To jest moje ulubione miejsce w USA :-)!
Poniższy wpis powstał w ramach majowego projektu Klubu Polki na Obczyźnie, w którym piszemy o naszych ulubionych miejscach w krajach, w których mieszkamy. Projekt potrwa do końca czerwca, zaglądajcie i czytajcie.
W Stanach mieszkam od niedawna i wybranie pięciu ulubionych miejsc to nie lada wyzwanie. Albo i nie. Jak się widziało dwadzieścia miejsc, to wystarczy tylko czasami obniżyć oczekiwania (jak się mieszkało w niemieckich Alpach, to się ma wysokie wymagania względem wszystkiego) i wybrać te pięć najlepszych. Nie będę ukrywać, że Stany to nie moje miejsce na ziemi. Jeszcze nie oswoiłam i być może nigdy nie oswoję. Sercem nie ogarniam i nawet nie specjalnie się staram. Są jednak miejsca, do których kawałek duszy się przylepia i jak mnie życie w tyłek kąsa, to wracam do tych miejsc piechotą, rowerem, samochodem, czy choćby myślami. Oto super piątka mojego niespełna rocznego pobytu w zaledwie kilku stanach Stanów Zjednoczonych.
Boston
Pierwszy raz byłam w Bostonie jeszcze w poprzednim stuleciu. Już wtedy Boston wysunął się na prowadzenie zrzucając Nowy Jork na drugie miejsce. Kiepska konkurencja, bo wtedy widziałam tylko NY, Boston i kilka wiosek w New Jersey – nie było z kim walczyć! Kiedy dowiedzieliśmy się, że jedziemy do Rhode Island, moje pierwsze pytanie było…ok, moje pierwsze pytanie było, czy nie ma tam jadowitych węży, ale drugie jak daleko z East Greenwich do Bostonu? Niedaleko. Uwielbiam Boston! Nie jestem z tych, co chodzą z przewodnikiem w ręku chociaż wszystko, co ważne politycznie i historycznie w Bostonie widzieliśmy i w pamięci aparatu utrwaliliśmy. Lubię chodzić i chłonąć, oglądać, zaglądać, powąchać. I obserwować ludzi lubię. Ludzie w Bostonie są młodzi, nawet jeśli już nie są studentami wielu znamienitych uczelni, wyglądają jak studenci, ubierają się jak studenci i zachowują się jak młodzi, beztroscy, weseli studenci. Wszędzie spotkać można kolektywną miłość mojego życia – biegaczy! Biegają sami, w parach, z dziećmi w wózkach, z dziećmi obok, przed i za. Biegają, jeżdżą na rowerach, łyżwach i rolkach w miejskim parku, Boston Commons, wzdłuż portu i na przepięknej i popularnej wśród turystów ulicy, Beacon Street, na której podczas śnieżyc ostatniej zimy można było również spotkać grupy zapalonych narciarzy biegowych.
Bostończyk nie byłby Bostończykiem gdyby na pięciu częściach garderoby, na torbie, plecaku, samochodzie i rowerze nie miał znaczków swoich ulubionych drużyn sportowych w tym najbardziej znanych Red Sox (baseball) i The Patriots (futbol amerykański). I na równi śmieszy mnie i szanuję fakt, że oddany fan Czerwonych Skarpet, Ben Affleck, podczas kręcenia zdjęć do filmu „Gone Girl”, odmówił założenia czapki ze znaczkiem New York Yankees – odwiecznych wrogów drużyny Nowej Anglii. Ja osobiście od niedawna dopiero odróżniam baseball od futbolu, a to dopiero po „naszej” wygranej w Super Bowl! Koszulki jeszcze nie mam!
Czyli, że Bostończyków lubię bardzo. Co jeszcze? Jeszcze takie jedno miejsce w porcie bostońskim, które uwielbiam. Ma wszystko. Wielkomiejskość w postaci wysokich szklanych budynków w sąsiedztwie starych, czekoladowych budynków, spokój i bujający się na lekkich falach błogostan wciśniętych prawie między domy łodzi i jachtów, lekko oddalony harmider miasta i ledwie słyszalne fale zatoki. Melanż wszystkiego fajnego!
