ze śmiercią w ramionach…

 

DSC07089

Urodziły się bliźnięta – powiedziały mi pielęgniarki na oddziale. Chłopcy. Jeden zdrów jak ryba, drugi niedomagał. Nie domagał tak bardzo, że został w szpitalu. Na długo został. Prawie pół roku. Na początku matka przychodziła codziennie. Mówiły pielęgniarki, że płakała. Która by nie płakała? Z czasem przychodziła rzadziej. Musiała się zająć zdrowym synkiem. Stan chorego się nie poprawiał. Wmawiała sobie, że się nie pogarszał, że będzie lepiej. Każda sobie tak wmawia. Lepiej nie było. Przestała przychodzić. Zostawiła zdjęcie. Na zdjęciu ona z kilkumiesięcznym, pięknym chłopczykiem, obok rowerek, taki do odpychania się,  w tle choinka i prezenty.

Kasia długo mieszkała na tym piętrze. Za długo. Piękny stary budynek w samym sercu Monachium. Wysokie sufity, piękne, zdobione, drewniane drzwi. Ogromne okna z szerokimi parapetami, na których można było wygodnie usiąść, poukładać książki, kartki z życzeniami powrotu do zdrowia i talerz z przywożonymi co drugi dzień, domowej roboty śląskimi. Pod oknem jej pierwszego pokoju przystanek metra, gołębie i pijące od rana, podejrzane towarzystwo. Z okna drugiego pokoju było widać McDonald’s. Kiedy miała już siłę jeść, biegałam na dół i przynosiłam jej frytki i inne niezdrowe przysmaki. Im więcej kalorii, tym lepiej. Tak mówili lekarze. Trzecie okno było najnudniejsze. Przyszpitalny ogródek. Pusty, bo w grudniu nikt nie wisi na zamarzniętych huśtawkach. Kilka dni przed wypisem trafiliśmy do czwartego pokoju z jednym, małym łóżeczkiem. W łóżeczku kwilący prawie bez przerwy chłopiec. Podeszłam bliżej. Pod kabelkami, wenflonami i rurkami płakało skurczone i smutne ciałko. Nacisnęłam guzik. Przyszła pielęgniarka. Powiedziała, że nic nie możemy zrobić, że kolejna dawka środków przeciwbólowych będzie podana za godzinę. Do tego czasu będzie płakał. Zapytałam czy mogę jakoś pomóc, czy mogę go przytulić. Przepisy szpitala nie pozwalały. Popłakałyśmy się obie.

Od rana, co chwilę, odwiedzali nasz pokój specjaliści. Dużo było poważnych słów, beznadziei w głosach, kiwania głowami. Ktoś otarł łzy. Po obiedzie pojawił się pielęgniarz z bujanym krzesłem. Pielęgniarz usiadł na krześle. Ktoś inny odłączył chłopca od kilku rurek i kabelków i włożył go w ramiona pielęgniarza. I tak siedział pielęgniarz całą noc i bujał się na krześle.

W ferworze porannych czynności przyłóżkowych, zabrakło pielęgniarkom ramion dla małego chłopca. Zapytałam, raczej z grzeczności, bo byłam pewna, że odmówią, czy mogę go wziąć na ręce. Tym razem nie odmówiły. Odłączyli od kilku nie podtrzymujących życie kabli i włożyli małego chłopca w moje ramiona. Był taki lekki i wiotki. To tak jakby trzymało się pusty kocyk, bez dziecka. Uspokoił się na moment. Przekręcił główkę w moją stronę i wtulił się jakby mocniej. A może mi się wydawało. Może tak bardzo chciałam żeby było mu troszkę lepiej w moich ramionach, że mi się tylko wydawało. Trzymałam w ramionach umierające niemowlę. Nad łóżeczkiem wisiało zdjęcie kobiety z pięknym chłopczykiem, obok rowerek, taki do odpychania.

Po śniadaniu wypisali nas ze szpitala. Zabrałam swoje nieumierające dziecko do domu. Wieczorem ubraliśmy choinkę. To były najpiękniejsze święta w moim życiu.

Ten tekst powstał po przeczytaniu tego tekstu i odwiedzinach Matki Jedynej na tym blogu…

 

Językowo o Polsce…

 

FullSizeRender

Nikt nawet nosa za drzwi nie wyściubi, tak zimno. Nie mogę patrzeć na taką wszechobecną rozlazłość. Cokolwiek zaproponuję, wydaje się za nudne, za trudne, wymagające wystawienia buta za drzwi. I tak gnuśniejemy. To napisałam taki prosty quiz z wiedzy o Polsce. Spodobał się. Zrobili. Wrzucam tutaj, może się komuś przyda. Można go dowolnie zmieniać i dodawać i odejmować. Jeśli ktoś ma ochotę, wyślę mailem w Wordzie. Tutaj nie załadowały się zdjęcia, mapy, a są fajne!

