Językowe śmichy chichy

DSC03544

Ela z Dwujęzyczności pisała kiedyś o zabawie z przedrostkami. Pięknie bawiła się z synkiem w przelewanie, rozlewanie i podlewanie…Ja też często bawię się z dziećmi w przedrostki. Gdzie tylko popadnie…w samochodzie, przy śniadaniu, podczas zbiorowego mycia zębów…Oprócz wiadomych językowych korzyści, taki atak zabawą na dzieci ma również właściwości wojnozapobiegawcze. Zmienia temat! Nie wiem czy możecie sobie wyobrazić naszą łazienkę za dwadzieścia ósma rano z perfekcyjnym dziewięciolatkiem, który MUSI nałożyć żel na grzywkę, z nastolatką, która…no cóż…nastolatka wszystko MUSI! I z matką, która również MUSI jakoś podobnie do siebie ze zdjęcia na identyfikatorze wyglądać, inaczej ochrona nie przepuści… No i kiedy rzucę takim czasownikiem i rozkażę przedrostki dodać, od razu wszyscy przekierowują swoje myślenie na inne tory… Naczytałam się o tej metodzie przy wychowaniu dwulatków podczas ich okresu buntu i okazuje się, że działa w każdym wieku…Tak na marginesie, działa też na całkiem dorosłych mężczyzn…ale w sumie to oczywiste, nieprawdaż?

Kiedyś przy śniadaniu bawiliśmy się w przedrostki. Kasia dostała „czesać” i „jeść” – łatwizna. Jaśkowi dałam słowo Eli – lać. Kilka pierwszych podał bez problemu, pokazał lub wytłumaczył co to znaczy i git. Chcę wyciągnąć od niego „przelać” więc pokazuję na szklance z wodą, że leję tę wodę i „co się zaraz stanie, Jasiu?” Obserwuję z nadzieją usta Jasia, które układają się do spółgłoski „p” podczas gdy oczy robią się coraz bardziej okrągłe, bo ja wciąż LEJĘ tę wodę do szklanki. Jaś wreszcie wyrzuca z siebie: PPPPPanikować!!

Nauczycielki języka zgodzą się ze mną, że najlepszym sposobem na wybudzenie lekko apatycznych uczniów to szybkie, krótkie i intensywne, żeby nie powiedzieć nerwowe, ćwiczenia językowe. Jestem pewna, że metodyka ma jakąś nazwę na te ćwiczenia, ale widocznie przegadała te zajęcia. Ja, na własne potrzeby, nazwałam je „ping pong activities”. Są super sposobem na szybkie przywołanie towarzystwa do porządku, obudzenia śpiących księżniczek, wprowadzenie nowego tematu zajęć czy też na chwilowe przywrócenie autorytetu nauczyciela… W domu, z językiem polskim, robię to samo. Nalot na pokój, kuchnię, łazienkę i szybciutko: „odmień „dziesięć kurcząt” przez przypadki” albo „ja podaję przymiotnik, a ty stopień wyższy/przeciwieństwo” albo „ja podaję słowo, ty układasz zdanie nie krótsze niż pięć słów” i wszystko ma być ciach, ciach, szybciutko, dwa, trzy przykłady i można dalej obgryzać paznokcie lub smarować masłem chleb. Dzisiaj rano w przedpokoju siedzą i buty wiążą w skupieniu…Nalot. Janek – podaj numer od jeden do pięciu. Janek przezornie wybiera numer dwa. Dwa zdania złożone ze słowem „przeskakiwać”. Zrobione. Kasia – zdanie z wyrażeniem „wytrzeszcz oczu”. Nie wie co to takiego. Tłumaczę. Zdanie, poproszę. „Mama rzeczowo wytłumaczyła mi co oznacza nieznane mi dotąd wrażenie „wytrzeszcz oczu”. Pięknie! Pośpieszcie się kochani, bo się do szkoły spóźnimy…Kasia, słowo dla ciebie: „przekleństwo”. Kasia: „cholera”!

