samolotem jest znacznie bezpieczniejsze od podróżowania samochodem na przykład.

Kasia – ale?

M.A – w sumie nie ma „ale” …chodzi mi o to, żebyście w razie draki zachowywali się spokojnie, nie panikowali, bo i tak na nic nie macie wpływu. Ale oczywiście nic się nie stanie. Tylko pozwól Kasiu żeby cię Janek trzymał za rękę, ok?

I widzę i czuję, że coraz gorzej mi idzie, że tracę grunt pod nogami. Chciałam dobrze, chciałam uspokoić przecież. Chciałam pokazać strach, wytłumaczyć skąd się bierze i przygotować dzieci do stawienia mu czoła. Raczej mi nie wyszło. I widzę coraz większe i coraz bardziej przestraszone oczy milczącego Janka i kiwającą w totalnej dezaprobacie głowę Kasi. Janek nadal milczy.

Kasia – a pociągiem się da?

 

Mama Irena

Jej jakoś wychodzi. Lekko i naturalnie jakby się nie starała za wiele. Pewnie, że poślizgnęła się nie raz i nie dwa jak każda z nas. Tak się poślizgnęła, że chciałam uciec z domu w wieku pięciu lat z torebką z Sindbadem pełną jajek (o tym dawno tutaj). Nie uciekłam. Ani raz. Wiem natomiast, że zawsze mogę uciec DO domu. I to jest fajne!

Ostatni Dzień Matki spędziłam wspólnie z mamą dwanaście lat temu nad jeziorem, w słonecznej Italii. Dawno. Zeby to powtórzyć musiała nieźle się postarać. Musiała wystarać o wizę, a wszyscy wiedzą, że łatwo nie jest. Musiała wysiedzieć w bezruchu dziesięć godzin w samolocie, a wiadomo, że jej trudno w jednym miejscu wysiedzieć. Musiała dostać wiązkę impertynencji od niedowartościowanego jełopa (nie, nie przeszło mi jeszcze). Musiała wykonać te wszystkie fizyczne i emocjonalne akrobacje żeby spędzić Dzień Matki ze swoim dzieckiem. No i spędziła. Rankiem poobcowała z amerykańską florą ustawiając leniwe piwonie do niemożliwego pionu oraz z amerykańską fauną próbując złapać kontakt wzrokowy z wygrzewającym się w słońcu na wężowisku gadem niejadowitym. W południe pozachwycała się mnogością i różnorodnością karteczek, igiełek, koralików i wełenek w sklepie dla hobbistów rękodzielników, zjadła z dzieckiem swoim lancz i wypiła dwie kawy. Następnie, na własne życzenie, zrobiła kluski śląskie z sosem pieczarkowym i z dodatkiem buraczków czerwonych. Wieczorem dała się zaprosić na lody z dzieckiem i wnukami. W końcu nie wiadomo ile lat przyjdzie jej czekać na kolejne lody i takie towarzystwo w Dzień Matki!

 

IMG_2256 2

Przypieczony Jasiek, 2004

MVC-020F

Zaklejona Kasia, 2001

IMG_4169

I jeszcze jedna moja wpadka – plastikowa torba na głowie – pewna śmierć

Boston dobry na wszystko…

DSC06705

Jest niewiele rzeczy w Stanach, które się moim gościom Polakom nie podobają (o tym co się podoba, następnym razem). Okrągłe klamki przywołują wspomnienia starych klamek w wielkomiejskich blokowiskach, a trujące ziela w moim ogródku no cóż, przywołują głównie swędzenie odnóży. Jest jednak jedna wielce nieprzyjemna sprawa, która się ani moim, ani kilku setkom innych podróżnych nie spodobała. A mianowicie bezczelne, niekulturalne i obraźliwe traktowanie obywateli nie-amerykańskich po ich nierozważnym postawieniu nieproszonej, zdrętwiałej po wielogodzinnym locie stopy na ziemi amerykańskiej. Władze amerykańskie w nędznej formie urzędu imigracyjnego robiące selekcję naturalną na lotnisku znów udowodniły, że dobrze nie jest. Tylko wyspani, wypoczęci, wysportowani i bez tarzających się ze zmęczenia po podłodze dzieci są w stanie czekać dwie (serio!!!!) godziny w kolejce do kontroli paszportowej. Dwie godziny, trzy samoloty ludzi z obcymi paszportami i dwa okienka. W okienkach dowartościowująca się upokarzaniem innych gadzina! Nie ma żadnego poszanowania ani zrozumienia dla ludzi starszych, na wózkach, nie mówiących po angielsku, czy też po prostu dla…KLIENTA! Tak jak nauczyciel powinien szanować swoich uczniów, bo dzięki nim ma pracę, lekarz pacjentów, a fryzjer zarośniętych, tak szuja zza szyby powinna, choćby w minimalnym stopniu, szanować tych, dzięki którym mają pracę. I tyle!

