Sindbad i jajka

Mama wspomina jak to w wieku czterech czy pięciu lat wielokrotnie straszyłam wszystkich domowników ucieczką z domu. Nie wiadomo dlaczego miałabym opuścić ukochaną rodzinę i wybrać się w daleką podróż, nie pamięta się też ile razy szantażowałam tym rodzinę i czy kiedykolwiek rzeczywiście wyszłam z domu. Pamięta się natomiast plastikową torebkę z Sindbadem wiszącą, na wypadek nagłej potrzeby ucieczki, na kaloryferze przy drzwiach wyjściowych. No i pamięta się listę wałówki, którą to chciałam ze sobą zabrać – były to…jajka! Nie jest sprecyzowane czy gotowane czy surowe. Czy miała to być gotowa przekąska, czy też może miały być składnikiem jakiegoś, bardziej skomplikowanego dania. Jest to ciekawe tym bardziej, że nie lubiłam jajek jako dziecko…czyżby chęć przygody kulinarnej w pojedynkę? Potrzeba radykalnej zmiany? Prowokacja jajeczna? W mojej poszarpanej pamięci widzę tę torbę, niebieską,  z uśmiechniętym Sindbadem wiszącą w takim miejscu, że tylko ją zabrać i wyjść.  Czuję taki żal, smutek i gorycz w sercu, złość i maleńki straszek. A z drugiej strony, pewność, że sobie poradzę, że nikt nie jest mi potrzebny żeby te jajka gdzieś na rowie, sto metrów od domu skonsumować. Zdaje się, że nigdy nie uciekłam, ale widok tej torby przywołuje poczucie bezpieczeństwa w tej dziecięcej niezależność – Sindbad i jajka. Czegóż można chcieć więcej?!

Pamiętam też dobrze te „kilka sekund” kiedy zgubiliśmy Jasia. Byliśmy w ogromnej amerykańskiej bazie, kupowaliśmy lunch, ja szłam trzymając tacę z jedzeniem patrząc co pół sekundy na idącego za mną trzyletniego Jasia, tuż za mną, prawie trzymającego się moich spodni…odwracam się kolejny raz i Jasia nie ma. Biegam, wołam, pytam jedzących lunch, niezwracających na nic ludzi, pojawia się Chris z Kasią, znajdujemy policjanta przy drzwiach, on zawiadamia wszystkie wyjścia i wyjazdy z bazy, zamykają bramy. Robi mi się słabo. Nagle słyszę płacz i widzę Jasia z panią, która wygląda trochę jak ja…szczególnie z tyłu i na wysokości kolan. Łaził za nią po sklepie myśląc, że to ja. Tego strachu i bezsilności nie sposób jest opisać. To chyba jedno z najgorszych możliwych uczuć.

W poniedziałek, w południe dostaję email, zawiadomienie na Facebooku, na Skypie i w pięciu innych miejscach, że córka mojej koleżanka zaginęła. Proszą o pomoc! Serce stanęło mi na moment. Jak to zaginęła? W Garmisch? W najbezpieczniejszym miejscu na świecie? Przypomniałam sobie jak czułam się wtedy, gdy przez moment nie wiedziałam gdzie jest Jasiek. Ten moment bezsilności. Poczucie totalnej bezradności, wszechogarniająca niemoc. Mogłam sobie tylko wyobrazić w jakim stanie są jej rodzice. Telefon do Chrisa, wszyscy w bazie już wiedzą i proponują pomoc – totalnie amerykańskie…wsiadają w samochody, tłumaczą na niemiecki, dzwonią na niemiecką policję, zawiadamiają niemieckich znajomych, proponują psychologa, księdza i ugotowanie lunchu. Po dwóch godzinach totalnej paniki, zdjęcia i ogłoszenie nagle znikają i pojawia się informacja, że dziewczyna się znalazła. Czy jest cała i zdrowa? Gdzie i kto ją znalazł? Co się stało? Ponieważ baza malunia więc i wiadomości rozprzestrzeniają się dość szybko. Okazało się, że dziewczyna zwiała z domu. Pokłóciła się z rodzicami dzień wcześniej, napisała list że do domu nie wróci, żeby jej nie szukać i zwiała. Rodzinę dość dobrze znam, z mamą nie jeden stok narciarski zaliczyłyśmy, dziewczyna ma 14 lat, „na oko” zwyczajna nastolatka, mama, Europejka (ma to jednak duże znaczenie), stara się wychować ją na porządnego człowieka, ojciec „na oko” w porządku, starsza siostra, szkoła „na oko” dobra, „na oko” fajne towarzystwo….i co się stało? Nie wiadomo…Może torba z Sindbadem wisiała za blisko drzwi? A może właśnie w ogóle jej tam nie było? Może zabrakło tego wentyla bezpieczeństwa w postaci tej torby? A może takiego wyzwania jajecznego, które jest w bezpiecznej odległości? A może niczego nie zabrakło…może czasami tak się zdarza, że człowiek już nie daje rady i „wychodzi”.

