Adwentowy mindfulness

Królowe życia i majdfulnesu

Jutro rozpoczyna się adwent. Adventus to słowo oznaczające przyjście, przybycie. W kościele katolickim oznacza oczekiwanie, że już, za moment nadejdzie, już “puka do mych drzwi”, za moment będzie ślicznie, radośnie i cacy. Zanim zaczęłam medytować, całe moje życie to był wielki adwent. Zawsze na coś czekałam, czymś cieszyłam się na zapas, liczyłam dni do czegoś, planowałam i spodziewałam się czegoś. Kiedy wszystkie kujonki cieszyły się na rozpoczęcie szkoły, ja byłam już myślami przy świętach, choince i miałam zaplanowane podarki dla wszystkich domowników. Zamiast śpiewać kolędy przy świątecznym stole, zastanawiałam się jaką  sukienkę uszyje mi mama na święta wielkanocne. Malując jajka wielkanocne, marzyłam o wakacjach, a kiedy inni wybiegali ze szkoły ze świadectwami, ja martwiłam się z kim będę siedzieć w następnej klasie. Potem niewiele się  zmieniło. Moje dzieci miały zapakowane gwiazdkowe prezenty we wrześniu, ja miałam przemyślane dania, wypieki, ba, czułam ich zapas i smak dwa miesiące wcześniej. A rozmawiając w wigilię z rodziną, planowałam tradycyjną kawę “po święconce”. Tak się zmęczyłam cieszeniem się i świętowaniem na zapas, że kiedy przyszły święta, uroczystości rodzinne, wyjazdy, byłam pusta. Już się wy-cieszyłam, wy-ekscytowałam. 

Medytacyjną przygodę zaczęłam od medytacji mindfulness (medytacji uważności). Mindfulness, czy uważność to pojęcie bardzo szerokie, dotyczy właściwie sposobu życia. Składając pranie wyciągnięte z suszarki, myślimy co ugotujemy na obiad, kto zrobi awanturę na zebraniu rodziców i na kiedy umówić się do fryzjera. A trening uważności to bycie tu i teraz, dotykanie suchych i ciepłych ubrań, czucie jak są delikatne i miękkie, zauważenie dziury w spodniach (ale TYLKO zauważenie, a nie od razu “gdzie łaził po drzewach? Trzeba nowe. H&M zamknięty dzisiaj a i tak gówno tam jest, trzeba będzie do galerii jechać. Ale kiedy? W weekend pewnie. Ale w weekend Jurki miały przyjechać. I co tu znowu ugotować?”). Uważności to po prostu pełne bycie podczas robienia czegoś, a nie samo robienie, a bycie wtedy myślami w Ikei, na wyspach kanaryjskich, czy w pracy. 

Medytacja uważności to skupianie się na obecnym momencie. Czyli jeśli robimy coś z uważnością, możemy powiedzieć, że medytujemy? Jasne. Ale to nie jest łatwe na początku. Jest tysiące myślowych pokus, setki przynęt wzrokowych pobudzających myślenie, planowanie, analizę, porównanie wyborów, sprzeczki z samym sobą. W medytacji mindfulness najłatwiej skupić się na własnym oddechu. Jest regularny, trudno go zgubić, a prawie niemożliwe zaprzestać oddychać. I oczywiście, że myśli wpadną nam do głowy. Od tego mamy mózg. I oczywiście, że będą przeszkadzać, może nawet bardziej niż normalnie, ale w medytacji ważna jest akceptacja tego co się dzieje. Taka akceptacja z miłością, nie z  frustracją, nie z wyrzutami, nie z rozczarowaniem. I wracać do oddechu. I jeszcze raz i jeszcze raz. 

Często wracam do medytacji mindfulness (moją codzienną praktyką jest medytacja transcendentalna) szczególnie kiedy jestem w stresującej sytuacji, przed ważnym spotkaniem, dużą decyzją. Albo wręcz odwrotnie, kiedy jestem na pustej plaży, a przede mną szumiące fale. Wtedy uważność jest najłatwiejsza na świecie. Na nic nie czekam, niczego nie analizuję, niczego nie planuję. Tylko szum zbliżających się i oddalających się fal. Jak wdech i wydech morza. Oddech naszej planety. 

Planowałam kalendarz adwentowy na blogu, ale zdecydowałam, że nie. Bo kalendarz to oczekiwanie, przebieranie nóżkami i wypatrywanie kolejnego dnia. Niech każdy dzień będzie osobny, do żadnego innego nie przylepiony, niech nie będzie ogonem poprzedniego. Niech każdy dzień w tegorocznym adwencie, po tegorocznym adwencie i w kolejnym adwencie będzie ten jedyny, piękny, dobry i pełen mnóstwa maleńkich chwil do wykorzystania, zatrzymania się, pomedytowania nad nimi.