Seksapil ze słomą w butach…

DSC04103

Uświadamiał mnie ostatnio taki jeden, że atrakcyjność fizyczna to nie to, co na zewnątrz, a to co kobieta ma w sobie. Takie uniwersum kobiece…Bardzo mi taka definicja na rękę jest, bo jedyne co mam, to jako taki środek… Zgodzicie się ze mną jednak, że od czasu do czasu i nawet ten środek trzeba w sklecony naprędce, domowej roboty seksapil okutać. A to jakiś tusz w rzęsy natkać, a to koronkę do majtek doszyć, a przy okazji comiesięcznego nieuchylania się od małżeńskich obowiązków nawet i owłosienie w sposób mniej lub bardziej bolesny usunąć.

Więc i ja się staram od czasu do czasu przyozdobić wnętrze. Niestety wygląda na to, że jakie warunki, taki seksapil…u mnie same falstarty. A to wystroje się w obcisłą spódnicę i w sklepie z lustrami zauważę, że świecę tyłkiem, bo się spódnica na szwie rozeszła była…A to narzucę gryzącą w tyłek koronkową bieliznę, po czym dowiaduje się, że domniemany odbiorca z dużą wadą wzroku, nie ma akurat szkieł kontaktowych na sobie…

Pierwszy raz poczułam się fizycznie atrakcyjna…w kościele! Od mojej cioci zza zachodniej granicy dostałam błyszczące, błękitne pończochy samonośne… Być może ciocia przysłała te pończochy jako część kostiumu na karnawał, nie wiem, nie poinformowała. I taka przejęta tym, że dla modlących się wokół mnie, jestem grzeczną dziewczynką w rajstopkach w kolorze obłoczków, a pod spódnicą grzesznica przebrzydła w samych majtach, poszłam do komunii przez samiutki środek kościoła i przez samiutki środek kościoła pończoszki nieprzyzwoicie zjechały do kolan przyjmując funkcję podkolanówek…

Najbardziej spektakularnym jednak falstartem był pomysł na bardzo seksowny prezent dla męża mojego na walentynki, trzynaście lat temu. Z koleżanką postanowiłyśmy dać naszym facetom album z naszymi zdjęciami, zdjęcia z kategorii „akt” miały być…Zadanie atelier fotograficznego pełniły drzwi między zagraconym pokojem a niedomytą kuchnią. Na drzwiach zawisło trochę za wąskie, białe prześcieradło z gumką. Miałyśmy w co się ubrać i z czego się rozebrać, czym co zasłonić i, wtedy jeszcze, co odsłonić. W tym samym pokoju bawiły się niczego nieświadome półtoraroczne latorośle nasze. Koleżanka, psycholożka, rozgrzeszyła nas szybko przekonując, głównie siebie, że nie zafundujemy im żadnej traumy emocjonalnej. Zdjęcia zrobiłyśmy, wysłałyśmy do wywołania (trzynaście lat temu – fotografia analogowa) aż do Stanów, bo w naszej wsi wszyscy się, i swoje zdjęcia, znają. Zdjęcia przyszły i z przerażeniem odkryłyśmy, że na każdym zdjęciu tuż obok naszych półnagich ciał w niezbyt zgrabnych, w założeniu powabnych, pozach leży: ludzik Fisher Price, gumowa kaczka, cztery klocki Lego…Na niektórych , w rogu można było rozpoznać pulchniutką nóżkę Kasi odzianą w różową antypoślizgową skarpetkę! Dobrze, że niedługo po Walentynkach mamy Prima Aprilis!

W celach kusząco-wabiących zakupiłam bluzkę na jedno ramię spadającą. Wystroiłam się w nią kilka dni temu i w miasto ruszyłam. Biegam po sklepach, bankach i pocztach i czuję się niezwykle atrakcyjnie. No, myślę sobie, czterdzieści lat na karku a jakoś się trzymam…i ramię kuszące jest i torebka na zgiętym nienaturalnie przedramieniu i kolczyk dyndający…Wchodzę do samochodu w celu przemieszczenia się na drugi koniec miasta– no i masz…natury łajzy nie oszukasz…Gdzieś się w drzwiach zaczepiłam i się biustonosz rozpiął! I nic by się nadzwyczajnego nie stało gdyby nie fakt, że z powodu powabnej bluzki założyłam taki samonośny, samoprzylepny biustonosz bez ramiączek…Na chodniku wylądował.