Odezwały się mądre głosy…Co za gówniara? Rodzice tyle pracy włożyli w wychowanie, a ona co? Rozpuszczona księżniczka? To nie było bez powodu? Ktoś popełnił błąd? Matka na pewno! Ojciec może? Narkotyki! Seks! Alkohol!

A może nic? A może wszystko naraz?

Czy ja znam Kasię? Czy ma taką torbę Sindbada? Czy potrzebuje takowej?  Czy jajka będą jej jedynym wyzwaniem? Co zrobię kiedy ona ucieknie z domu? Co należy zrobić? Jakich błędów nie popełnić. Pewnie już je popełniam. Jak zatem przestać? Niesamowite, na ile pytań nie mam odpowiedzi i pewnie nigdy nie będę miała. Czy da się żyć z tymi nieodpowiedziami? Pewnie się da, a na pewno trzeba…nie ma kurde innego wyjścia.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Szwedzka terapia

Po ostatnim depresyjnym wpisie, przejęta rodzina i przyjaciele założyli fundację na rzecz poprawienia mojego stanu psychicznego, a pieniądze zebrane zostały przeznaczone na moją terapię! Mimo, że w ciężkiej depresji jestem, lubię brać sprawy w swoje ręce i postanowiłam sama się wyleczyć. Opróżniłam więc konto fundacji i w ramach samoterapii (pewnie takie słowo nie istnieje, ale na zasadzie wyrazu „samoobrona” utworzyłam taki właśnie rzeczownik) wybrałam się na zakupy do Ikei. Nie czekam na zapracowanych urzędników amerykańskich, rozpoczęłam procedury upiększające pokój dzieci. Maskirowka – to znacznie lepsze słowo opisujące to, co robię z ich pokojem. Kupiłam zasłony (materiał kupiłam i szyć będziem…to znaczy Magda moja będzie bo również martwi się o moje zdrowie psychiczne). Kupiłam nowy dywan, doniczki, lampkę i oprawki na zdjęcia. Na Święto Pracy przyjeżdża do mnie przyjaciółka z Polski, która charakteryzuje się „niezdrowym” (jej własne słowa) stosunkiem do porządku. Może nie zauważy niepomalowanych ścian, a skupi się na kolorowych zasłonach. 

Ikea. Biorąc pod uwagę zasobność portfela przeciętnego Bawarczyka, w porównaniu z przeciętnym portfelem Polaka, powinniśmy mieć jedną Ikeę na stu mieszkańców Bawarii – i tak na pewno wszystko by wykupili. Ale nieeee…niech wszyscy kupują malowane szafy, skrzynie i wieszaki zrobione z rogów ukatrupionych jeleni i nozdrzy zaszlachtowanych dzików, a do Ikei trzeba zaiwaniać sto kilometrów (dodam, że do granicy włoskiej mamy tylko 70 kilometrów). Okazuje się, że nie jest bezpiecznie jechać do Ikei z depresyjną kobietą w wieku przedmenopauzowym – nikt się nie zgłosił, więc pojechałam sama. W trakcie ponad godzinnej podróży postawiłam kontynuować samoteriapię i zaczęłam rozprawiać się z jednym z podpunktów, a mianowicie z moją niewiedzą. Jako, że audiobooków na tematy językowe, a w szczególności na temat dwujęzyczności, jak na lekarstwo, postanowiłam zaczerpnąć trochę wiedzy z dyskusji na ten temat. Niejeden powiedziałby, że trudno dyskutować jadąc w samochodzie w pojedynkę. Okazuje się, że wystarczy mieć trochę chorej wyobraźni i słuchawkę…Od kiedy wdałam się w publiczną dyskusję na temat dwujęzyczności w pewnej grupie społecznościowej,  definicja dwujęzyczności nie opuszcza mnie ani na chwilę. Wygrzebałam starych przyjaciół, Swaina, Krashena i Ellisa, a także zakupiłam książkę nowego znajomego Grosjeana, zasiadłam do samochodu a ze mną moje językowe koleżanki (dla wszystkich was dziewczyny starczyło miejsca – samochód amerykański!) i tak przez sto kilometrów dyskutowałyśmy sobie o dwujęzyczności. Dziwnie się jakoś wszystkie ze mną zgadzały, ale widocznie siła przekonywania mnie nie opuściła w czasie tej trudnej choroby depresyjnej. Gdyby jednak ktoś z przejezdnych, czy stojących na światłach  kierowców zastanawiał się, dlaczego ja tak ustami i rękami rozmawiam, wkładam sobie do ucha jedną słuchawkę i że niby przez telefon rozmawiam (bo to nie jest pierwsza dyskusja, kilka razy jechałam sama do Polski – to dopiero był maraton!). Kiedyś pan z MediaMarktu poinformował mnie, że już nie robią zestawów głośnomówiących w takiej formie, więc albo kwalifikuję się do mandatu za słuchanie muzyki podczas jazdy albo jakieś inne służby mną się wkrótce zajmą. I to było w drodze do Ikei, w drodze powrotnej zabrałam inne koleżanki i rozmawiałyśmy nad wyższością zakupów na targu nad zakupami w Tengelman.