Ostatnie pytanie było o wspomnienia. W Kopalni Soli w Wieliczce były Soliludki. Nie myślałam, że będę pamiętać jak się nazywały te stworzenia. A pamiętali. Wejścio-wyjście w Centrum Nauki Kopernik to nie żaden przyrząd do mierzenie szybkości światła. Wejścio-wyjście to drzwi do tegoż centrum. Jedne drzwi. Służą za wejściowe i wyjściowe. I tak się nazwały. A Foka Krystyna? To foka nieboraczka, której nie udało się uratować helskim pracownikom akwarium morskiego. Miała w żołądku za dużo śmieci. To pamiętają…

 P.S. Bo mi piszą maile i gratulują, że mam takie dzieci mądre, że same zrobiły ten quiz. Są mądre i ja mądra, ale bez przesady. Mogły korzystać z książek i internetu. Taki „open book” quiz! Ja sama musiałam wszystko sprawdzić…dajcie spokój ludzie 🙂

Co wiesz o Polsce?

  1. Wypisz trzy największe miasta w Polsce, zaznacz je na mapie i wypisz ile mają ludności.
  1. Jaka jest najdłuższa rzeka w Polsce? Ile ma kilometrów? Gdzie się zaczyna? Gdzie kończy. Narysuj na mapie.
  1. Jak brzmi pełna nazwa naszego kraju?
  1. Co to za pomnik? Co upamiętnia?
  1. Kto jest prezydentem, a kto premierem Polski?
  1. Ile mamy przypadków w języku polskim? Wypisz je.
  1. Ile było rozbiorów Polski? W jakich latach? Na ile lat Polska zniknęła z mapy świata?
  1. Odmień przez przypadki rzeczowniki „orzeł” i „jagoda” w liczbie pojedynczej.
  1. Z jakiego obszaru Polski pochodzi ten strój? Napiszcie pięć zdań o tym stroju używając nazewnictwa z obrazków.
  1. Co to znaczy BAKAĆ, ZADEK, BZDYL, ŻYNIATY, GAZDA, RZYKAĆ, SIKAWICA? Z której gwary pochodzą te słowa?
  1. Kto był pierwszym prezydentem Polski?
  1. Kto śpiewa piosenkę „Chcemy być sobą”? Dokończ tekst piosenki: „I nie ma sprawy ________________________________________________.”
  1. Kto wygrał trzecią edycję Idola? Czy mamy jakiś utwór tego artysty? Jeśli tak, podaj tytuł.
  1. Kto był pierwszym i ostatnim królem Polski?
  1. Wymień trzech Polaków – laureatów nagrody Nobla i napisz za co tę nagrodę otrzymali?
  1. Co to jest Dąb Bartek? Napisz trzy zdania o Bartku.
  1. Wymień trzy dzielnice Warszawy. W której z nich mieszkaliśmy?
  1. Podaj wszystkie składniki na ciasto na pierogi (ciasto, nie farsz).
  1. Kto zginął w katastrofie polskiego samolotu w Smoleńsku w 2010 roku?
  1. Napiszcie co widzieliście w:

Kopalni Soli w Wieliczce –

Centrum Nauki Kopernik w Warszawie –

Na Helu –

 

 

 

Domowe sposoby na piersi…

Screen Shot 2016-02-10 at 6.55.36 AM

Nie ma dnia żeby coś mi nie dolegało. Jak nie kac, to rozdwajające się paznokcie, jak nie ból zęba, to depresja poporodowa – cholerstwo się ciągnie latami. A to skręcona noga, a to odrosty, arytmia, przypalona patelnia, zespół suchego oka, zaniki pamięci, zwiędła paprotka i siwe włosy. Zawsze mile widziane więc są porady szczególnie sprawdzone, szybkie, łatwe i domowej roboty. Więc kiedy zobaczyłam to zdjęcie gdzieś tam przez przypadek, pomyślałam, że warto zajrzeć. Wszystko jedno na co te pięć wspaniałych, domowych sposobów. Pewnie się przyda. Nie dziś, to jutro.