Na wyjątkowo słusznie zranione poczucie godności nałożyłam plasterek. Plasterek nazywa się Boston i zawsze działa. Na prawie wszystko. Dziś zrobiliśmy sobie Boston Day i wszyscy są miastem zachwyceni. Ja, po raz kolejny, przekonuję się, że Boston to moje ukochane miejsce w Stanach. Uwielbiam i Polacy moi również! I żaden szkaradny urzędnik imigracyjny nam tego nie popsuje!

 

Version 2

DSC06648

DSC06654

DSC06653

DSC06661

DSC06670

DSC06663

DSC06682

DSC06686

DSC06693

DSC06691

DSC06694

DSC06712

DSC06699

DSC06695

DSC06704

Royal Wash z „wkładką”…

P1060375

(zdjęcie ma się nijak do treści, ale to jedno z miliona moich ulubionych)

Znacie na pewno wszyscy taką trochę oklepaną scenę z filmów, w której to niczego nie podejrzewająca osoba, śpiewając sobie pod nosem piosenkę wesołą, otwiera drzwi samochodu i wsiada. Mruczy do siebie grzebiąc w swojej damskiej torebce, przekręca kluczyki w stacyjne i nagle zza pleców słyszy: „Nie odwracaj się. Jedź!”. To mi się tak dzisiaj zdarzyło. Ale od początku…

Jutro przyjeżdża mama. Okna umyte, węże ogrodowe wyduszone, plan wizyty rozpisany i wydrukowany w trzech egzemplarzach, trawa skoszona i kwiaty bzu własnoręcznie rozwinięte żeby były na mamy przyjazd. Zostało tylko z dzieci brud zeskrobać i samochód umyć. Kiedy mieszkaliśmy w Niemczech, samochód porządnie sprzątałam raz w roku, na wakacjach w Polsce. Zazwyczaj domowo, za pomocą mojego brata. Miałam zabrać się za mycie i odkurzanie sama, ale jakaś wróżka podrzuciła mi darmowy bilecik do myjni samochodowej o wytwornej nazwie New England Car Wash. No to pojechałam. Podjechałam i jestem dziewiąta w kolejce. Za godzinę mam odebrać dziecko ze szkoły. W życiu nie dam rady. Nie potrafię jednak wyjechać z kolejki. Nie wykręcę. Po chwili jestem już szósta. Wróżka przyniosła Royal Wash czyli po królewsku, ful wypas. Umyją samochód, wytrą na sucho, woskiem natrą, odkurzą w środku i umyją okna. Mojemu bratu zajmuje to cały dzień z przerwą na obiad. Patrzę, czwarta jestem. Co widzę? Podjeżdża samochód pod myjnię, kierowca oddaje kluczyki dwóm panom z Ameryki Południowej, którzy w ciągu 60 sekund (sprawdziłam na trzech samochodach przede mną) odkurzają samochód! Cały! Łącznie z bagażnikiem. Następnie samochód wjeżdża do myjni. Totalnie bezdotykowej. Nie wydaje mi się żeby cokolwiek oprócz kilku kropel wody dotknęło samochodu. Następnie samochód wyjeżdża i wtedy napada na niego banda młodych dżentelmenów ze ściereczkami i spryskiwaczami. Panowie, z Ameryki Południowej oczywiście, poruszają odnóżami z niebywałą szybkością i sprawnością, po czym zostawiają kluczyki z stacyjce i bez słowa przechodzą do innego samochodu. Ja to wszystko obserwuję siedząc sobie na ławce. Obok mnie elegancka, starsza pani z Florydy. Jest wstrząśnięta marną jakością wykonanej pracy i ogólnym bylejactwem. Pyta, czy mam podobne zdanie. Staram się jak mogę nie krytykować więc odpowiadam, że rzeczywiście wydaje się, że w tak krótkim czasie trudno dokładnie odkurzyć samochód, ale to mój pierwszy raz w amerykańskiej myjni i nie chciałabym tak od razu oceniać. Może odkurzacz jest zaczarowany albo niewidzialne skrzaty pomagają. Zobaczę jak wsiądę. Pani nie łyka żartu i zdenerwowana mówi, że i tak będzie musiała odkurzyć w domu, że woli Florydę i że do widzenia. Banda wycierających mój samochód przeniosła się na samochód obok. Mój gotowy. Mrucząc po nosem piosenkę jakąś, wsiadam do samochodu, szukam przez chwilę telefonu w torebce damskiej, znajduję kluczyki na siedzeniu obok, wkładam do stacyjki, przekręcam. Zaglądam do lusterka i widzę. Widzę przerażoną twarz młodzieńca z Ameryki Południowej w czapce z daszkiem, szmatką w jednej i spryskiwaczem w drugiej ręce. „Are you taking me home?”* zapytał ostrożnie z pięknym południowym akcentem. Przylepieni do czystej szyby stoją jego koledzy i umierają ze śmiechu. A ja ze wstydu!

