Dzisiaj kończę czterdzieści pięć lat. To zdjęcie zrobiłam na mojej macie do jogi, na dachu, o siódmej rano. Nie mam makijażu, jestem przed śniadaniem i mam nieświeży oddech. Zmarszczek nie widać, bo grawitacja działa na moją korzyść i mam wstrzyknięty kwas hialuronowy między brwi. Moja twarz jest blada, bo używam kremu z filtrem SPF 50. Sraczkowaty kolor moich włosów podyktowany jest koniecznością zamaskowania siwizny przyczołowej. Leżę na macie pod sklepieniem z niedojrzałych jeszcze winogron i pod najbardziej błękitnym niebem świata. Leżę na macie, która ostatnimi czasy jest przestrzenią najbardziej bezpieczną, stabilną, a jednocześnie wypełnioną wolnością i swobodą. Nie tylko ruchową. Optymistycznie zakładam, że to dokładnie połowa mojego życia, a jak przestanę żłopać wino, to kto wie, może i dwie piąte. Przez te 45 lat zdarzyło się bardzo wiele i już nie mogę się doczekać reszty mojego życia. Będzie śmiesznie i będzie strasznie, będą łzy smutku i radości, będą narodziny choć przeważać będzie śmierć, będzie ból i jego wyczekane uśmierzanie, będzie nadzieja i miłość i beznadzieja i pustka po miłości. Ale będzie. I to jest ważne. Że będzie, że doświadczę, że przejdę przez sam środek, bez tylnich wejść, skrótów, objazdów i obwodnic. Nie. Przejadę przez miasto, w godzinach szczytu, z tysiącem świateł, rond, z brakiem pierwszeństwa przejazdu. Tak jak uczy nas tantra, zjawię się na każde życia wezwanie.
W przeddzień moich urodzin, siedziałam przy kolacji z rodziną i przyjaciółmi. Z przyjaciółmi z początku mojego dorosłego życia i z tymi najświeższymi, z kreteńskiej jego części. Patrzyłam i słuchałam ile mnie od nich różni i jak wiele łączy. Jak znamy tylko fragmenty naszego życia, jak widzimy te fragmenty inaczej niż sami je przeżywający. Jak znajduję siebie w ich opowieściach, lub jak zupełnie nie potrafię się do nich odnieść. Jak współczuję im toczonych życiowych walk, jak płaczę z nimi nad niesprawiedliwością i krzywdą. Jak się cieszę ich sukcesami i jak życzę im wszystkiego co najlepsze. Jak jest mi wstyd, że nie znana jest mi twórczość Hessego i nie rozumiem Kafki. Jak chciałabym pokochać Kretę tak jak inni, tak na zabój, na zawsze, a nie potrafię. Jak chciałabym przestać tęsknić za Alpami, a nie umiem. Jaka jestem wdzięczna, że mimo braku wolnego czasu, zmęczenia i godziny jazdy samochodem, siedzą ze mną przy stole. Jak miło patrzeć, że kobiety, które znają się zaledwie kilka godzin, ufają sobie na tyle żeby opowiadać o swoim, trudnym czasem, życiu. Przytulają się. Że jest autentyczna ciekawość drugiego człowieka i wypływająca z serca potrzeba pomocy. Ktoś komuś powiedział, że ma piękne oczy, talent artystyczny, wiedzę rozległą, wielkie serce i cudną chustę. I to wszystko razem, i każde z osobna, bez omijania ani jednej emocji, ani jednego komentarza, sprawia, że czuję się wolna. Bo wolność, moi kochani, jak uczy nas wspomniana już tantra, jest wtedy kiedy nie pragniesz żeby dana chwila była inna niż jest. Kiedy jesteś obecna w każdej sytuacji, lepszej i gorszej. Kiedy zbierasz wszystkie kolory życia i wyplatasz z nich wielobarwny koc, kilim, czy co tam chcesz mieć blisko przy sobie, do przytulania. To ja sobie, na swoje urodziny, życzę takiej właśnie wolności. I wiem, że to wcale nie będzie łatwe i wiem, że “uważaj czego sobie życzysz”, ale właśnie tego chcę. Jakkolwiek wielki, smutny, euforyczny, niebezpieczny, trywialny, nudny i błahy będzie to moment, chcę go przeżyć tak jakby był najbardziej drogocennych momentem ever!