Zwiedzając bostoński must-see – Old North Church – najstarszy kościół w Bostonie, natknęliśmy się na maleńki czekoladowy budyneczek. I dosłownie i kolorystycznie. Budynek z tych starszych i łatwo się nie poddających, bo zbudowany w 1712 roku przeżył śmierć wszystkich budynków wokół w tym sąsiada swego – dom, który był własnością Benjamina Franklina –współtwórcy Stanów Zjednoczonych. W heroicznym w swym staniu domu jest co? Maleńkie muzeum czekolady połączone z tycią drukarenką-muzeum z czasów kolonialnych. Panie ubrane w stroje z epoki przygotowują czekoladę do picia i do jedzenia w tradycyjny sposób łupiąc i rozcierając ziarna kakaowca. Zapach w muzeum najbardziej czekoladowy na świecie, a wystój i atmosfera zachwyca. Po drugiej stronie wąskiego korytarza usmarowany po uszy młodzieniec w pięknym narzeczu bostońskim uświadamia gapiom znaczenie drukowanego słowa i pokazuje harówkę pracujących tam drukarzy.
Moje podniebienie i mój żołądek uwielbiają jeszcze jedno miejsce w Bostonie. Europejskie nosy zawiodły nas do włoskiej ciastkarni, Mike’s Pastry, we włoskiej dzielnicy Bostonu, słynącej ze swoich cannoli – wielkich rur z kremem. A kremów dziesiątki! A posypek jeszcze więcej! A tłumy na ulicy stoją! Ale warto…oj warto!
Clough House (czekoladowy dom)
Czekoladowa pani (Captain Jackson’s Historic Chocolate Shop)
Drukarnia (Printing Office of Edes and Gill)
Beacon Street
Beacon Street
Kawałek portu
Ulubione miejsce
Bostoński melanż
Ekstremalny fan drużyny futbolu amerykańskiego. A w drużynie Patriotów Polacy: Robuś Gronkowski i Stefek Gostkowski.
(źródło: absnews.com)
Block Island
Czy byliście kiedyś na Helu przed nalotem turystów? Pustki. Siedzi rybackie pozawieszane na zaryglowanych drzwiach smażalni ryb, boje rybackie niezbyt dekoracyjnie walają się po ogródkach piwnych i tylko autochtoni wiedzą jak nie umrzeć z głodu. To jakby tak oderwać Hel od lądu i popchnąć jakieś dwadzieścia kilometrów w morze, wtedy otrzymamy Block Island w połowie kwietnia. Przez większość roku wyspę zamieszkuje tylko tysiąc mieszkańców. Tamtejsza szkoła liczy sobie setkę uczniów w klasach 0-12. Na ląd mogą się dostać kursującym dwa razy dziennie promem. Latem liczba przebywających na wyspie dochodzi do trzydziestu tysięcy! To my jednak wiosną i jesienią pobędziemy. Wyspa wygląda jak wszystkie moje wyobrażenia Zielonego Wzgórza. Rozrzucone po wyspie domy, niektóre ogrodzone, niektóre cieszące się bezpłotową wolnością. Jest małe obozowisko lam, szkockich krów, żółwi i gigantycznych królików. Wszystkie ochrzczone i regularnie dokarmiane torebkami za dolara. Skaliste klify straszą nazwami i historią. Najpiękniejsze, prawie pięćdziesięciometrowe Mohegan Bluffs były miejscem nieszczęsnej śmierci grupy nieposłusznych Indian z plemienia Mohegan. Tragicznie, ale przynajmniej ostatnie widoki przez śmiercią mieli nie do pobicia. Na plażach piasek albo kamyki. Drobne, kolorowe kamienie zaokrąglone przez wodę wydają niesłychanie przyjemny dla ucha odgłos kiedy kolejna fala wyrzuca je na brzeg i zabiera z powrotem do wody. Ale najlepsza rzecz jaka nas spotkała na Block Island to wylegujące się na skałach foki. Widzieliśmy osiem przepięknych szarych fok w tym mamę z maluchem siedzących na skałach tuż przy plaży. Niesamowite doświadczenie!
Na promie podsłuchałam rozmowę dwóch babek. Jedna drugiej opowiada, że przeprowadza się na stałe na wyspę, sprzedała dom na lądzie. Druga mówi, że owszem lato na wyspie, ale zimą woli Florydę. Pierwsza na to, że i ona na Florydę wyskoczy na tydzień lub dwa, ale resztę czasu spędzam na wyspie bo „jak tu nie kochać Block Island”.
