Ach, ta emigracja…

Po minach widać kto komu wywinął jakiś dowcip. Garmisch 2012.

Post raczej z tych zrzędliwych, ale jak tu nie narzekać na emigrację jak co rusz to jakieś smutne pożegnania, oczekiwanie, jęczące z bólu serce i zatkane zatoki od płaczu. Ten rok obfituje, (a lipiec dopiero i reszta roku jawi się wielce przygnębiająco) w momenty kiedy w mostku boli i paczka chusteczek na łebka nie starczy. Post nawiązuje również do tekstu mojego dziecka na stronie Klubu Polki. Tekst podobno bije rekordy popularności. Ciekawe dlaczego? Ani z nas Orzeszkowe, ani temat nie odkrywczy. Miliony dzieci są na emigracji, miliony przeprowadzają się kilka razy w życiu. Zmieniają szkoły, gubią się w językach zapominają imion kuzynostwa, tracą przyjaciół na dobre i na złe, towarzyszy zabaw, powierników. Tęsknią za znajomą piekarnią, wydeptaną  ścieżką w parku. Ale może o tym się nie mówi, nie pisze? Może za mało? Może zaganiani emigracyjnie nie przykładamy wystarczającej wagi do tego co czują nasze dzieci, które w połowie są nami, w połowie Niemcami, Anglikami, Rosjanami? Może za mało słuchamy, a może one za mało mówią? To o czym pisała Kasia zdarzyło się wczoraj. 

Ze słowacką Sylvią znamy się dziewięć lat. Łączy nas tyle, że aż trudno uwierzyć, że to zbieg okoliczności. Jesteśmy w tym samym wieku, nasi mężowie, bracia i mamy też w tym samym. Jesteśmy po tym samym kierunku studiów, wyszłyśmy za mąż w tym samym roku. Nieaktualne żony naszych aktualnych mają tak samo na imię, w prezencie gwiazdkowym kupiłyśmy sobie nawzajem tę samą książkę. Sto lat temu, tego samego dnia odwiedziłyśmy małe, bawarskie miasteczko, w którym, dziesięć lat później, poznałyśmy się. Nasze starsze córki i młodsi synowie urodzili się porą letnią w tych samych latach. Po kilku tygodniach znajomości zostali najlepszymi przyjaciółmi. Każdy weekend spędzaliśmy razem. Dziewczyny razem oglądały filmy na szpitalnym łóżku chorej Kasi. Chłopcy zostali “aresztowani” przed żandarmerię wojskową za bieganie na golasa po bazie wojskowej. Wspierali się kiedy jeden przeraźliwie bał się jeździć na nartach po lesie, a drugi spanikował przed walką karate z niemieckim wielkoludem. Okładali sobie tyłki lodem i ocierali łzy bólu po pierwszej lekcji na snowboardzie. Znają swoje marzenia, bolączki i ulubione smaki lodów. Nie mają problemu z prezentem urodzinowym dla siebie nawzajem i z pomysłem na psikusa. 

W odległości dosłownie kilku dni dowiedzieliśmy się, że wyjeżdżamy z Niemiec do Stanów. My do Rhode Island, oni do Kolorado. Nasze samoloty wylądowały w Stanach w kilkunastogodzinnym odstępie czasu. Przez cztery lata, nawet kiedy brakowało finansów, kiedy trzeba było spłacać kartę kredytową przez kolejnych kilka miesięcy i brać dodatkowe lekcje, jedna rzecz była priorytetowa. Dzieci mają się spotkać choć raz w roku. Raz udało się dwa razy. Kiedy dzieci spotkały się rok temu nie wiedzieliśmy jeszcze, że to nasze ostatnie wakacje w Stanach. Miały nadzieję na wspólne święta. Nie udało się. W kwietniu cudowna wiadomość – dzieci przyjeżdżają na Kretę. Ze swoją mamą – moją przyjaciółką! To było cudownych jedenaście dni. Sylvia i ja przerobiłyśmy ustnie chyba każdy, możliwy temat, wykończyłyśmy psa porannymi spacerami i zagłuszyłyśmy każdą morską falę mieszkanką polskiego i słowackiego. Dzieci spędzały ze sobą każdą sekundę. Ich przyjaźni “przerwana” cztery lata temu, odgrzewana co roku, przetrwała i ma się lepiej niż bym sobie mogła wymarzyć. Łączy ich wiele, dzieli tylko tylko jedno – tysiące kilometrów. To czwórka mądrych i otwartych młodych ludzi z wielkimi sercami, zrozumieniem dla siebie nawzajem i dla innych, z ogromnym poczuciem humoru i apatytem na życie. Z marzeniami i planami wspólnych wakacji, studiów i podróży. Każdy z nich zaczyna nową drogę, nową szkołę, pozna nowych ludzi. Trójka z nich z dala od domu. Są wystraszeni, zestresowani, martwią się, ale pocieszają się nawzajem, dodają otuchy, wspierają. Uczą od siebie nurkowania, skakania ze skał do wody, gry na gitarze, rysunku. Uczą się od siebie jak radzić sobie z byciem Europejczykiem w Stanach i Amerykaninem w Europie. 

Wczoraj, w drodze na lotnisko tuliłam słoną jeszcze od morskiej wody głowę osiemnastolatki płaczącej po rozstaniu z przyjaciółką. Czternastolatek nie odzywał się przez cały lot. Mieli spędzić miły wieczór w Wiedniu w oczekiwaniu na lot do Stanów. Zostali w pokoju hotelowym, pod kołdrami, we łzach. Moje dzieci zamikły na cały wieczór zamknięte w swoich pokojach. Ja zasnęłam z bólem głowy i zatkanymi zatokami od płaczu. I weź tu człowieku kochaj emigrację. 

Niech się święci…

W Stanach tak się przygotowywałam na czwartego lipca.

Nie piszę i przepraszam. Trudno jednak pisać w takich oklicznościach greckiego lata. Po porannej wizycie na plaży suszymy rozwijające się w szalonym tępie skrzela i składamy w kostkę płony pławne. Zeskrobujemy łyżkami sól ze skóry, nawilżamy ją kremami, pompujemy w siebie hektolitry wody, kilogramy arbuzów, rozwieszamy ręczniki, po godzinie je zbieramy, pakujemy do torby i na plażę. Wieczorem padamy na pysk. Padniętym pyskiem pijemy wino za dwa pięćdziesiąt i idziemy spać. I tak od przyjazdu ze Stanów. A ja o Stanach właśnie chciałam nadmienić dzisiaj, bo to przecież czwarty lipca dziś i Dzień Niepodległości. Dziwnie trochę obchodzi się taki dzień “ na zewnątrz”. Żadnych flag, gwiazdek, pochodów, koszulek ani czapeczek. Szkoda trochę, bo mnie podoba się ten amerykańskie papierowo-plastikowy patriotyzm. Trochę mi dziś tego brakuje. Wróciłam więc do tekstu sprzed roku, bo rok temu hucznie obchodziliśmy Dzień Niepodległości. Najhuczniej jak się da, bo na najstarszej paradzie w USA. Kto nie czytał, zapraszam!

4th of July…