Przyjechałam do domu, zrobiłam inspekcję i wyciągnęłam swój odkurzacz. Jednak elegancka, starsza pani z Florydy miała rację!

*nie całkiem dokładnie tłumaczenie, ale brzmiało jakby powiedział: „Zabieracie mnie do domu, dobra kobieto?”

weekend w nie-winnej winnicy Marty

DSC06461

Z Garmisch nie było problemu. Jedno zdjęcie, choćby nieostre, kalendarz z wolnymi terminami i już goście się pchali drzwiami i oknami. Ze Stanami gorzej. Muszę się napracować, zdjęć narobić, naopisywać się żeby ktokolwiek chciał nas odwiedzić. I naprosić się muszę i ciast i wina naobiecywać. I udało się! Pierwsza grupa Polaków przyjeżdża za tydzień, ale o tym kiedy indziej. Dzisiaj nadal zachęcam i zapraszam, bo terminów wolnych mamy w brud! Trochę więcej do pooglądania, a mniej do poczytania dziś, ale nie ma co gadać, pięknie jest!

Po dwóch dniach spędzonych na wyspie Martha’s Vineyard, Janek w końcu zadał wszystkich pewnie nękające pytanie. To gdzie te winnice? Ano nie ma! Produkcja wina na wyspie skończyła się w 2008. Martha’s Vineyard, lub Noepe jak nazywali ją Indianie z plemienia Wampanoag zamieszkujący tę wyspę przed najazdem bogatych właścicieli statków, a z czasem wszystkich, którzy byli sławni lub mieli kasę. I tak jest do tej pory. Plebs przechadza się pomiędzy prywatnymi plażami, przeklina, że nie może zrobić zdjęcia z ogródka nad urwiskiem (bo prywatny ogródek i zastrzelą), żółknie z zazdrości mijając piękne wille i nie mniej piękne szopki na ekskluzywne narzędzia ogrodnicze, czy garaże na luksusowe samochody. Na szczęście wyspa dość duża to i się pospólstwo i krezusi zmieszczą.

Oak Bluffs to miasteczko tętniące życiem nocnym. Nie dość, że my pospólstwo, to jeszcze pospólstwo chodzące wcześnie spać. Nie sprawdziliśmy czy tętni, czy nie. Atrakcją tego miasteczka są tzw Gingerbread Houses – przesłodkie, kolorowe domeczki. Takie dla krasnoludków trochę…

 

DSC06341

DSC06346

DSC06347

DSC06527

DSC06529

DSC06349

DSC06345

 Edgartown natomiast to niezwykle eleganckie, mucha nie siada miasteczko z domami tylko i wyłącznie w bieli i szarościach. I żeby mi się za dużo kolorowych kwiatków po ogródku nie pałętało. Kolory zostawmy szaleńcom z Oak Bluffs. W Egdartown znajduje się najdziwniejsza dotychczas przeze mnie odwiedzona plaża – Katama Beach. Dziwna była ze względu na tajemnicza atmosferę wykreowaną przez niezwykle gęstą i „mokrą” mgłę. Po kilku minutach na plaży nasze włosy były zupełnie mokre. Wielkie walące w pagórkowatą, piaszczystą plażę fale pojawiały się nagle wybiegając z gęstej mgły. Jak z jakiegoś filmu, wydawało się, że zaraz z mgły wyłoni się ogromny żaglowiec z wojownikami gotowymi zaatakować. Jeszcze nigdy nie byłam na plaży w takich okolicznościach pogodowych. Super!