I jakaś zdrowsza jestem…

I jeszcze językowo trochę…Kilka tygodni temu oglądałyśmy z Kasią niemiecką wersję Idola, która po niemiecku nazywa się Deutschland Sucht Den Superstar (Niemcy szukają gwiazdy, nawet super gwiazdy). Kasia podczas oglądania zawsze sarkastycznie dodaje, że „Deutschland muss noch einen superstar suchen” (że oj ci Niemcy jeszcze muszą szukać…). No i ostatnio ci kandydaci na super gwiazdy śpiewali niemiecki piosenki. Dziewcze moje twierdzi, że niemiecki język jakiś taki nie piosenkowy i że wydaje się, że śpiewają o duperelach. Pomyślałam sobie, że może jest przyzwyczajona do piosenek po angielsku i że teksty śpiewane po angielsku brzmią jakoś tak „normalnie”. Znalazłam jej polecony przez kogoś występ Cezika, pod tytułem: „Wniosłe treści obcych pieśni”. Że niby po angielsku to taki ważny przekaz mają te piosenki? Nowe słownictwo? „Balety” i „tasować”, a dzieci chodzą po domu i drą się: „Miło poznać, to jest szalone!” I polski wieczór kulturalny mamy!

Nie dociągam

Zanim o niedociąganiu, chciałam zapytać szanowne czytelniczki z miasta mojego niemieckiego, dlaczegóż to nie biorą udziału w komentowaniu moich językowych części blogu. Wiem, że mają dużo do powiedzenia, mają czym się podzielić i o kim pisać. A te inne panienki po filologiach różnych z mojego kraju również nic nie mają do powiedzenia? Do dyskusji! Marsz!

Z drugiej zaś strony, być może, że wpisy nieciekawe, że się za mało staram, że nie dociągam…dziś właśnie o moim niedociąganiu.

Ostatnio dość intensywnie udzielam się w językowej blogosferze. Blogosferze żadnych korzyści to nie przyniosło, a moje niskie już poczucie wartości ucierpiało na tym udzielaniu się w sposób znaczący. Człowiek taki szczęśliwy, w błogiej pisarskiej nieświadomości żyje, dopóki nie dowie się, kto go czyta. Za każdą blogową Basią, Karoliną, czy Bożenką kryje się, bardzo skutecznie, niesamowita osobowość. To panie z tytułami i nadbagażem wiedzy rozmaitej, której to przyswojenie, w jakiejkolwiek formie, zajęłoby mi ze trzy życia. Są również autorki książek, publikacji, stawiających włosy na plerach wierszy, założycielki stowarzyszeń, organizacji, bojowniczki o język polski swoich dzieci w najmniej sprzyjających warunkach, mówiące, piszące i czytające w pięciu językach i nigdy nie zapominające przecinka tam gdzie on ma się pojawić. I to tylko garstka informacji, którymi te, dodatkowo skromne i pokorne, kobitki zechciały się podzielić. A co tam jeszcze skrywają? Strach pytać. Założę się, że noszą rozmiar 34, nie mają zmarszczek, gotują znakomicie, ćwiczą jogę jeżdżąc na nartach i robią na drutach piekąc drożdżówki z jagodami, w swojej świecącej czystością kuchni, z oknem na pięknie wypielęgnowany ogród, gdzie gromadka wyprasowanych dzieci gra w szachy (drewniane oczywiście, własnoręcznie wydłubane w deszczowy piątek).

A ja? Niedociągnięta…po polsku piszę tak sobie, z błędami, bez przecinków, mówię jeszcze gorzej. Po angielsku też szału nie ma, szczególnie, że żeby dbać o język mniejszościowy moich dzieci, nie mówię po angielsku w domu. W pracy, której teoretycznie nie mam, wystarczyłby czasami angielski po anglojęzycznym przedszkolu. Książki żadnej nie napisałam i nie zanosi się, że coś się w tej kwestii zmieni. Felietonów moich żadna szanująca się gazeta nie chce…nawet przeczytać. Ba, odpisać na mój email nie chce! Żeby wiersz napisać, musiałabym chyba doprowadzić się do jakiejś skrajnej depresji, inaczej jakaś kaszana wychodzi. Nie dość, że książki żadnej nie napisałam, to dawno żadnej do końca nie przeczytałam. Którąkolwiek zacznę, druga już się drze żeby ją zacząć i tak na stoliku leżą trzy zaczęte. Za chwilę biblioteka upomni się o swoje, oddam i wypożyczyć zapomnę. No i w wiedzy znów się nie podciągnę.