Chyba jednak skupie się na wnętrzu…

Rozprawka ze świętami…w tle…

IMG_2621

Uparł się, że na święta chce do domu. Lekarze twierdzili, że powinien zostać w szpitalu. Obawiali się o jego osłabione serce. Żona prosiła żeby został. Obraził się na żonę. Że nie będzie leżał w szpitalnym łóżku w czasie świąt. I tak się nim nikt w święta nie zajmie. Że jak ma leżeć, to przecież w domu może. Obraził się, że go ona nie chce w domu. Głupi. Przecież chciała. Jak to święta bez męża? Pewnie, że chciała. W weekend odpoczywał w domu. Leżał i bolała go głowa. Czasami mniej, czasami bardziej. W poniedziałek postanowił iść do pracy. Tyle roboty jeszcze przed świętami. Bez niego nie dadzą sobie rady. Żona w kuchni robiła kanapki jemu do pracy. On wyszedł przed dom. Upadł i zmarł.

Święta były i owszem. Ktoś przyniósł bigos, ktoś inny sernik. Wszyscy byli ubrani na czarno. Było tych czarnych sporo przy stole. Ktoś wpychał żonie łyżkę rosołu. Ktoś zabrał dzieci na długi spacer. Bardzo cichy spacer. Nikt nie wie jak rozmawiać o śmierci w Wielkanoc. Ani w żadne inne święta. Poszli do kościoła. Dziewczyna na złość nie odmówiła żadnej modlitwy. Wypchali ją do komunii. Chłopiec poszedł za nią. Były jakieś plotki o Jezusie, który ponoć zmartwychwstał czy coś. Bez echa przeszły te plotki. To nie dotyczyło ich rodziny. U nich takie czary się nie dzieją. U nich jest normalnie.

Odtąd jego rodzina nie lubiła Wielkanocy. Nie żeby się zupełnie odcięli. Dzieci jajko pomalowały. Z koszykiem się poszło do kościoła. W lany poniedziałek z uśmiechniętą twarzą waliło się tanimi perfumami. Kiedy pojawiły się małe dzieci to i nawet weselej się zrobiło. Co roku zdjęcia z jajem i w ślicznej sukience były. Baranka z masła żona ulepiła. Sernik ukręciła i nawet w gardle jej nie stanął. Ale klimat się osadził i został na zawsze…

A wszystkim, którym nic nie zakłóciło przeżywania lub przetrwania Świąt Wielkanocnych życzę miłego przeżywania, czy też przetrwania tego szczególnego dla nas wielu czasu. Wesołych Świąt, kochani!

Londyn cz. 2 – Londyn językowy

DSC04412

 