DSC06350

DSC06382

DSC06351

DSC06352

DSC06361

DSC06353

DSC06364

DSC06428

DSC06441

DSC06442

 

W Aquinnah widzieliśmy czerwone klify, balony na plaży i dwie martwe gęsi. Poza tym statki, stateczki, maleńkie łódki, wielki łodzie rybackie, jachty i inne jednostki pływające. Super pyszne jedzenie, ulubione chilijskie wino (wyspiarskiego nie dostaliśmy) i całkiem fajny weekend.

 

DSC06517

DSC06519

DSC06516

DSC06512

DSC06372

DSC06456

DSC06543

DSC06462

DSC06344

Top 5 „mojego” USA!

DSC00219 - Version 2

To jest moje ulubione miejsce w USA :-)! 

Poniższy wpis powstał w ramach majowego projektu Klubu Polki na Obczyźnie, w którym piszemy o naszych ulubionych miejscach w krajach, w których mieszkamy. Projekt potrwa do końca czerwca, zaglądajcie i czytajcie.

W Stanach mieszkam od niedawna i wybranie pięciu ulubionych miejsc to nie lada wyzwanie. Albo i nie. Jak się widziało dwadzieścia miejsc, to wystarczy tylko czasami obniżyć oczekiwania (jak się mieszkało w niemieckich Alpach, to się ma wysokie wymagania względem wszystkiego) i wybrać te pięć najlepszych. Nie będę ukrywać, że Stany to nie moje miejsce na ziemi. Jeszcze nie oswoiłam i być może nigdy nie oswoję. Sercem nie ogarniam i nawet nie specjalnie się staram. Są jednak miejsca, do których kawałek duszy się przylepia i jak mnie życie w tyłek kąsa, to wracam do tych miejsc piechotą, rowerem, samochodem, czy choćby myślami. Oto super piątka mojego niespełna rocznego pobytu w zaledwie kilku stanach Stanów Zjednoczonych.

 

 

Boston

Screen Shot 2015-04-27 at 13.09.40

Pierwszy raz byłam w Bostonie jeszcze w poprzednim stuleciu. Już wtedy Boston wysunął się na prowadzenie zrzucając Nowy Jork na drugie miejsce. Kiepska konkurencja, bo wtedy widziałam tylko NY, Boston i kilka wiosek w New Jersey – nie było z kim walczyć! Kiedy dowiedzieliśmy się, że jedziemy do Rhode Island, moje pierwsze pytanie było…ok, moje pierwsze pytanie było, czy nie ma tam jadowitych węży, ale drugie jak daleko z East Greenwich do Bostonu? Niedaleko. Uwielbiam Boston! Nie jestem z tych, co chodzą z przewodnikiem w ręku chociaż wszystko, co ważne politycznie i historycznie w Bostonie widzieliśmy i w pamięci aparatu utrwaliliśmy. Lubię chodzić i chłonąć, oglądać, zaglądać, powąchać. I obserwować ludzi lubię. Ludzie w Bostonie są młodzi, nawet jeśli już nie są studentami wielu znamienitych uczelni, wyglądają jak studenci, ubierają się jak studenci i zachowują się jak młodzi, beztroscy, weseli studenci. Wszędzie spotkać można kolektywną miłość mojego życia – biegaczy! Biegają sami, w parach, z dziećmi w wózkach, z dziećmi obok, przed i za. Biegają, jeżdżą na rowerach, łyżwach i rolkach w miejskim parku, Boston Commons, wzdłuż portu i na przepięknej i popularnej wśród turystów ulicy, Beacon Street, na której podczas śnieżyc ostatniej zimy można było również spotkać grupy zapalonych narciarzy biegowych.

Bostończyk nie byłby Bostończykiem gdyby na pięciu częściach garderoby, na torbie, plecaku, samochodzie i rowerze nie miał znaczków swoich ulubionych drużyn sportowych w tym najbardziej znanych Red Sox (baseball) i The Patriots (futbol amerykański). I na równi śmieszy mnie i szanuję fakt, że oddany fan Czerwonych Skarpet, Ben Affleck, podczas kręcenia zdjęć do filmu „Gone Girl”, odmówił założenia czapki ze znaczkiem New York Yankees – odwiecznych wrogów drużyny Nowej Anglii. Ja osobiście od niedawna dopiero odróżniam baseball od futbolu, a to dopiero po „naszej” wygranej w Super Bowl! Koszulki jeszcze nie mam!