Zawodowo też czuję się niedociągnięta. Dostałam strasznie oporną grupę, która wręcz broni się rękami i nogami przed nauką. Wczoraj powiedziała mi uczennica, że ona nie lubi pracować w parach, w grupie tym bardziej, nie lubi czytać tekstów po angielsku bo nie zna wszystkich wyrazów, słuchać i oglądać (rozumienie ze słuchu robię zazwyczaj z TEDtalks – polecam wszystkich nauczycielom) też nie lubi bo za szybko mówią. Tak w ogóle, mówić też nie za bardzo bo krępuje się innych (dodam, że grupa istnieje już trzy lata i liczy sobie osiem kobitek w wieku mojej mamy…i babci). Ona najbardziej lubi kiedy „nauczyciel prowadzi lekcję, stoi na środku i mówi”. Wszystkie pozostałe panie przytaknęły głową. Nieśmiało dodam, że kurs nazywa się Small Talk, nie jest to pokutny kurs językowy i całkiem sporo kosztuje! No i właśnie niedociągnięta jestem w temacie takich opornych uczniów…

Jeszcze tak… nie radzę sobie z lenistwem sportowym. Znów nic nie robię, że niby zatoki, katar, wiatr chłodny, nienaoliwiony łańcuch w rowerze, nieświeży zapach na siłowni…A spodnie coraz ciaśniejsze, a mięsień trójgłowy w stanie spoczynku. I jeszcze z gotowaniem sobie nie radzę…przejadło mi się dosłownie wszystko! Jako wegetarianie już na starcie mamy połowę mniej możliwości, następne kilkanaście procent nie nadaje się na Kasi jelita, inna część składników jest nie do zdobycia w mięsożernej Bawarii, jeszcze inna część jest zbyt skomplikowana, jeszcze inna zbyt ostra…zostaje makaron z sosem pomidorowych, czyli to, co jemy w poniedziałki, środy i niedziele. Dom też jakiś niedociągnięty, zetrę kurz w jednym kącie, w drugim więdnie kwiatek, podleję kwiatek, zapluta pastą do zębów umywalka, wyszoruję umywalkę, śmieci się wysypują, wywalę śmieci i znów kurz przydałoby się zetrzeć.

Kompletnie niedociągnięta jest również moja twarz. Wszędzie zmarszczki i żaden krem, rozjaśniacz, pociemniacz, żelazko w kremie nie pomagają. Siwizna wyłazi w każdego kąta głowy, okulary noszę już właściwie cały dzień bo i datę przydatności do spożycia trzeba przeczytać i godzinę sprawdzić. I zauważyłam, że pochylam głowę w stronę dochodzącego dźwięku…

Chciałabym na coś zwalić tę moją niedyspozycję ogólno-życiową. Mogę zwalić na nadchodzący nieuchronnie, co sześć do ośmiu tygodni, stres związany z Kasi kolejnym wlewem Remicade. Udało nam się cztery razy, czy uda się kolejny? Każdy wlew może być ostatni dla niej, nie czuję się wybrańcem losu i nie mogę powiedzieć, że nam to się nie zdarzy, że jesteśmy wyjątkami, że Kasia zasłużyła na zdrowie…jak każdy! Zawsze lubię mieć plan B, C, X, Y, Z a tu planu brak! Chciałabym to zwalić na stres związany z naszą przyszłością jaką nam powolutku (cholernie powolutku) gotuje rząd amerykański. Mieszkamy tutaj już prawie dwanaście lat i co dwa lata w panice pakujemy się, szukamy szkół w Stanach, dajemy nadzieję rodzinie i przyjaciołom (szczególnie jednemu) w Stanach, a straszymy wyjazdem rodzinę i przyjaciół w Europie. I nic! W łaskawości swojej rząd przedłuża Chrisowi kontrakt i tak sobie siedzimy jak myszy pod miotłą, bo nie ma co ukrywać, że najchętniej nie ruszalibyśmy się stąd wcale. Ale wszystkie znaki na niebie i ziemi, znaki w mailach i w rozmowach telefonicznych wskazują na to, że idylla się kończy i czas się pakować ALE… nie na pewno i nie wiadomo kiedy! Więc…planujemy wakacje? Nie! Planujemy remont? Nie! Kupno nowego łóżka dzieciom? Nie! Wyjazd do Polski, imprezy urodzinowe, zakończenie roku szkolnego, kupno snowboardu, sprzedaż butów narciarskich? Carpe diem nabiera zupełnie nowego znaczenia!

Żeby jednak kontynuować moje czarnowidztwo, wydaje mi się, że kiedy powyżej opisany stres się zakończy, bo wiem, że tak, czy inaczej, się skończy, nic się nie zmieni. Nadal czegoś, a w czarnym scenariuszu wszystkiego nie dociągnę i taka niedociągnięta zostanę na zawsze…

Jacyś tacy niedociągnięci na tym zdjęciu jesteśmy…

 

DSC01641

Znów językowo

Zainspirowana mnogością postów moich zacnych językowych koleżanek, jak również intensywnością komentarzy i liczbą pomysłów, postanowiłam wypowiedzieć się u siebie.