Wyspiarski kościół
Kamykowo-piaskowa plaża
Nie wiem co to, ale ładne…
Odpoczywająca foka…
Schody na klify – Mohegan Bluffs
Przepiękne drzwi do domu
National Mall w Waszyngtonie (Washington, District of Columbia ma się rozumieć)
Wszyscy chyba słyszeli o amerykańskim patriotyzmie. Nie mówię tutaj o wielkiej polityce, tylko o takim widocznym patriotyzmie i miłości do kraju w wykonaniu zwykłej jednostki człowieczej. Flagi na koszulkach, przed domami, na domach, na samochodach, łzy w oczach podczas hymnu, recytowana lojalka przez rozpoczęciem lekcji w szkole i obowiązkowa wycieczka do Waszyngtonu żeby zapoznać się, czy też swoje dzieci z historią i kulturą kraju swego. Wszystko co ważne, piękne i historyczne znajduje się na National Mall (znalazłam tłumaczenie „Galeria Narodowa” ale czy ja wiem…park taki…). Wzdłuż i w sąsiedztwie głównej alei w National Mall znajdują się wspaniałe budowle o znaczeniu politycznym jak również największy na świecie kompleks muzeów należący do Smithsonian Institute. Kapitol, Biały Dom, pomnik Waszyngtona, pomnik Lincolna, Biblioteka Kongresu sąsiadują z Muzeum Historii Naturalnej, Narodowym Muzeum Indian Amerykańskich i galeriami sztuki z całego świata. Powaga najważniejszych w kraju federalnych budynków i historycznych pomników wydaje się być złagodzona przez sztukę, wielką sztukę i każdą sztukę. Bardzo mi się to połączenie podoba.
I nie z powodu amerykańskiego, czy jakiegokolwiek innego patriotyzmu, National Mall jest jednym z moich ulubionych miejsc, takim co to się dusza do niego przykleiła. A i w samym parku mam swoje ulubione zakątki. Moim ulubionym budynkiem jest Smithsonian Castle sąsiadujący z bardzo ciekawym, eklektycznym muzeum – Freer Sackler Galery. Smithsonian Castle to piękny, czerwonawy budynek trochę schowany w zieleni i tworzący z nią wspaniałe połączenie. Piękny budynek i piękny ogród za budynkiem. Latem zapach dziesiątek rodzajów kwiatów wmieszany w ciężkie, wilgotne powietrze może lekko zawrócić w głowie, ale można tę głowę oprzeć na ławce i odpocząć chwilę ciesząc oko pięknym ogrodem.
Po drugiej stronie „ulicy” jest inny ogród (National Galery of Art Sculpture Garden), większy, ze ścieżkami i wielką fontanną, która w gorące, letnie dni chłodzi zmęczonych turystów. Po całym parku rozsiane są rzeźby i instalacje, a wśród nich polski akcent – dziewczęta (Puellae), Magdaleny Abakanowicz. W najbardziej zacienionym rogu parku znajduje się moje kolejne ulubione miejsce – ławeczka naprzeciwko Chagalla i jego pięknej, kolorowej mozaiki. Drzewa skutecznie oddzielają mozaikę od ciekawych oczu i aparatów turystów więc jest ich tutaj niewielu. Udało mi się dwa razy w ciszy i spokoju popatrzeć na Orfeusza w zupełnej samotności.
A gdzie można siedzieć trzy godziny, gapić się na ściany i się nie nudzić. W moim ulubionym pokoju muzeum sztuki (National Galery of Art) – pokoju impresjonistów. Latem, kiedy powietrze jest ciężkie, wilgotne, a temperatury zbyt wysokie by zwiedzać pomniki, nie ma lepszego miejsca niż chłodne i ciche pokoje muzeum. Monet, Cezanne, Degas czy Amerykanka Mary Cassatte, którą się zachwyciłam. I tak siedziałam i było mi tak dobrze…
Mam dwa marzenia. Chciałabym kiedyś zobaczyć kwitnące drzewa wiśni przy Tidal Basin i chciałabym zobaczyć National Mall nocą. Nie ma wyjścia, muszę wrócić!
Kapitol (źródło: washington.org)
Pomnik Waszyngtona w towarzystwie flag i moich dzieci
Widok na Pomnik Ofiar II Wojny Swiatowej i na Pomnik Lincolna
Moje ulubione miejsce – Smithsonian Castle
Park wypełniony sztuką (National Galery of Art Sculpture Garden)
Magdalena Abakanowicz
Drugie ulubione – Marc Chagalle, Orphee
Vermont – Montpelier
O Vermont (a mogę nie odmieniać, bo mi się nie podoba „vermoncie”?) pisałam już wcześniej tutaj więc nie będę się powtarzać. Oznajmiam tylko, że miłość do Vermont mi nie przeszła i kocham i uwielbiam i nie mogę się doczekać kiedy pojadę tam jeszcze raz. Tym razem, mam nadzieję, jesienią żeby zobaczyć małe wzgórza i większe pagórki w ogniu czerwonych liści! No i po świeży syrop klonowy, oczywiście!