Czyli, że Bostończyków lubię bardzo. Co jeszcze? Jeszcze takie jedno miejsce w porcie bostońskim, które uwielbiam. Ma wszystko. Wielkomiejskość w postaci wysokich szklanych budynków w sąsiedztwie starych, czekoladowych budynków, spokój i bujający się na lekkich falach błogostan wciśniętych prawie między domy łodzi i jachtów, lekko oddalony harmider miasta i ledwie słyszalne fale zatoki. Melanż wszystkiego fajnego!

Zwiedzając bostoński must-see – Old North Church – najstarszy kościół w Bostonie, natknęliśmy się na maleńki czekoladowy budyneczek. I dosłownie i kolorystycznie. Budynek z tych starszych i łatwo się nie poddających, bo zbudowany w 1712 roku przeżył śmierć wszystkich budynków wokół w tym sąsiada swego – dom, który był własnością Benjamina Franklina –współtwórcy Stanów Zjednoczonych. W heroicznym w swym staniu domu jest co? Maleńkie muzeum czekolady połączone z tycią drukarenką-muzeum z czasów kolonialnych. Panie ubrane w stroje z epoki przygotowują czekoladę do picia i do jedzenia w tradycyjny sposób łupiąc i rozcierając ziarna kakaowca. Zapach w muzeum najbardziej czekoladowy na świecie, a wystój i atmosfera zachwyca. Po drugiej stronie wąskiego korytarza usmarowany po uszy młodzieniec w pięknym narzeczu bostońskim uświadamia gapiom znaczenie drukowanego słowa i pokazuje harówkę pracujących tam drukarzy.

Moje podniebienie i mój żołądek uwielbiają jeszcze jedno miejsce w Bostonie. Europejskie nosy zawiodły nas do włoskiej ciastkarni, Mike’s Pastry, we włoskiej dzielnicy Bostonu, słynącej ze swoich cannoli – wielkich rur z kremem. A kremów dziesiątki! A posypek jeszcze więcej! A tłumy na ulicy stoją! Ale warto…oj warto!

 

DSC05934

Clough House (czekoladowy dom)

 DSC06277

Czekoladowa pani (Captain Jackson’s Historic Chocolate Shop)

DSC06280

Drukarnia (Printing Office of Edes and Gill)

DSC05967

Beacon Street

DSC05965

Beacon Street

DSC06291

Kawałek portu

DSC06290

Ulubione miejsce

DSC06295

Bostoński melanż

 

Screen Shot 2015-04-27 at 13.29.34

Ekstremalny fan drużyny futbolu amerykańskiego. A w drużynie Patriotów Polacy: Robuś Gronkowski i Stefek Gostkowski.

(źródło: absnews.com)

Block Island

Screen Shot 2015-04-27 at 13.35.15

Czy byliście kiedyś na Helu przed nalotem turystów? Pustki. Siedzi rybackie pozawieszane na zaryglowanych drzwiach smażalni ryb, boje rybackie niezbyt dekoracyjnie walają się po ogródkach piwnych i tylko autochtoni wiedzą jak nie umrzeć z głodu. To jakby tak oderwać Hel od lądu i popchnąć jakieś dwadzieścia kilometrów w morze, wtedy otrzymamy Block Island w połowie kwietnia. Przez większość roku wyspę zamieszkuje tylko tysiąc mieszkańców. Tamtejsza szkoła liczy sobie setkę uczniów w klasach 0-12. Na ląd mogą się dostać kursującym dwa razy dziennie promem. Latem liczba przebywających na wyspie dochodzi do trzydziestu tysięcy! To my jednak wiosną i jesienią pobędziemy. Wyspa wygląda jak wszystkie moje wyobrażenia Zielonego Wzgórza. Rozrzucone po wyspie domy, niektóre ogrodzone, niektóre cieszące się bezpłotową wolnością. Jest małe obozowisko lam, szkockich krów, żółwi i gigantycznych królików. Wszystkie ochrzczone i regularnie dokarmiane torebkami za dolara. Skaliste klify straszą nazwami i historią. Najpiękniejsze, prawie pięćdziesięciometrowe Mohegan Bluffs były miejscem nieszczęsnej śmierci grupy nieposłusznych Indian z plemienia Mohegan. Tragicznie, ale przynajmniej ostatnie widoki przez śmiercią mieli nie do pobicia. Na plażach piasek albo kamyki. Drobne, kolorowe kamienie zaokrąglone przez wodę wydają niesłychanie przyjemny dla ucha odgłos kiedy kolejna fala wyrzuca je na brzeg i zabiera z powrotem do wody. Ale najlepsza rzecz jaka nas spotkała na Block Island to wylegujące się na skałach foki. Widzieliśmy osiem przepięknych szarych fok w tym mamę z maluchem siedzących na skałach tuż przy plaży. Niesamowite doświadczenie!