Na moich ulubionych blogach językowych pojawiły się dyskusje na temat metod, nawet nie  nauczania, a używania języka polskiego jako języka, w większości przypadków, drugiego. I tak, mamy metodę OPOL (One Parent One Language – Jeden Rodzic Jeden Język, tutaj o niej u Faustyny). Metoda ta wydaje się najbardziej logiczna i naturalna i w naszym domu takaż była stosowana od samego początku. Doszłyśmy jednak do wniosku, że w dalszych latach rozwoju językowego dziecka, metoda ta może nie być wystarczająca i może warto byłoby spróbować innej metody. Ta inna metoda to ML@H (Minority Language at Home – Język Mniejszościowy w Domu, też u Faustyny) czyli mówienie po polsku w domu, w porywach można uzgodnić inne miejsce, gdzie będziemy rozmawiać po polsku, a czasem nawet czas, w którym będziemy mówić po polsku. Bardzo fajna metoda i w zasadzie używana u nas na co dzień, bo akurat ten One Parent głównie @ Home przesiaduje. No i tutaj doszłyśmy do wniosku, że byłoby dobrze, gdyby mężowie nasi mówili, a przynajmniej rozumieli polski. Dziewczyny moje garmischowe mają super sytuację bo faceci – Polacy, więc po polsku mówić potrafią. U nas różnie bywa, ale Chris po polsku mówić potrafi i rozumie wszystko, no chyba, że mam dłuższy słowotok połączony z podwyższonym ciśnieniem – wtedy, czasami tracimy chłopa…

Było też o pisaniu blogów i nagrywaniu vlogów (video blogów jak mniemam) przez młodzież. Pewna piętnastoletnia Zosia z Tajwanu nagrywa i pisze, cudna dziewczyna (tutaj i tutaj)! Uważam, że pomysł bombowy i dzieciakom bardzo się spodobał. Vlogi mniej, ale blogi są już w przygotowaniu a prym wiedzie Jasiek właśnie. Mam nadzieję, że na tym polu się uda! Mam również mnóstwo pomysłów konkretnych ćwiczeń i zadań, a wszystko to dzięki Eli i Sylabie (tutaj). Wszystko wchłonęłam, rozlazło się po mnie, przeżarło, teraz będziemy działać! Bardziej intensywnie egzekwowana metoda ML@H już daje efekty. Mam wrażenie, że Janek mówi więcej i chętniej kiedy słyszy Chrisa mówiącego po polsku (podkreślam, że wtedy kiedy słyszy bo częściej jednak po angielsku mówimy kiedy jesteśmy razem), ale może to tylko zapał początkującego. Poza tym, mam wrażenie, że chciałby mi sprawić przyjemność mówiąc po polsku, a nie jestem pewna, czy to prawidłowa motywacja jest (tutaj pytanie do pani psycholog Faustyny).

Jakkolwiek słuszne i przynoszące efekty metody, ja, jak zwykle, mam problem z ramami, z nakazami (mimo, że wiem, że to tylko metody, nawet nie wytyczne) i z tym, że coś należy, trzeba lub, nie daj Bóg, muszę. Pamiętam, jak na metodyce podczas omawiania metod nauczania, pani opowiadając o metodzie, spoglądała z niepokojem na mnie kiedy to podniosę łapę z kolejnymi negatywnymi uwagami – jam mąciwoda i już! Spokój i ukojenie przyniósł mi wpis Eli (tutaj), który przypomniał mi o kiedyś przeczytanej książce „The Bilingual Edge” i o tym, że trzeba z miłością, szacunkiem i z dystansem do młodego dwujęzyczniaka – nie wiem Elu, czy to miałaś na myśli, ale ja tak to właśnie odebrałam.

Z rzeczy, które mi się udało…zrobiłam tabelkę dwuznaków dla Jasia i świetnie mu idzie, na razie, tylko rozpoznawanie „oczami” i „uszami”, pisać będziemy później. Przez dobrą godzinę jadąc samochodem, bawiliśmy się w bardzo prostą zabawę słowami – ja podawałam słowo, oni mieli albo je przeliterować (stąd wiem, że Jaś ma problem z dwuznakami), ułożyć zdanie, podać synonim, antonim, rym, czy wymyślić zabawną definicję tego wyrazu. Dziś rano robiłam Kasi listę (po polsku, ma się rozumieć) rzeczy, które ma zrobić zanim wyjdzie z domu. Nie dość, że wszystko odfajkowane to podpisane po polsku, że zrobione z piosenką na ustach! Udało mi się również zrobić wywiady z dzieciakami, które niniejszym przedstawiam, a których pomysłodawczynią jest Aneta (tutaj).

I jeszcze coś…pytanie do wszystkich, którzy odpowiedź znają. Podczas strasznie długiej podróży dzieci bawiły się takimi quizami amerykańskimi (Brain Quest – ciekawe materiały dla nauczycieli ESL) i zastanawiam się czy mamy coś takiego po polsku, o języku polskim, historii czy geografii Polski? Widziałyście coś takiego? Ja nie, ale przyznam, że nie szukałam. Myślę, że to byłoby bardzo ciekawe dla starszych dzieci.