Ciekawe czy to tylko moja przypadłość…Mieszkam w kraju, którego językiem nie za bardzo się posługuję i nawet nie mam za bardzo ochoty zmienić ten, przyznam, że dość kłopotliwy czasami stan rzeczy… Nie przysłuchuję się więc ludziom w autobusie, w sklepie, w poczekalni. Zazwyczaj mam słuchawki na uszach i słucham muzyki mając wszystko głęboko w tyle… Ale zupełnie inaczej sprawy się mają kiedy jestem w kraju, którego język rozumiem (spokojnie można na palcach jednej ręki policzyć…na trzech palcach…), nawet zupełnie inaczej sprawy się mają kiedy jestem w dużym mieście, w którym szanse na spotkanie osoby mówiącej innym językiem są duże…Tak się dzieje kiedy jestem w Stanach, kiedy odwiedzamy Genewę, czy nawet Monachium…Ale to co się działo w Londynie, tego nawet moja językowa dusza nie była w stanie przetrawić…przeżarła się i padła…Z każdego kącika, z każdych drzwi, każdego okna, z każdego kosza na śmieci inny język. Kasię bardzo takie rzeczy interesują i co rusz szarpała mnie za rękaw: „mamo, co to za język?”, „mamo, słowacki! rozumiem wszystko!” „mamo, czeski chyba…” „mamo, dwujęzyczni!!” Miód na moje serce…Kasia zauważa dwujęzyczne rodziny, dzieci, dorosłych i analizuje i porównuje…kto jest kim, ile mówią w domu, do jakiej szkoły chodzą i tak dalej. Jest mi bardzo miło, że jednak to moje marudzenie o dwujęzyczności, to ciągłe zwracanie uwagi na ludzi mówiących dwoma językami, nie wpada jednym uchem, a wypada drugim. Coś jednak w tej kudłatej głowie zostaje…I głowa się interesuje, ma świadomość, że z jednej strony jest „inna”, kilkujęzyczna, kilkukulturowa i jak to Kasia zawsze podkreśla, że nie lubi kiedy ktoś pyta skąd jest, a z drugiej strony „inna”, ale pomiędzy takimi samymi „innymi”. Sama zauważyła, że wielu ludzi, którym się przysłuchiwałyśmy mieszało języki (code-switching) i zastanawiałyśmy się nad plusami i minusami takiego zjawiska. I a propos mieszania języków to mamy taką obserwację: wszyscy mieszkają! Jakąkolwiek parę, czy grupę ludzi wyhaczyłyśmy, wszyscy mieszają języki, tak pięknie, tak gładko, bez zatrzymywania się, bez zastanawiania się (mój code-switching często jest bardzo świadomy, po tym jak nie wiem/nie pamiętam/nie pasuje mi słowo w jednym języku, świadomie, po krótkiej pauzie używam w innym). W swojej, dla mnie, nienaturalności, ten spotkany w Londynie code-switching brzmiał bardzo naturalnie…

Zauważyła też, że czyta częściej napisy, znaki i ostrzeżenia…No nie tak całkiem, bo kilka razy wleźli tam gdzie było napisane żeby nie włazić. Jasno z tego wynika (bo moje dzieci nigdy nie złamałyby prawa przecież), że mieszkając w Niemczech i nie za bardzo posługując się językiem niemieckim, dzieci nie są przyzwyczajone do czytanie znaków i ostrzeżeń typu „nie włazić”. I włażą i w głowę się pacną, nogę złamią, zęba stracą.Taki minus multikulti…Proponuję badania nad podatnością dzieci dwujęzycznych na wypadki uliczne…

Wyłapywała Polaków (co nie jest trudne w Londynie) i sztucznie głośno mówiła po polsku, żeby oni zauważyli, że my też z Polski…Duma patriotyczna mnie rozpierała, że jednak dziecko się identyfikuje i to w taki pozytywny sposób…rozpierała mnie i rozpierała, aż pękła w końcu zostawiając po sobie trochę niezręcznego rozglądania się na boki w stylu „to nie moje dziecko”…Przechodziliśmy obok grupy polskich nastolatków czekających na pociąg. Kasia szczebiocząc do tej pory po angielsku, nagle przeskakuje na polski. Nikt nie zwraca uwagi. Stajemy obok, Kasia głośno: „patrz mamo, Polacy”. No widzę, fajnie, że przyjechali pozwiedzać Londyn, do fajnej szkoły pewnie chodzą. Nikt nie reaguje…Podjeżdża pociąg. Nie nasz. Kasia podniesionym głosem (bo pociąg hałasuje): „GO POLSKA!!” Polska grupa się przygotowuje, żeby uważać na dziurę. Nikt nie reaguje. Kasia nabiera powietrza w usta, pociąg się zatrzymuje i następuje całkiem przyjemna cisza. Wtedy ona wydziera się na całe gardło: PIEROGI!! Wszyscy zwrócili na nas uwagę oprócz, oczywiście, polskiej grupy, która zajęta była uważaniem na dziurę…no chyba, że pierogów nie lubią!