Na promie podsłuchałam rozmowę dwóch babek. Jedna drugiej opowiada, że przeprowadza się na stałe na wyspę, sprzedała dom na lądzie. Druga mówi, że owszem lato na wyspie, ale zimą woli Florydę. Pierwsza na to, że i ona na Florydę wyskoczy na tydzień lub dwa, ale resztę czasu spędzam na wyspie bo „jak tu nie kochać Block Island”.

 

DSC06102

Wyspiarski kościół

DSC06123

Kamykowo-piaskowa plaża

DSC06100 (1)

Nie wiem co to, ale ładne…

DSC06114

Odpoczywająca foka…

DSC06132 (1)

Schody na klify – Mohegan Bluffs

DSC06169 (1)

Przepiękne drzwi do domu

 

 

 

National Mall w Waszyngtonie (Washington, District of Columbia ma się rozumieć)

 Screen Shot 2015-04-27 at 13.45.54

Wszyscy chyba słyszeli o amerykańskim patriotyzmie. Nie mówię tutaj o wielkiej polityce, tylko o takim widocznym patriotyzmie i miłości do kraju w wykonaniu zwykłej jednostki człowieczej. Flagi na koszulkach, przed domami, na domach, na samochodach, łzy w oczach podczas hymnu, recytowana lojalka przez rozpoczęciem lekcji w szkole i obowiązkowa wycieczka do Waszyngtonu żeby zapoznać się, czy też swoje dzieci z historią i kulturą kraju swego. Wszystko co ważne, piękne i historyczne znajduje się na National Mall (znalazłam tłumaczenie „Galeria Narodowa” ale czy ja wiem…park taki…). Wzdłuż i w sąsiedztwie głównej alei w National Mall znajdują się wspaniałe budowle o znaczeniu politycznym jak również największy na świecie kompleks muzeów należący do Smithsonian Institute. Kapitol, Biały Dom, pomnik Waszyngtona, pomnik Lincolna, Biblioteka Kongresu sąsiadują z Muzeum Historii Naturalnej, Narodowym Muzeum Indian Amerykańskich i galeriami sztuki z całego świata. Powaga najważniejszych w kraju federalnych budynków i historycznych pomników wydaje się być złagodzona przez sztukę, wielką sztukę i każdą sztukę. Bardzo mi się to połączenie podoba.

I nie z powodu amerykańskiego, czy jakiegokolwiek innego patriotyzmu, National Mall jest jednym z moich ulubionych miejsc, takim co to się dusza do niego przykleiła. A i w samym parku mam swoje ulubione zakątki. Moim ulubionym budynkiem jest Smithsonian Castle sąsiadujący z bardzo ciekawym, eklektycznym muzeum – Freer Sackler Galery. Smithsonian Castle to piękny, czerwonawy budynek trochę schowany w zieleni i tworzący z nią wspaniałe połączenie. Piękny budynek i piękny ogród za budynkiem. Latem zapach dziesiątek rodzajów kwiatów wmieszany w ciężkie, wilgotne powietrze może lekko zawrócić w głowie, ale można tę głowę oprzeć na ławce i odpocząć chwilę ciesząc oko pięknym ogrodem.

Po drugiej stronie „ulicy” jest inny ogród (National Galery of Art Sculpture Garden), większy, ze ścieżkami i wielką fontanną, która w gorące, letnie dni chłodzi zmęczonych turystów. Po całym parku rozsiane są rzeźby i instalacje, a wśród nich polski akcent – dziewczęta (Puellae), Magdaleny Abakanowicz. W najbardziej zacienionym rogu parku znajduje się moje kolejne ulubione miejsce – ławeczka naprzeciwko Chagalla i jego pięknej, kolorowej mozaiki. Drzewa skutecznie oddzielają mozaikę od ciekawych oczu i aparatów turystów więc jest ich tutaj niewielu. Udało mi się dwa razy w ciszy i spokoju popatrzeć na Orfeusza w zupełnej samotności.