I jeszcze mała dygresyjka, trochę z ogródka językowego również…byłam dziś z Jasiem na badaniach alergologicznych (o tym wkrótce ALE nic nie wyszło i odszczekam chyba wszystko co powiedziałam przeciwko wycinaniu trzeciego migdała, bo chyba nas to czeka – Karola, ukłon) i lekarz pyta Jasia: „Skąd jesteś”. Jasiek na to, że nie wie. „Where is you home?” Jasiek na to, że nie wie bo mama z Polski, tata z Ameryki ale urodził się w Niemczech. Lekarz: „So, you are a German guy”(czyli, niemiecki chłopak z ciebie), Jasiek: „Not at all” (nie, wcale nie). I zamyślił się trochę…Tydzień temu wypożyczyłam książkę Third Culture Kids i chyba trzeba się za nią poważnie zabrać! Jest jeszcze ktoś z was z takimi dziećmi?

 

Wywiad językowy z Jasiem

Znasz dwa języki, prawda? Angielski i polski? Jak to się stało?

 

Bo ty jesteś moją mamą i mówisz po polsku i chciałaś żebym ja mówił po polsku i tata mówi po angielsku i chciał żebym ja mówił po angielsku i już!

 

Jak odbywał się ten proces nauczania?

 

(Jasiek w śmiech): Ja nie wiem bo w ogóle nie pamiętam.

 

Jak czujesz się z tym, że potrafisz mówić w dwóch językach, że jesteś dwujęzyczna?

 

Jest fajnie bo jest coś jeszcze co potrafię robić (chyba chodziło mu o to, że mam dodatkową umiejętność – nie wyjaśnił)

 

Czy uważasz, że jest to ważne dla twojego rozwoju, że znasz i poznajesz dwa języki?

 

Tak bo fajnie jest więcej wiedzieć i znać coś lepiej i lepiej.

 

Czy jest coś złego w byciu dwujęzycznym?

 

Nie za bardzo.

 

Jak to robisz, że przełączasz się z angielskiego na polski i odwrotnie?

 

Po prostu jak widzę kogoś kogo znam i ten ktoś mówi po polsku, ja mówię po polsku. Jak widzę kogoś, kto mówi po angielski, mówię po angielsku.

 

Kiedy otworzysz rano oczy, w jakim języku myślisz?

 

Po angielsku.

 

Jak myślisz w jakim języku śnisz?

 

Oba dwa (że w obu śni) bo czasami są ludzie, którzy mówią po polsku a czasami po angielsku.

 

I to się zdarza w jednym śnie?

 

Tak.

 

Jeśli założymy, że twój angielski jest dobry na 100% (A+) to jak oceniłbyś swój polski?

 

Chyba na B+ (w pięciostopniowej skali).

 

W którym języku wolisz mówić?

 

Skoro jestem na 100% w angielskim, to chyba angielski (z wielkim wyrzutem sumienia w oczach).

 

Lubisz czytać po polsku?

 

No czasami jest bardzo trudno.

 

Ale dlaczego, według ciebie jest trudno? Bo nie rozumiesz (za chwilkę będzie jasne dlaczego) czy bo technika czytania jest ci obca?

 

To i to. Trudno mi się czyta szczególnie te wiesz…(dwuznaki) i też nie rozumiem (Jasiek ma bardzo dorosły gust czytelniczy – można mieć podejrzenie, że National Geographic dla dorosłych, po polsku może sprawiać trudności).

 

Lubisz kiedy ja wam czytam po polsku?

 

Bardzo.

 

Lubisz pisać po polsku?

 

Tak jak z czytaniem, jest trudno. I też czasami zapominam co te kreseczki i dookoła te literki znaczą.

 

 

Czy zdarza się jeszcze, że rozmawiacie z Kasią po polsku. Jeśli tak to kiedy?

 

Właśnie jak ty do nas mówisz po polsku, to my zaczynamy mówić do siebie po polsku ale tylko na chwilę bo potem zaczynamy znowu po angielsku.

 

Czy uważasz, że powinnam do was mówić tylko i wyłącznie po polsku, nawet kiedy w waszym pokoju są wasi amerykańscy znajomi?

 

Czasami tak jest super fajnie jak ty mówisz po polsku bo kilku moich kolegów bardzo się interesuje językiem polskim i Polską w ogóle. Czasami jest miło jak powiesz coś po angielsku.

 

Jak się czujesz, gdy oprócz lekcji z angielskiej szkoły, od czasu do czasu uczę was polskiego?

 

Fajnie.

 

A jak się czujesz, gdy tata mówi do ciebie po angielsku w Polsce lub wśród Polaków.

 

Myślę, że to to jest ok bo on nie za dobrze mówi po polsku i lepiej mu się mówi po angielsku a my go rozumiemy więc jest ok.

 

Czy kiedykolwiek mówisz po polsku w angielskiej szkole?

 

Tak, czasami koledzy mnie proszą żebym coś powiedział po polsku, wtedy mówię.

 

A do Kasi w szkole?

 

Nieeeee bo ona musiałaby wszystkim tłumaczyć co to znaczy.

 

 

Jak się czujesz, gdy słyszysz, że ja mówię do kogoś po angielsku?

 

Normalnie.

 

Jak się czujesz, gdy słyszysz, że tata mówi do kogoś po polsku?

 

Tak w mojej głowie trochę się śmieję czasami.

 

Czym dla ciebie jest Polska?

 

To jest kraj, do którego połowa mnie belong to (że należy połowa do tego kraju).