Screen Shot 2016-02-10 at 6.55.26 AM

Jest warzywo i nabiał. Jajko i ogórek. Warzywo dość pospolite, dostępne w mojej lodówce. Skutecznie gasi pragnienie i do tego ma mało kalorii. Jajko wiadomo, lecytyna, witaminy i aminokwasy. Zdrowie na talerzu. Czy na pewno na talerzu?

Screen Shot 2016-02-10 at 6.56.30 AM

Na końcu zobaczyłam ten obrazek i podpis, że te jajka z ogórkami to na zwisy piersiowe. Na obrazku powyżej widzicie państwo różne fazy zwisu, w kolejności raczej pesymistycznej. Ostatnia pierś szczególnie osowiała aż jej sutek wklęsł z przygnębienia. I podpis, że to już stan „poważny”. Smutno mi się zrobiło, ale też się zamartwiłam o swoje. Do którego obrazka pasują moje? Ile jajek i ogórków mam skonsumować? No cóż…moje nie nadają się do żadnej tabelki i żadnych porównań. Są niemierzalne, żeby nie powiedzieć nienamacalne. Ale na pielęgnację, choćby tylko skóry, w miejscu występowania piersi u innych kobiet, nigdy nie jest za późno ani za wcześnie. Czytam więc. Po pierwsze, nie jemy. Miksujemy żółtko i ogórek i taką mieszanką smarujemy nasze już-nie-tak-sterczące piersi. I rezultaty mają być po tygodniu. Jak po tygodniu, to i ja spróbuję. Kolorystycznie pasta nie zachęca. Mniemam, że trzeba się położyć płasko i pastę na piersi nanieść. Tak też zrobiłam. Zimna jak cholera. Ale tylko przez chwilę, bo wzięła się pasta i spłynęła przestrzeniami międzyżebrowymi. Znalazłam pastę gdzieś pod sobą i nałożyłam po raz drugi. Staram się nie oddychać. Ale piszą, że minimalnie należy trzymać pół godziny. Nie dam rady. Oddycham. Pasta spływa ponownie. I po zabiegu. W sumie jak nie ma co wisieć, to i sterczeć nic nie będzie. A może jednak zjeść było tę pastę.

Super Miska…

FullSizeRender

Puste ulice East Greenwich

 

Wczoraj odbębniliśmy Super Bowl– finałowy mecz o mistrzostwo w futbolu amerykańskim. Niedziela Super Miski to w Stanach prawie jak święto narodowe. Nie jest zupełnie jasne dlaczego nazwa taka kuchenna, ale w Super Misce wszystko jest super! Sport, emocje, pieniądze i Lady Gaga śpiewająca super amerykański hymn. Super były też drużyny. Jedną aż na mapie musiałam zlokalizować. Pantery z połączonych dwóch Karolin. Druga to znajomki z Denver, którzy ostatnio skopali naszym tyłki. Nasi to oczywiście Patrioci z Nowej Anglii, których zazdrośnicy oskarżają o wypuszczanie powietrza z piłek, plątanie kabli, o napuszczanie ufoków na drużyny przeciwne w celach inwigilacji i o inne jeszcze łajdactwa. A ja tam ich kocham i tyle…

Miłością ich darzę taką przynależnościową, bo się super na futbolu nie znam i właściwie to mnie super nie interesuje. Podczas pierwszej połowy poszłam z psem na spacer. Miasto w niedzielę futbolową to miasto duchów. Nasza normalnie tętniąca nocnym życiem Hauptstrasse, zupełnie pusta. Miałyśmy z Izabelą super wieczorny spacer z obwąchiwaniem drzwi każdego sklepu, zaglądaniem do pustych restauracji, studiowaniem godzin otwarcia ekologicznego Salonu Pięknego Paznokcia.

Dziecko na późny obiad zażyczyło sobie rosół z nie-kury. To zrobiłam i Super Miskę gorącego rosołu wchłonęłam zmarznięta po spacerze. Zrobiłam też kilka Super Misek przystawek i zamachnęłam na super sąsiadów żeby nam miski przyszli pomóc opróżnić. To przyszli. Z super dużą ilością takiego sobie wina.

Obtrąbiony w mediach koncert w połowie meczu też był super! Nie znający się na futbolu amerykańskim, jak sam przyznał w jednym wywiadzie, ukochany mój Chris Martin wyglądał super, jak zawsze zresztą, wykony miał zachwycające, po scenie poruszał się sprężyście, w lekkich podskokach. Na wypadek gdyby o futbolu kazali śpiewać, dobrał sobie Beyonce i jeszcze jednego co się pewnie zna, bo tutejszy. I we trójkę zrobili super występ. Trochę super krótki. Się rozsiadłam z winem, a tu koniec.

