Zanim o niedociąganiu, chciałam zapytać szanowne czytelniczki z miasta mojego niemieckiego, dlaczegóż to nie biorą udziału w komentowaniu moich językowych części blogu. Wiem, że mają dużo do powiedzenia, mają czym się podzielić i o kim pisać. A te inne panienki po filologiach różnych z mojego kraju również nic nie mają do powiedzenia? Do dyskusji! Marsz!
Z drugiej zaś strony, być może, że wpisy nieciekawe, że się za mało staram, że nie dociągam…dziś właśnie o moim niedociąganiu.
Ostatnio dość intensywnie udzielam się w językowej blogosferze. Blogosferze żadnych korzyści to nie przyniosło, a moje niskie już poczucie wartości ucierpiało na tym udzielaniu się w sposób znaczący. Człowiek taki szczęśliwy, w błogiej pisarskiej nieświadomości żyje, dopóki nie dowie się, kto go czyta. Za każdą blogową Basią, Karoliną, czy Bożenką kryje się, bardzo skutecznie, niesamowita osobowość. To panie z tytułami i nadbagażem wiedzy rozmaitej, której to przyswojenie, w jakiejkolwiek formie, zajęłoby mi ze trzy życia. Są również autorki książek, publikacji, stawiających włosy na plerach wierszy, założycielki stowarzyszeń, organizacji, bojowniczki o język polski swoich dzieci w najmniej sprzyjających warunkach, mówiące, piszące i czytające w pięciu językach i nigdy nie zapominające przecinka tam gdzie on ma się pojawić. I to tylko garstka informacji, którymi te, dodatkowo skromne i pokorne, kobitki zechciały się podzielić. A co tam jeszcze skrywają? Strach pytać. Założę się, że noszą rozmiar 34, nie mają zmarszczek, gotują znakomicie, ćwiczą jogę jeżdżąc na nartach i robią na drutach piekąc drożdżówki z jagodami, w swojej świecącej czystością kuchni, z oknem na pięknie wypielęgnowany ogród, gdzie gromadka wyprasowanych dzieci gra w szachy (drewniane oczywiście, własnoręcznie wydłubane w deszczowy piątek).
A ja? Niedociągnięta…po polsku piszę tak sobie, z błędami, bez przecinków, mówię jeszcze gorzej. Po angielsku też szału nie ma, szczególnie, że żeby dbać o język mniejszościowy moich dzieci, nie mówię po angielsku w domu. W pracy, której teoretycznie nie mam, wystarczyłby czasami angielski po anglojęzycznym przedszkolu. Książki żadnej nie napisałam i nie zanosi się, że coś się w tej kwestii zmieni. Felietonów moich żadna szanująca się gazeta nie chce…nawet przeczytać. Ba, odpisać na mój email nie chce! Żeby wiersz napisać, musiałabym chyba doprowadzić się do jakiejś skrajnej depresji, inaczej jakaś kaszana wychodzi. Nie dość, że książki żadnej nie napisałam, to dawno żadnej do końca nie przeczytałam. Którąkolwiek zacznę, druga już się drze żeby ją zacząć i tak na stoliku leżą trzy zaczęte. Za chwilę biblioteka upomni się o swoje, oddam i wypożyczyć zapomnę. No i w wiedzy znów się nie podciągnę.