 

Kim chcesz być, jak dorośniesz?

 

Chciałbym grać w badmintona i pisać.

 

Czy to, że znasz dwa języki pomoże ci kiedyś w życiu?

 

Tak bo czasami jest fajnie kiedy piszę swoje imię (że niby autografy będzie rozdawał) i wtedy powiem, że Jasiek to polskie imię.

Wywiad językowy z Kasią

Znasz dwa języki, prawda? Angielski i polski? Jak to się stało?

 

Mama nauczyła mnie po polsku a tata po angielsku.

 

Jak odbywał się ten proces nauczania?

 

No tak jak to bywa z innymi rzeczami u małych dzieci, jakoś tak się nauczą.

 

Jak czujesz się z tym, że potrafisz mówić w dwóch językach, że jesteś dwujęzyczna?

 

Dobrze się czuję bo można się porozumiewać z większą ilością ludzi i w ogóle fajnie jest mówić po polsku.

 

Czy jest coś złego w byciu dwujęzycznym?

 

No właśnie normalnie nic nie jest złego tylko, że czasami ludzie robią a big deal out of it. Te wszystkie blogi i fora internetowe. To jakby zrobić forum internetowe dla rodziców, których dzieci mają dodatkowy palec u stopy. Możemy gadać jakie to dziwne mamy te dzieci z sześcioma palcami…

 

A co złego w takich forach i blogach?

 

Nic, po prostu w sprawie języka to jakoś dziwnie…dla mnie to takie normalne (że mówi w dwóch).

 

Jak to robisz, że przełączasz się z angielskiego na polski i odwrotnie?

 

Tak po prostu.

 

Kiedy otworzysz rano oczy, w jakim języku myślisz?

 

Jak otwieram rano oczy, to myślę o śniadaniu…nie wiem w jakim języku. Możesz poczekać do jutra?

 

Jak myślisz w jakim języku śnisz?

 

Chyba częściej w angielskim bo śnią mi się ludzie ze szkoły ale czasami kiedy jesteśmy w Polsce kiedy jest większe skupisko ludzi mówiących po polsku to wtedy jak wylany sok na stole, ta polszczyzna rozlewa się po moim mózgu i zaczynam nawet śnić po polsku (poetka oczywiście!).

 

 

Jeśli założymy, że twój angielski jest dobry na 100% (A+) to jak oceniłbyś swój polski?

 

Chyba na B-

 

Jasiek powiedział B+?

 

(Śmiech): No to jak Jaś powiedział B+, to ja chyba A – ale w siódmej klasie już nie jest tak łatwo z tymi stopniami więc chyba powiem, że i Jasiek i ja B-.

 

W którym języku wolisz mówić?

 

Troszkę bardziej po angielsku bo znam więcej słów i mówię częściej po angielsku.

 

Lubisz czytać po polsku?

 

Nie. Czytam jedną stronę przez 10 minut.

 

Ale dlaczego, według ciebie jest trudno? Bo nie rozumiesz czy bo technika czytania jest ci obca?

 

Umiem czytać po polsku ale za wolno i mnie to denerwuje więc wolę po angielsku ale rzeczywiście wielu słów nie rozumiem. Książki, które lubię są za trudne dla mnie po polsku.

 

Lubisz kiedy ja wam czytam po polsku?

 

Bardzo.

 

Lubisz pisać po polsku?

 

Nie. Jest za dużo tych dziwnych liter (znowu dwuznaki i wiem przynajmniej nad czym pracować).

 

Czy zdarza się jeszcze, że rozmawiacie z Jasiem po polsku. Jeśli tak to kiedy?

 

Kiedy jest babcia albo inni Polacy wokół nas żeby nie być niegrzecznym.

 

Czy uważasz, że powinnam do was mówić tylko i wyłącznie po polsku, nawet kiedy w waszym pokoju są wasi amerykańscy znajomi?

 

Zależy o czym mówisz. Ale chyba powinnaś mówić po angielsku bo byłoby im przykro.

 

Jak się czujesz, gdy oprócz lekcji z angielskiej szkoły od czasu do czasu uczę was polskiego?

 

Dobrze się czuję.

 

Jak się czujesz, kiedy mówię do ciebie po polsku poza domem, np. w szkole?

 

Ok, dobrze.

 

A jak się czujesz, gdy tata mówi do ciebie po angielsku w Polsce lub wśród Polaków.

 

Normalnie.

 

Czy kiedykolwiek mówisz po polsku w angielskiej szkole?

 

Tak, jak ty przyjdziesz i mówisz do mnie po polsku albo jak chcemy mieć jakiś sekret z Maggie (dwujęzyczna koleżanka słowacko-amerykańska. Tak jak ja i jej mama, tak dziewczyny mówią do siebie w swoich językach i jest git!) wtedy mówię po polsku a słucham po słowacku.

 

Jak się czujesz, gdy słyszysz, że ja mówię do kogoś po angielsku?

 

Normalnie.

 

Jak się czujesz, gdy słyszysz, że tata mówi do kogoś po polsku?