Jedyny wyjątek od tego to moje czekanie na dzieci. Przylatują na święta do domu już za kilka tygodni. I te dni odliczam niecierpliwie  i skreślam na czerwono, ale mindfully, ma się rozumieć.  

Dzięki za small talk…

Thanksgiving 2006, Rzym

Jestem mistrzem smoltoku (small talk – rozmowy o pogodzie). Kocham i praktykuję rozmowy o niczym gdzie tylko się da, w kolejce, przy kasie, w okienku w banku i w parku dla psów. Moim zdaniem, takie rozmowy mają wiele zalet. Skracają czas oczekiwania, rozładowują sztywną atmosferę, potrafią udobruchać rozzłoszczonego urzędnika, rozbawić znudzoną kasjerkę, a może nawet sprawić komuś przyjemność. Nierzadko można dowiedzieć się wartościowych rzeczy, że po świeży chleb najlepiej przed dziesiątą, że weterynarz za rogiem to naciągacz, a taką piękną torebkę to w TJMaxxie za pięć ełro można kupić. Podczas czteroletniego pobytu w Stanach, nagadałam się o pogodzie za całe swoje życie. Za to uwielbiam Amerykanów. O pierdołach można z nimi gadać o każdej porze dnia i nocy i w każdym miejscu. Z ekscytacją podchodziłam do kasy. O czymże ciekawym dziś porozmawiamy?

Oj wieje dzisiaj trochę.

Pani, co tam taki wiatr? Jak odwiedziłam córkę sąsiadki w Austrii, to dopiero wiało. 

W Austrii? A gdzie? Bo ja mieszkałam przez trzynaście lat dziesięć minut od granicy austriackiej. 

I już. Temat złapany, można nawijać. Moje dzieci prowadziły zakłady bukmacherskie pod tytułem: po ilu sekundach matka wspomni, że mieszkała w Garmisch i że ma psa imieniem Izzy. Bonusowe punkty były za informację o Crohnie. 

Dlatego jest mi tak trudno poruszać się po miejscach publicznego użytku w krajach gdzie smoltok nie jest mile widziany. Na Krecie nie mam szans językowo, w Niemczech nikt nie miał ochoty rozmawiać. W Polsce jest coraz lepiej. Coraz więcej osób uśmiecha się zza biurka i nie trzeba już w pośpiechu, unikając kontaktu wzrokowego, pakować towaru do siat, garbić się i chować twarz wypłacając swoje własne, uczciwie zarobione pieniądze w banku. Rozumiem oczywiście, że nie zawsze i nie wszyscy mają ochotę na rozmówki o dupie Maryni. Przecież można mieć zły dzień, zły tydzień, czy rok nawet. Mogą nas boleć zęby i rozmowa byłaby dla nas nieprzyjemna. Można mieć zachowania aspołeczne, czy nieświeży oddech. Można też być mną. 

Jestem w sklepie w bazie amerykańskiej (to ważna informacja, bo rozmówki o pogodzie mogłam się spodziewać) przy kasie, w dłoni trzy kosmetyki. Witam się z kasjerką, kładę rzeczy na ladę, pokazuję dokumenty. Kątem oka widzę, przechodzącą tuż za mną, inną pracownicę z pudłem w dłoniach. Młoda kasjerka w okularach pyta:

– To w prezencie, czy dla ciebie?

Cisza, bo jestem święcie przekonana, że mówi do swojej koleżanki tym bardziej, że wzrok skierowana na nią właśnie (wskazówka: okulary były bardzo korekcyjne). Po chwili, skanując moje zakupy, pani mówi:

– Hmmm…nie mamy dziś ochoty na rozmówki, co?

Nie wiem co powiedzieć, nie moja koleżanka z pracy, skąd mam wiedzieć. Głupio więc mówię…

No widocznie.

…i dodaję po chwili jeszcze głupiej:

– Typowy poniedziałek.

Zabieram swoje rzeczy, wychodzę. Wsiadam do samochodu i ryp! Walnęło mnie w łeb! ONA MÓWIŁA DO MNIE!! Zimny pot mnie oblał. Podjeżdżam samochodem pod drzwi, zostawiam na awaryjnych. Wpadam do sklepu. Widzę kasjerkę w okularach poklepywaną po plecach przez jej koleżankę. Kasjerka ociera łzy. To przeze mnie płacze! Rzucam się na nią, przytulam, gadam jak nakręcona, żem durna, ślepa, niekumata. Daję całusa w mokry policzek i zwiewam. 

I przy okazji świątecznej tradycji wyliczania łask w przeddzień Święta Dziękczynienia, jestem wdzięczna za takie właśnie momenty. Jestem wdzięczna, że życie zapodaje mi takie miłe i łatwe do wyuczenia lekcje (te duże i trudne też zapodaje, draństwo). Już nigdy nie pomyślę sobie “co za gbur” o ignorującym moje wesołe zaczepki panu na stacji benzynowej. Może miał taki poniedziałek jak ja.  