A gdzie można siedzieć trzy godziny, gapić się na ściany i się nie nudzić. W moim ulubionym pokoju muzeum sztuki (National Galery of Art) – pokoju impresjonistów. Latem, kiedy powietrze jest ciężkie, wilgotne, a temperatury zbyt wysokie by zwiedzać pomniki, nie ma lepszego miejsca niż chłodne i ciche pokoje muzeum. Monet, Cezanne, Degas czy Amerykanka Mary Cassatte, którą się zachwyciłam. I tak siedziałam i było mi tak dobrze…

Mam dwa marzenia. Chciałabym kiedyś zobaczyć kwitnące drzewa wiśni przy Tidal Basin i chciałabym zobaczyć National Mall nocą. Nie ma wyjścia, muszę wrócić!

Screen Shot 2015-04-27 at 14.02.01

Kapitol  (źródło: washington.org)

DSC05408

Pomnik Waszyngtona w towarzystwie flag i moich dzieci

DSC05409

Widok na Pomnik Ofiar II Wojny Swiatowej i na Pomnik Lincolna

IMG_2039

Moje ulubione miejsce – Smithsonian Castle

IMG_1916

Park wypełniony sztuką (National Galery of Art Sculpture Garden)

IMG_1919

Magdalena Abakanowicz 

IMG_1918

Drugie ulubione – Marc Chagalle, Orphee

 

 

 

Vermont – Montpelier

Screen Shot 2015-04-27 at 14.17.39

O Vermont (a mogę nie odmieniać, bo mi się nie podoba „vermoncie”?) pisałam już wcześniej tutaj więc nie będę się powtarzać. Oznajmiam tylko, że miłość do Vermont mi nie przeszła i kocham i uwielbiam i nie mogę się doczekać kiedy pojadę tam jeszcze raz. Tym razem, mam nadzieję, jesienią żeby zobaczyć małe wzgórza i większe pagórki w ogniu czerwonych liści! No i po świeży syrop klonowy, oczywiście!

 

 

Plaże Rhode Island

Screen Shot 2015-04-27 at 14.20.41

Nie umiem pływać. Potwornie boję się wody sięgającej do pasa. I to takiej wody w basenie, spokojniej, przeźroczystej i bez pływających stworzeń. Morze, czy ocean, który od morza różni się tym, że mnie jeszcze bardziej przeraża, ma zwierzęta, nie ma chloru, ma niosące pewną śmierć fale i nie ma drabinki, przy której można warować. To co ja tak lubię ocean i plaże? Tak jak można siedzieć na szczycie Osterfelderkopf w Garmisch i gapić się na alpejskie szczyty godzinami, tak można siedzieć na plaży, na ciepłym piasku (w bezpiecznej odległości od wody) i gapić się na wodę, na fale i na daleki horyzont tak samo długimi godzinami. Ocean, jak góry ma moc, potęgę, która pokazuje jak wielka i okazała jest przyroda i gdzie jest nasze w niej miejsce. Ocean ma jeszcze jedną przewagę nad górami. Wartości dźwiękowe! Nie ma nic lepszego na skołowane myśli, albo ich kompletny brak, jak szum fal…i stopy zakopane w ciepłym pisaku. Piasek inny niż wszędzie. Miękki i drobny jak mąka ziemniaczana. I piasek też wydaje dźwięk – skrzypi między palcami. I tak siedzieć i słuchać mogłabym długo…Uwielbiam.

 

DSC06196

Moja ulubiona plaża (Second Beach, Newport)

DSC06263

Jeszcze pustki…

DSC06173

Plaża w Narragansett 

IMG_2205

Plaża ze słonecznymi nogami…

Ten projekt dedykowany jest Stowarzyszeniu Piękne Anioły. Jeżeli spodobał Ci się mój post, możesz wesprzeć Fundację dowolną kwotą. Więcej informacji na naszym blogu: http://klubpolek.pl/?page_id=1702

Swędząca noga…

scan085

Jak ja bym chciała niektóre sprawy olać, odpuścić i dać im święty spokój… Nie potrafię. Coś w środku nie pozwala mi rezygnować z rzeczy, na których naprawdę mi zależy. Walczę, obijam się o ściany, o innych czasem też się obijam. Taka pokaleczona wśród pokaleczonych co robię? Wstaję i walczę dalej. Z duchami, z nieobecnymi, z niemymi. A ponoć czasem nie warto. Ponoć czasem trzeba odpuścić. Mówią, że błogosławieństwem jest umiejętność rozpoznawania rzeczy, na które nie mamy wpływu i im podziękować i spasować. Daru tego mi nie dano, ani z mądrością wiekową i doświadczeniem życiowym w pakiecie nie przyszło. Przyszła natomiast inspiracja. Niespodziewanie. Od niespodziewanie poukładanej osoby.