Zawodowo też czuję się niedociągnięta. Dostałam strasznie oporną grupę, która wręcz broni się rękami i nogami przed nauką. Wczoraj powiedziała mi uczennica, że ona nie lubi pracować w parach, w grupie tym bardziej, nie lubi czytać tekstów po angielsku bo nie zna wszystkich wyrazów, słuchać i oglądać (rozumienie ze słuchu robię zazwyczaj z TEDtalks – polecam wszystkich nauczycielom) też nie lubi bo za szybko mówią. Tak w ogóle, mówić też nie za bardzo bo krępuje się innych (dodam, że grupa istnieje już trzy lata i liczy sobie osiem kobitek w wieku mojej mamy…i babci). Ona najbardziej lubi kiedy „nauczyciel prowadzi lekcję, stoi na środku i mówi”. Wszystkie pozostałe panie przytaknęły głową. Nieśmiało dodam, że kurs nazywa się Small Talk, nie jest to pokutny kurs językowy i całkiem sporo kosztuje! No i właśnie niedociągnięta jestem w temacie takich opornych uczniów…
Jeszcze tak… nie radzę sobie z lenistwem sportowym. Znów nic nie robię, że niby zatoki, katar, wiatr chłodny, nienaoliwiony łańcuch w rowerze, nieświeży zapach na siłowni…A spodnie coraz ciaśniejsze, a mięsień trójgłowy w stanie spoczynku. I jeszcze z gotowaniem sobie nie radzę…przejadło mi się dosłownie wszystko! Jako wegetarianie już na starcie mamy połowę mniej możliwości, następne kilkanaście procent nie nadaje się na Kasi jelita, inna część składników jest nie do zdobycia w mięsożernej Bawarii, jeszcze inna część jest zbyt skomplikowana, jeszcze inna zbyt ostra…zostaje makaron z sosem pomidorowych, czyli to, co jemy w poniedziałki, środy i niedziele. Dom też jakiś niedociągnięty, zetrę kurz w jednym kącie, w drugim więdnie kwiatek, podleję kwiatek, zapluta pastą do zębów umywalka, wyszoruję umywalkę, śmieci się wysypują, wywalę śmieci i znów kurz przydałoby się zetrzeć.
Kompletnie niedociągnięta jest również moja twarz. Wszędzie zmarszczki i żaden krem, rozjaśniacz, pociemniacz, żelazko w kremie nie pomagają. Siwizna wyłazi w każdego kąta głowy, okulary noszę już właściwie cały dzień bo i datę przydatności do spożycia trzeba przeczytać i godzinę sprawdzić. I zauważyłam, że pochylam głowę w stronę dochodzącego dźwięku…
Chciałabym na coś zwalić tę moją niedyspozycję ogólno-życiową. Mogę zwalić na nadchodzący nieuchronnie, co sześć do ośmiu tygodni, stres związany z Kasi kolejnym wlewem Remicade. Udało nam się cztery razy, czy uda się kolejny? Każdy wlew może być ostatni dla niej, nie czuję się wybrańcem losu i nie mogę powiedzieć, że nam to się nie zdarzy, że jesteśmy wyjątkami, że Kasia zasłużyła na zdrowie…jak każdy! Zawsze lubię mieć plan B, C, X, Y, Z a tu planu brak! Chciałabym to zwalić na stres związany z naszą przyszłością jaką nam powolutku (cholernie powolutku) gotuje rząd amerykański. Mieszkamy tutaj już prawie dwanaście lat i co dwa lata w panice pakujemy się, szukamy szkół w Stanach, dajemy nadzieję rodzinie i przyjaciołom (szczególnie jednemu) w Stanach, a straszymy wyjazdem rodzinę i przyjaciół w Europie. I nic! W łaskawości swojej rząd przedłuża Chrisowi kontrakt i tak sobie siedzimy jak myszy pod miotłą, bo nie ma co ukrywać, że najchętniej nie ruszalibyśmy się stąd wcale. Ale wszystkie znaki na niebie i ziemi, znaki w mailach i w rozmowach telefonicznych wskazują na to, że idylla się kończy i czas się pakować ALE… nie na pewno i nie wiadomo kiedy! Więc…planujemy wakacje? Nie! Planujemy remont? Nie! Kupno nowego łóżka dzieciom? Nie! Wyjazd do Polski, imprezy urodzinowe, zakończenie roku szkolnego, kupno snowboardu, sprzedaż butów narciarskich? Carpe diem nabiera zupełnie nowego znaczenia!
Żeby jednak kontynuować moje czarnowidztwo, wydaje mi się, że kiedy powyżej opisany stres się zakończy, bo wiem, że tak, czy inaczej, się skończy, nic się nie zmieni. Nadal czegoś, a w czarnym scenariuszu wszystkiego nie dociągnę i taka niedociągnięta zostanę na zawsze…
Jacyś tacy niedociągnięci na tym zdjęciu jesteśmy…