Plaże Rhode Island
Nie umiem pływać. Potwornie boję się wody sięgającej do pasa. I to takiej wody w basenie, spokojniej, przeźroczystej i bez pływających stworzeń. Morze, czy ocean, który od morza różni się tym, że mnie jeszcze bardziej przeraża, ma zwierzęta, nie ma chloru, ma niosące pewną śmierć fale i nie ma drabinki, przy której można warować. To co ja tak lubię ocean i plaże? Tak jak można siedzieć na szczycie Osterfelderkopf w Garmisch i gapić się na alpejskie szczyty godzinami, tak można siedzieć na plaży, na ciepłym piasku (w bezpiecznej odległości od wody) i gapić się na wodę, na fale i na daleki horyzont tak samo długimi godzinami. Ocean, jak góry ma moc, potęgę, która pokazuje jak wielka i okazała jest przyroda i gdzie jest nasze w niej miejsce. Ocean ma jeszcze jedną przewagę nad górami. Wartości dźwiękowe! Nie ma nic lepszego na skołowane myśli, albo ich kompletny brak, jak szum fal…i stopy zakopane w ciepłym pisaku. Piasek inny niż wszędzie. Miękki i drobny jak mąka ziemniaczana. I piasek też wydaje dźwięk – skrzypi między palcami. I tak siedzieć i słuchać mogłabym długo…Uwielbiam.
Moja ulubiona plaża (Second Beach, Newport)
Jeszcze pustki…
Plaża w Narragansett
Plaża ze słonecznymi nogami…
Ten projekt dedykowany jest Stowarzyszeniu Piękne Anioły. Jeżeli spodobał Ci się mój post, możesz wesprzeć Fundację dowolną kwotą. Więcej informacji na naszym blogu: http://klubpolek.pl/?page_id=1702
Aniu… dłuzej nie mogłaś? 😉 Jak na razie ogarnęłam połowę i zdjęcia. Ale wrócę.. 😉 Bo pięknie w tej Twojej Nie ? Twojej Ameryce…
Wracaj! A najlepiej spakuj się i przyjedź odwiedzić :-)!
nie jest tak źle! Można pokochać w sumie tą Ameryką – przynajmniej tą przedstawioną przez Ciebie! 😉 Boston podoba mi się z Twojego opisu. A wiesz ze my w Dublinie mamy brata tego krolika z National Galery of Art Sculpture Garden? Bardzo się ucieszyłam jak to odkryłam dzięki Tobie 🙂 Bo jak zobaczylam tego Twojego to stiwerdziłam ze nasz musi byc od tego samego artysty. Poszukalam po necie i okazalo sie ze tak. Nasz nazywa się „Drummer” a ich tatą jest Barry Flangan. (wygoogluj sobie jak nasz wyglada). Nasz mieści się przed Irish Museum of Modern Art.
Kasia, ale super z tym królikiem. Nasz nazywa się Thinker on a Rock i bardzo mi się spodobał. Wasz szczuplejszy i bardziej dynamiczny :-)!I bogatsza jestem o kawałek wiedzy o sztuce dzięki tobie. Dziękuję!
A ja Tobie 😉 Nasz wyglada troche jak lobuz zadymiarz… tak przynajmniej mi sie zawsze wydaje. Wasz taki spokojny I stonowany 😉
Nasz stonowany, bo i w dostojnym miejscu stoi. Nie wypada zadymy robić w Washington DC :-)!
*Flanagan
Ciekawe miejsca i bardzo fajne zdjęcia!
Dzięki Travelling Rockhopper, miejsca zaiste ciekawe!
O matko! jak wyczerpująco podeszłas do tematu, jestem pod wrażeniem dlugości posta i ogromu ciekawych informacji! Moja Belgia to malutka pesteczka przy twojej wielkiej Ameryce! 🙂 wróce jeszcze raz by doczytać dokładniej 🙂 Pozdrawiam! Aga
Ako, już druga osoba mówi, że musi wrócić „doczytać”, może za bardzo „wyczerpująco” podeszłam do tematu – wszyscy wyczerpani tym czytaniem :-)!
Lubię wyczerpujące posty, znaczy, wyczerpujące podejście (i zrealizowanie) tematu. Pozdrawiam,