Dwa tygodnie temu w drodze do Bostonu z Dzieckiem Numer Jeden. Nasze dość częste podróże do Bostonu stają się okazją do pogadania. I gadamy. O wszystkim. Wszystko idzie gładko dopóki nie wchodzę na tereny prywatne mojego dziecka. Wtedy jest ciężko… Najpierw przedmowa w formie śmiesznych historyjek jak to się kochałam w Maćku, czy Bolku w pierwszej klasie liceum, jakie to rozterki przeżywałam, wiersze pisałam. Po wprowadzeniu tematu, obnażając totalny brak umiejętności dyplomacji, walę prosto z mostu.

– A ty Kasiu, masz chłopaka?

– Mamo, jesteś okropna. A nie przyszło ci do głowy, że może mam dziewczynę.

Kasia ma lekką (!!!!) obsesję na punkcie poprawności politycznej, broni wszelkich odchyłów od szerokorozumianej normalność, jest bardziej feministyczna niż nasza Kazia Szczuka i głośno sprzeciwia się każdemu rodzajowi dyskryminacji. Się poprawiam szybko co by nie stracić kontaktu.

– Ależ nie mam nic przeciwko. Interesujesz się dziewczynami?

– Nie mamo, nie interesuję się, ale weź to pod uwagę…

– Ok, to jeszcze raz. Masz chłopaka?

– No jest taki jeden.

Serce mi wali. Ile powie? Jak bardzo mi ufa? Jak bliski mamy kontakt? Ale luz…żeby nie przesadzić z zainteresowaniem.

– Fajnie…. A jaki jest?

I tu zaczyna się seria bardzo męczących pytań, jednowyrazowych odpowiedzi z długimi, dwuznacznymi spojrzeniami.

– A czym się interesuje?

– Wszystkim…

– Jaką lubi muzykę?

– Taką normalną…

– Jak ma na imię?

– Nie powiem, bo zaczniesz go śledzić?

– Na jaką literę?

– Nie powiem.

– Na „B”? Bruce?

– Mamo!!!

– Dobrze się uczy?

– Maaamoooo!!

Po tysiącu takich pytań i takich odpowiedź, jestem spokojna. Skrzyni na wiano nie muszę jeszcze malować. Ale super! Zakochała się. Dowiaduje się jak to jest, jakie to uczucie. Motyle w brzuchu i takie tam… Zostawię w spokoju.

Dzisiaj. W drodze do Bostonu. Zbierałam się z tydzień żeby zapytać o Chłopaka. Nie było okazji. A to najpierw ochrzan się należał za skarpetki na środku pokoju, a to za marne –A z angielskiego.

– Jak ci się układa z tym chłopakiem?

– Nie układa się.

Matko! Jest źle! Teraz muszę stanąć na wysokości macierzyńskiego zadania. Zraniona pewnie. Trzeba pocieszyć, ale nie za bardzo. Empatia, ale nie wpychanie w depresję. Nie zapomnieć powiedzieć, że się rozumie, sparafrazować wypowiadane w bólu zdania, dodać choćby mały gest fizyczny – przytulenie, tudzież poklepanie po ramieniu. Ciężkie dni przed nami, odpuszczę obowiązki domowe, niech w spokoju przejdzie żałobę.

– Coś się stało? Chcesz pogadać?

– Nic się nie stało.

– Powiedział ci coś przykrego?

– Nie.

– Coś zrobił?

– Nie.

– Znalazł sobie inną dziewczynę?

– Nie.

– Co się więc stało?

– Nic się nie stało.

– Jak to nic? Dwa tygodnie temu byłaś zakochana, dzisiaj już nie?

– Nie.

– Przestał ci się podobać?

– Tak

– Tak po prostu? Bez powodu?

– Tak.

– Nie rozumiem, dziecko…

– Wiesz jak to jest jak czasami swędzi cię noga?

– Wiem. I co?

– Swędzi cię noga, ale nie masz czasu jej podrapać, nie? Po chwili przestaje cię swędzieć, nie? No to tak właśnie z nim było. Przestał mnie swędzić!

A mnie cholera tyle nóg swędzi! I wciąż się drapie…