Urodziły się bliźnięta – powiedziały mi pielęgniarki na oddziale. Chłopcy. Jeden zdrów jak ryba, drugi niedomagał. Nie domagał tak bardzo, że został w szpitalu. Na długo został. Prawie pół roku. Na początku matka przychodziła codziennie. Mówiły pielęgniarki, że płakała. Która by nie płakała? Z czasem przychodziła rzadziej. Musiała się zająć zdrowym synkiem. Stan chorego się nie poprawiał. Wmawiała sobie, że się nie pogarszał, że będzie lepiej. Każda sobie tak wmawia. Lepiej nie było. Przestała przychodzić. Zostawiła zdjęcie. Na zdjęciu ona z kilkumiesięcznym, pięknym chłopczykiem, obok rowerek, taki do odpychania się, w tle choinka i prezenty.
Kasia długo mieszkała na tym piętrze. Za długo. Piękny stary budynek w samym sercu Monachium. Wysokie sufity, piękne, zdobione, drewniane drzwi. Ogromne okna z szerokimi parapetami, na których można było wygodnie usiąść, poukładać książki, kartki z życzeniami powrotu do zdrowia i talerz z przywożonymi co drugi dzień, domowej roboty śląskimi. Pod oknem jej pierwszego pokoju przystanek metra, gołębie i pijące od rana, podejrzane towarzystwo. Z okna drugiego pokoju było widać McDonald’s. Kiedy miała już siłę jeść, biegałam na dół i przynosiłam jej frytki i inne niezdrowe przysmaki. Im więcej kalorii, tym lepiej. Tak mówili lekarze. Trzecie okno było najnudniejsze. Przyszpitalny ogródek. Pusty, bo w grudniu nikt nie wisi na zamarzniętych huśtawkach. Kilka dni przed wypisem trafiliśmy do czwartego pokoju z jednym, małym łóżeczkiem. W łóżeczku kwilący prawie bez przerwy chłopiec. Podeszłam bliżej. Pod kabelkami, wenflonami i rurkami płakało skurczone i smutne ciałko. Nacisnęłam guzik. Przyszła pielęgniarka. Powiedziała, że nic nie możemy zrobić, że kolejna dawka środków przeciwbólowych będzie podana za godzinę. Do tego czasu będzie płakał. Zapytałam czy mogę jakoś pomóc, czy mogę go przytulić. Przepisy szpitala nie pozwalały. Popłakałyśmy się obie.
Od rana, co chwilę, odwiedzali nasz pokój specjaliści. Dużo było poważnych słów, beznadziei w głosach, kiwania głowami. Ktoś otarł łzy. Po obiedzie pojawił się pielęgniarz z bujanym krzesłem. Pielęgniarz usiadł na krześle. Ktoś inny odłączył chłopca od kilku rurek i kabelków i włożył go w ramiona pielęgniarza. I tak siedział pielęgniarz całą noc i bujał się na krześle.
W ferworze porannych czynności przyłóżkowych, zabrakło pielęgniarkom ramion dla małego chłopca. Zapytałam, raczej z grzeczności, bo byłam pewna, że odmówią, czy mogę go wziąć na ręce. Tym razem nie odmówiły. Odłączyli od kilku nie podtrzymujących życie kabli i włożyli małego chłopca w moje ramiona. Był taki lekki i wiotki. To tak jakby trzymało się pusty kocyk, bez dziecka. Uspokoił się na moment. Przekręcił główkę w moją stronę i wtulił się jakby mocniej. A może mi się wydawało. Może tak bardzo chciałam żeby było mu troszkę lepiej w moich ramionach, że mi się tylko wydawało. Trzymałam w ramionach umierające niemowlę. Nad łóżeczkiem wisiało zdjęcie kobiety z pięknym chłopczykiem, obok rowerek, taki do odpychania.
Po śniadaniu wypisali nas ze szpitala. Zabrałam swoje nieumierające dziecko do domu. Wieczorem ubraliśmy choinkę. To były najpiękniejsze święta w moim życiu.
Ten tekst powstał po przeczytaniu tego tekstu i odwiedzinach Matki Jedynej na tym blogu…