Zabierz mnie do Kosty…

 

 – Chris, jak będę umierająca – rozpoczęłam niespodziewanie przejęta możliwością pogorszenia się stanu mojego zdrowia – zabierz mnie do Kosty.

Do którego? – zapytał zdezorientowany Chris, bo i sąsiad Kosta, mąż znajomej, kierownik budowy w pracy też Kosta. Kosta to właściciel ulubionej restauracji, spec od lodówki, kominiarz, sprzedawca pomarańczy i nauczyciel jogi. 

Do Kosty weterynarza mnie zabierz. 

No dobra, nie narzekam, bo w końcu mamy nową, tureckiej manufaktury, lodówkę. W maju zgłosiłam jej usterkę. Iluż specjalistów nas od tego czasu odwiedziło. Jakaż niezwykła mądrość wypełniała naszą kuchnię. Jakież wymiany skrajnie różnych opinii. Bo jakże to niemiecka lodówka, i to nie byle jaka, bo sama Miele, mogła nawalić? Pewnie polska gospodyni, niewprawiona w takich luksusach, coś zepsuła. Może tofu i wegańskie masło lodówce nie służą? Może za często otwieramy? Za dużo doń CO2 wdychamy? Po miesiącach wizyt i kiwania głowami, wygrała jednak teoria, że dwunastoletnia lodówka, nawet jeśli jest Miele, ma prawo zakończyć działalność chłodniczą. Dwa dni temu dostarczono nową. 

Komin też w końcu mamy nowy. Przyniósł go pan w niedzielę, podczas naszej nieobecności, a wypoczynkowej obecności przeziębionego dziecka numer dwa. Kominiarz miał komin, ale narzędzi i pomocnika już nie. Jaś zaopatrzył kominiarza w nasze narzędzia z Ikei, pomógł zainstalować komin, a w podziękowaniu komin spadł mu na głowę i rozciął palec u ręki. Tyle, że komin nie działa. Woda z kominka cieknie przy każdym deszczu i zalewa mieszkanie.

Niedziałających rzeczy na Krecie jest mnóstwo. Odpowiedzialnych za nie, a olewających swoje obowiązki osobników jest jeszcze więcej. Na każdym kroku potykam się o niedbalstwo, nieszanowanie publicznej własności, ignorowanie zakazów, nakazów, obietnic, umów i przepisów bezpieczeństwa. Biurokracja, brak organizacji i bezsensowności czynności woła o pomstę do nieba, a raczej o Bareję Stanisława do nieba woła, bo roboty tutaj na dożywotnie ciągi dalsze Misia. 

Jest jednak grupa zawodowa, która rozwala system, która zaprzecza rzeczywistości, zamyka moje chlustające żółcią usta i wali po wytykającym błędy paluchu. To weterynarze. Liczba mnoga, bo musieliśmy się spotkać z trzema weterynarzami, a z dwoma innymi rozmawialiśmy przez telefon. Znam pięciu weterynarzy w Grecji. To więcej niż fryzjerów, ginekologów, dentystów i pediatrów (czyli czołówka kontaktów i przekleństwo przeprowadzających się kobiet) razem wziętych. 100% znanych mi weterynarzy to cudowni, empatyczni, obowiązkowi ludzie z ogromną wiedzą w swojej dziedzinie (dwóch chirurgów i jedna pani ortopeda). U wszystkich spotkaliśmy się ze zrozumieniem, z ogromną uwagą poświęconą zwierzakowi, z elastycznym podejściem do problemu. Dostaliśmy kilka możliwych rozwiązań, porady, tymczasowe leki poprawiające samopoczucie psa, zapewnienia o pomocy o każdej porze dnia i nocy, uśmiech, poklepanie po ramieniu. Żadnych kolejek, czekania, żadnych papierów, skierowań. A  wszystko to w kraju, gdzie zwierzęta nie mają łatwego życia. Tutaj wciąż jeszcze, w wielu miejscach, psy i koty traktowane są bardzo źle i po ulicach włóczy się mnóstwo bezdomnych zwierząt. A co robi nasz weterynarz Kosta? Przyniesione zwierzęta z ulicy leczy za darmo, lub za “co łaskę”. I brawo i czapki z głów i oby tak dalej i oby jak najwięcej takich Kostów. Jeśli tacy są greccy weterynarze, to nadzieja jest i dla gastroenterologów, kierowców ciężarówek i przedszkolanek, ale póki co, w razie draki, ja poproszę do weterynarza Kosty. 

A gdyby ktoś wydedukował, że nasze zwierzę niedomaga, to informuję, że i owszem. Izzy, the pies, zerwała ścięgno w psim swym kolanie i czeka ją operacja aż w samej stolicy. Noc na promie, spacer po Akropolu, operacja w specjalistycznej klinice, masaże, spa, drinki z palemką… pieskie życie po prostu.