Druga połowa meczu się odbyła. Nie bardzo mogę się wypowiedzieć, czy było super, bo dobrze nie rozumiem o co chodzi. Nie obserwuję meczu, ale obserwuję reakcje graczy i po tym rozpoznaję kto wygrywa. Pomocna byłaby mimika twarzy, ale te zasłonięte super kaskami. Radzę sobie obserwując mowę reszty ciała. Jak wszyscy leżą na kupie, jeden z konikiem na koszulce (Denver) się wydostaje spod tej kupy i niezgrabnie kołuje tyłkiem, wywija rękami, albo przebiera nóżkami w miejscu, znaczy, że koniki zdobyły punkt. Jak wstaje i obrażony idzie w siną dal, od czasu do czasu przytupując nóżką, znaczy, że mu nie poszło. Walenie łapami po kaskach i stukanie się tymi kaskami jest mniej czytelne. Jakkolwiek to nielogiczne, wygląda na to, że to z radości. A jakże. Kiedy Jaś dostanie piątkę z matmy też walimy go wszyscy w czaszkę uprzednio zakładając mu kask ma się rozumieć. Dla bezpieczeństwa.

Super wieczór, super jedzenie, super towarzystwo i zwycięstwo mnie super cieszy. Bliżej mi sercem do denwerowskich koni niż do panter z obu Karolin. A w środku nocy przyszła super wiadomość. Z powodu śnieżycy nie idziemy do pracy, do szkoły i na inne zajęcia obowiązkowe. Wszystko Super Zamknięte!

A tu Flula, Niemiec w Stanach, o futbolu amerykańskim (po angielsku niestety):

 

 

Językowo…

FullSizeRender

rysunek pokazyjący różnicę między angielskim czasami z poważnej książki More Grammar Games, Cambridge Universit Press…

Zastanawiam się nieraz jaki wydźwięk ma dla mnie code switching, czyli naprzemienne używanie języków. Czy bardziej jest to niechlujstwo językowe, czy też pozytywna cecha charakterystyczna dwujęzyczności? Czy bardziej umiejętność wrażania myśli w dwóch, czasem trzech językach, czy nieumiejętność wyrażania w jednym? Czy jest to oznaka językowego zarozumialstwa, o czym gdzieś tam przeczytałam, czy może oznaka niepełnosprawności językowej, może lenistwa trochę, czy też może oznaka niezwykłej płynności językowej, umiejętności dobierania słowa, które najbardziej odpowiada wyrażanym emocjom, czy najbliższemu skojarzeniu?

Według niektórych językoznawców, jak Francois Grosjean na przykład, jestem dwujęzyczna. Byłam przez chwilę nawet trójjęzyczna. Grosjean nie przykłada wielkiej wagi do poziomu używanego języka, ani nie mierzy jego używalności w procentach, metrach, czy promilach. Kupuję trzy precle, wykłócam się o miejsce parkingowe, pozdrawiam sąsiada znaczy, że używam odpowiedniego obcego języka w odpowiedniej sytuacji społecznej. A ja ciągle mam z tym problem. Mam problem żeby nazywać siebie dwujęzyczną. I pewnie niesłusznie. Każde uczucie i to najgłębsze i to najczarniejsze jestem w stanie wyrazić i idiomem i wulgaryzmem walnę jak potrzeba i akademicko się wypowiem jak kto zagai. Akcentem nawet się nie zdradzę żem posiadaczką słowiańskiego aparatu fonacyjnego. Mimo to, zniżam głos i lekko się zawstydzam kiedy mówię, że jestem dwujęzyczna. Bo się wykułam czasowników nieregularnych na pamięć, bo tylko graficznie przedstawiona różnica między czasem Present Perfect i Present Perfect Continues do mnie przemówiła, bo palec do ust musiałam wkładać żeby zobaczyć gdzie się jakie głoski produkuje. Moje dzieci, w moim, w swoim również, mniemaniu są bezsprzecznie dwujęzyczne. I mimo, że mój angielski jest lepszy niż ich polski, mam poczucie, że one są bardziej dwujęzyczne niż ja. Dlaczego?