Londyn cz. 1 – Londyn ludzki

DSC04390

Wieś się do miasta wybrała… Pozbierali dziesięć kilo hamozi na głowę, złapali za ogon tani irlandzki samolot i do Londynu polecieli. W Londynie wiadomo – londyńczycy! I to chyba najlepsze określenie ludzi mieszkającym w tym mieście…Anglików dosłuchaliśmy się niewielu. I albo się Anglicy uczą obcych akcentów żeby napędzać propagandę o zbyt dużej ilość imigrantów, albo to nie propaganda, a prawda. Ci śpieszący się gdzieś, biegnący, czekający na autobus, obsługujący bramki w metrze, wpuszczający nas dwójkami na London Eye i zamiatający spod naszych butów śmieci…ci wszyscy bardzo mnie interesowali. Nie wiem czy Fidrygauka szeptała w metrze, czy szeptów słuchała, ale moje wszystkie zmysły były w stanie najwyższej gotowości za każdym razem kiedy wchodziliśmy do metra. To takie miejsce, gdzie każdy się na chwilę zatrzymuje, postoi trochę, usiądzie przy odrobinie szczęścia, paznokcie sprawdzi, w głowę się podrapie. I można takiego ktosia poobserwować, podejrzeć co czyta, podsłuchać czego słucha, wyczytać z twarzy, o czym z żoną rano przy śniadaniu rozmawiał, a o czym zapomniał wspomnieć. Janek to dziecko mieszkające w swoim umyśle i mało które bodźce z zewnątrz do niego dochodzą, ale Kaśka i ja działamy bardzo podobnie…nasze obserwacje i rozmowy na temat ludzi i ich zachowań ciągnęły się godzinami…

I taka obserwacja…Nastolatki można od siebie odróżnić. Różni ich długość włosów na przykład. W Niemczech wydaje się, że długość damskich włosów, w pewnym przedziale wiekowym, jest wyliczana z jakiegoś wzoru matematycznego i bardzo rygorystycznie przestrzegana. Dodatkowo do wyboru są tylko dwie fryzury: włosy spięte wysoko w kok (po niemiecku, dokładnie, bez jednego zwisającego kosmyka)– to w dni powszednie, lub rozpuszczone, podzielone na trzy części (1/3 na plecach i po 1/3 po każdej stronie twarzy) – to fryzura na niedziele i święta…Nastolatki różnią się też garderobą…niby normalne, ale nie u nas. U nas wszystkie panienki chodzą w brudno zielonych kurtach typu „parka”, w wersji zimowej – z jakimś zmarłym zwierzęciem wokół kaptura, a w wersji jesiennej i wiosennej – na wegetariańsko. Kobiety postnastoletnie w Londynie mają makijaż, są uśmiechnięte i noszą kolorowe torebki…nigdy w życiu nie widziałam tylu kolorowych torebek…Ja zabrałam ze sobą moją najbardziej „szaloną” torebkę w szaro-wymiotozielone kropy i się wyróżniałam…nudą!

Ale najbardziej zaskoczyła nas wszystkich życzliwość londyńczyków. Wszyscy byli niesłychanie mili, przyjaźni, pomocni i uczynni. Kilka razy zdarzyło nam się, że widząc nas kręcących się wokół własnej osi podchodził ktoś i oferował pomoc. Największe wrażenie wywarli na mnie panowie przy bramkach w metrze…Mają tam takie szersze bramki dla kłopotliwych klientów (a to z wózkiem, na wózku, a to mu nie działa bilet, a to Chris z Jasiem na jeden bilet przechodzącą i inni tacy upierdliwcy) i tam stoi taki i pomaga, wysłuchuje i otwiera i zamyka tę bramkę…i zawsze i przy każdej bramce jegomość uśmiechnięty, wesoły, sypie żartami jak z rękawa, pomoże, doradzi…Byliśmy pod wrażeniem i zaczęliśmy już podejrzewać, że oni wszyscy na jakichś prochach są…I tacy uśmiechnięci, dopieszczeni informacją i naładowani pozytywną energią spacerujemy, puszczamy oczka do merdających ogonami psów, machamy do przebijającego się przez chmury słońca, uśmiechamy się na widok brudzących londyński chodnik gołębi i wtedy… wyrasta przed nami taki chłopek roztropek i kopa gołąbkowi modremu i drugiemu kulawemu kopa. I odezwał się: ”te pierdolone gołębie jebane…zatłuc je wszystkie w cholerę…” To pewnie jakiś turysta, nie?