 

Czasami jest śmiesznie. (ale dodam ode mnie, że Chris mówi pięknie po polsku i nie wiem co te dzieciaki od niego chcą).

 

Czym dla ciebie jest Polska?

 

To jest połowa mnie!

 

Kim chcesz być, jak dorośniesz?

 

Tego jeszcze nie wiem.

 

Czy to, że znasz dwa języki pomoże ci kiedyś w życiu?

 

Tak.

 

A jak?

 

Nie wiem ale wiem, że tak.

Kilka sekund

Dzisiaj na smutno upiję się herbatą z sokiem malinowym ponieważ łazi za mną ten post od kilku tygodni ale zawsze jakoś za dobrze jest żeby o smutkach pisać. Jednakże, łażące po głowie posty nie dają spać, więc trzeba się zmierzyć.

Jestem pewna, że wielu z was, a w kilku przypadkach wiem na pewno, że tak właśnie jest, zna bardzo dobrze te kilka sekund. Niektórzy przeżyli je tylko raz w życiu, ale niestety nie można się uodpornić na te kilka sekund i niektórzy z nas przeżyli je już kilka razy. Być może te kilka sekund przeżyliście kiedy zadzwoniła wasza mama, że tata nie żyje. Być może to były te sekundy kiedy dowiedzieliście, że wasze dziecko jest śmiertelnie, nieuleczalnie albo po prostu bardzo chore. A może zdarzyło się to wtedy kiedy wasze małżeństwo właśnie się zakończyło z powodu innego kogoś, za słonej zupy lub bez powodu. A może te kilka sekund skurczyły się do setnej sekundy kiedy to byliście pewni, że nie dacie rady wyprzedzić, jesteście w połowie manewru, a naprzeciwko pędzący tir.

Trudno opisać te kilka sekund, dla mnie to jakby ktoś na chwilę odciął mi tlen, wyssał w sekundę całe życie, przywalił ciężką pięścią w samo serce. Mam wtedy wrażenie, że likwiduję się od środka, a proces jest nie do zatrzymania. Mam ochotę krzyczeć czy wyć, ale żaden dźwięk się nie wydobywa przez chwilę. Mam potrzebę oddychać, ale tylko łapię nerwowo powietrze. Mam ochotę biec i uciec przed samą sobą, mam ochotę przez chwilę nie być.

Na szczęście czy też może nie, nieubłagany czas płynie i te kilka sekund mija szybko. Po nich ruina a po nich albo łopata i do roboty, albo zakopać się w cegły i przesiedzieć wieczność. Ja raczej z tych co łopatę…Raz podjęłam decyzję, że to ja zaopiekuję się bratem skoro taty nie już nie ma. Raz zjechałam na parking, przeryczałam pół godziny i pojechałam dalej, ostrożniej. Raz zamiast prosto do szpitala, pojechałam do zaprzyjaźnionej lekarki po zastrzyk na uspokojenie. Raz, trzy lata temu, usiadłam i zaczęłam pisać blog.

Dobrze pamiętam przedostatnie kilka sekund. Po przespanej w domu nocy, odprowadziłam Jasia do przedszkola, odkurzam dom. Telefon od Chrisa ze szpitala, że podejrzewają sepsę u Kasi, wykorzystali już wszystkie środki dostępne w naszym szpitalu i przewożą ją do specjalistycznego szpitala, do Monachium. To było w 2009 roku…

Jakiś miesiąc temu, przychodzi Chris do domu na lunch, siada przy stole i po chwili mówi, żeby go zabrać do szpitala natychmiast bo zaraz straci przytomność. Zapadłam się…Najdłuższe pięć minut jazdy w moim życiu. Pamiętam pogodę, pamiętam skróty, którymi jechałam, pamiętam gdzie zaparkowałam, pamiętam panią z izby przyjęć, jej głos, ludzi w poczekalni…wyostrzone zmysły.

Zastanawiam się czasami ile takich zapadnięć jeszcze mnie czeka. Czy jest jakiś limit? Czy każde te kilka sekund przeżywa się inaczej? Czy jest coraz łatwiej czy coraz trudniej? Czy Jaśka nauczycielka od plastyki przeżyła już takie kilka sekund? Ile minęło od ostatniego zapadnięcia się pani w kasie w Aldi. Czy pan stojący obok mnie na światłach weźmie łopatę czy się zakopie w cegły? Czy moje dzieci mają wystarczającą ilość łopat w zapasie? Czy są wystarczająco silne żeby te łopaty unieść?

Nie ma wniosku, czy jakiejś nauki z tego wynikającej może tylko tyle, że z dużym prawdopodobieństwem można powiedzieć, że każdy z nas jest po, lub przed takimi kilkoma sekundami. Bądźmy bardziej wrażliwi może…

Epilog.

Chris po zrobionych wszystkich możliwych badań i po wizycie ordynatorów wszystkich oddziałów (oprócz ginekologii), wyszedł do domu wieczorem. Okazało się, że ma niezwykle niski poziom witamy D – zrobili mu badania trzy razy, nie mogli uwierzyć, że taki niski. Dostał zastrzyki i ma się świetnie.