Ale ja nie o tym przecież…

Od kilka miesięcy nasza szkoła, a co za tym idzie i ja dostajemy w prezencie marokańskich uczniów. W prezencie, bo są przesympatyczni, zdolni, pracowici, skromni i prawdziwie dwujęzyczni. Albo i trójjęzyczni. Kilka miesięcy temu o Maroku wiedziałam tylko tyle, że jest. Teraz wiem więcej. Szczególnie jeśli chodzi o marokańską wielojęzyczność. Oczywiście wszystko zależy od tego w jakieś części kraju się mieszka, kim byli czy są rodzice i jaki status społeczny się do takiego ucznia przyplątał. Wszyscy moi uczniowie władają dwoma językami – arabskim i francuskim. Kilkoro z moich uczniów mówi też w języku berberyjskim, bardzo starym języku, który dopiero od niedawna został wprowadzony do szkół. Wcześniej język ten był głównie obecny w przekazach ustnych. Moi Marokańczycy nie potrafią czytać, ani pisać w języku berberyjskim, ale wymieniają go na pierwszym miejscu. Dla jednego to był pierwszy język, bo opiekowała się nim mówiąca w tym języku babcia, dla innego to język rodziny matki – prawie jak świętość. Dla innych to język ich dziadków, którzy nie chcą żeby berberyjski wgasł i zmuszają wnuczęta do posługiwania się tym językiem. Poza berberyjskim, wszyscy uczniowie z Maroka mówią w mieszkance arabsko-francuskiej. I tutaj dochodzę do sedna. Mówią w mieszkance. Snuję się za nimi po korytarzu, podsłuchuję, szpieguję w toalecie, jem kanapkę przy stoliku obok. I pytam i wypytuję i zadaję pytania. A dlaczego ten język teraz, a tamten za chwilę, ten w przerwie na papierosa, a tamten w przerwie na lunch? Pół zdania po francusku, drugie pół po arabsku, początek żartu po arabsku, koniec po francusku (sama zaczęłam słuchać ichniego jednoosobowego kabaretu, Gad Elmaleh, który przeniósł się do Stanów i opowiada o swoich językowych perypetiach). Odpowiedź jest taka sama, od wszystkich. Bo my z Maroka jesteśmy, tam wszyscy tak mówią, nic nam się nie miesza, nie czujemy, że czegoś nam brakuje. Jeśli nie potrafimy powiedzieć czegoś po arabsku, to pewnie dlatego, że potrafimy to samo powiedzieć po francusku i nie czujemy się słabsi w którymś języku, mniej płynni, mniej komfortowo…Każda odpowiedź na moje pytanie zaczyna się jednak od „a bo my z Maroka, w Maroku tak wszyscy…”. I to mi utkwiło i to mi się podoba.

Staram się jak mogę żeby stosować metodę OPOL (One Parent One Language), ML@H (Minority Language at Home), czy OFOL (One Flaszka One Language), ale nie zawsze wychodzi. Właściwie zawsze nie wychodzi. Code switching wydawał mi się zawsze porażką, pójściem na skróty, poddawaniem się. Delikatnie poprawiam, parafrazuję i tłumaczę na polski. Sama się pilnuję żeby nie wkładać słówek angielskich do polskich zdań. Nie poddaje się, walczę, ale czasem nie mam siły ani czasu walczyć, tłumaczyć, objaśniać, przytaczać dziesiątki przykładów. Czasem, szczególnie kiedy dzieci są nastolatkami i z tej racji właśnie mają wszystko w tyle, ważne jest, że chcą coś powiedzieć i usłyszeć odpowiedź. A może trzeba po marokańsku, zostawić, obserwować i podziwiać. Bo moje dzieci z „mieszanej językowo rodziny przecież są, w mieszanych rodzinach tak wszyscy…”

I tak sobie myślę, wracając do początku postu, czy to nie jest tak, że my, tacy podrabiani* dwujęzyczni czujemy się bardziej w obowiązku nie mieszać języków? Czy to nie jest tak, że ja traktuję polski i angielski jako dwa odrębne narzędzia, a moje dzieci jako jedno wielkie narzędzie, taki młot na przykład, którym są w stanie rozwalić wszystko? Czy to nie jest tak, że chcę mieć porządek językowy, bo nie czuję się tak zupełnie komfortowo w żadnym w tych języków (na przykład rozmowa o metodyce albo o chorobie mojego dziecka po polsku słabo mi idzie – wszystko na ten temat czytałam po angielsku)? Czy też może nie mam racji i angażuję niepotrzebnie moją piękną rozczochraną? Pomocy!

* czujecie, że to „podrabiane” to tylko taki amatorski środek stylistyczny, nie? Nie obraziłam nikogo, co?