Darowanemu koniowi…

Kilka dni temu Kasia przyniosła z niemieckiego przysłowie o koniu i o niezaglądaniu w zęby. No i tak od słowa do słowa zrobił się wieczór polskich przysłów. I tak gadałam, gadałam, przykłady dawałam ale i tak myślałam sobie, że pewnie nie zapamięta ani jednego przysłowia.

Nie jestem stukniętą matką co za nauczycielami biega, że nie uczą, że są niesprawiedliwi, że za mało wymagają, że wymagają tego, czego dzieci się nie uczyły…Ok, trochę jestem…ale oczywiście robię to wszystko dla dobra dziecka i z wielkiego poczucia sprawiedliwości, przecież. Nie muszę pisać, że moje dziecko jest najmądrzejsze, najbardziej inteligentne, bystre i błyskotliwe ale panna K ma jedną przypadłość – generalnie wszystko ma głęboko w odbycie i poczucie winy jest jej obce. Przecież to nie jest niczyja, a co dopiero Kasi wina, że sześć razy sześć nie jest czterdzieści dwa. No i tłukę to do tej młodej głowy , że trzeba odpowiedzialnym być, że nauka jest ważna, że trzeba się trochę przyłożyć, że sam talent nie wystarczy. Maluję czarną dość przyszłość, zabraniam iPadów, z koleżankami wypadów, zachęcam opisując jasną przyszłości uczących się jednostek i tak marudzę, biadolę , jęczę i stękam. A dzisiaj usłyszałam od dziecka: „darowanemu koniowi nie patrzy się w zęby.” Że niby koń to Kasia. No i tak sobie cały dzień chodzę po rożnych czynnościach i myślę o tym „darowanym” szczególnie. A wy?

A to nasze eksperymenty ze słońcem i zasłoną.

kasia7

T.Love w Austrii

Co rano Nokia budzi mnie o tej samej porze swoim ohydnym sygnałem, którego zmienić nie potrafię. Kiedy otwieram oczy prawie słyszę w moim mózgu ten słynny dźwięk budzącego się do pracy Maca. Przez niedomknięte drzwi widzę stróżkę światła z kuchni znaczy, że Chris pije kawę i dezinformuje się przy wiadomościach CNN. Bardzo powoli zwlekam się z łóżka i przekraczam magiczny próg sypialni, w której jeszcze ciągle panuje wczoraj, jest spokojnie, bezpiecznie i światło po oczach nie wali. Jak tylko noga przekroczy próg to jakby przejście do innego wymiaru…Zaprogramowano mnie żeby pójść do łazienki, siła halogenów i zimnej wody otwiera mi oczy – muszę przyznać, że wraz ze wzrostem ilości skóry na i nad powiekami jest to coraz trudniejsze. Strzałeczka programatora przeskakuje na kuchnię i co dzień moje ręce wykonują te same ruchy, kawa dla mnie, sok dla dzieci, nogą zamknę lodówkę, językiem posmaruje chleb masłem, jedną ręką nasypuje płatki, drugą zamykam lunch boxy. W tym czasie Chris za łachy wyciąga dzieci z łóżek i sadza przy stole więc kiedy ja przynoszę śniadanie do stołu, dwa kudłate łby jeżą na stole i nie ma gdzie postawić miski z płatkami. Następny program to zająć się sobą w dni pracujące albo zająć się sobą w dni niepracujące. Różnica tylko czasowa bo jak nie pracujące to równie dobrze mogłabym za przykładem moich znakomitych amerykańskich koleżanek jechać do szkoły w UGGsach i spodniach od pidżamy. Bycie Polką jednak zobowiązuje więc i lekki makijaż i spodnie jakieś ewentualnie…Po odwiezieniu dzieci do szkoły strzałeczka programatora przeskakuje na kolejny programy w zależności czy to poniedziałek czy środa ale programy dniowe są identyczne i wykonywane tak samo mechanicznie. Tydzień Świstaka poproszę!

No właśnie, bo czasami atakuje nas weekend…Otwieram oczy i za kija nie mogę sobie przypomnieć jaki dzisiaj dzień, dlaczego nie obudziła mnie Nokia, jaki mój następny program, dlaczego światło w kuchni nie pcha się szparą do sypialni. No i dotarło do mnie, że to weekend (wcześniejszy bo amerykańscy nauczyciele muszą uzupełnić „dzienniki”) i że nie bardzo wiem co mam robić jak nie mam strzałeczki przesuwającej się po programach.

Nakłamałam Chrisowi zaraz z rana, że bardzo się cieszę, że mamy wolne, że nie mamy planów, że cały dzień przed nami i że możemy robić wszystko, co tylko nam do głowy przyjdzie. Ale w mojej niespokojnej i porządku łaknącej głowie już kłębią się myśli co by tu zaprogramować dla całej rodziny. Może na narty? Ale gdzie? Tu za dużo ludzi, tam za mało śniegu. Trzeba zrobić zestawienie…Ale może pozałatwiać niezałatwione sprawy, pocztę, bank, zakupy…Samochód brudny, w piwnicy bałagan, ciasteczka by się przydały. Ok, mam! Chris, ty skoczysz po chleb, kup precelki na drogę do Austrii, dzieci – szybko śniadanie i ubierać się na narty. Po nartach, ja piekę ciasteczka, Chris załatwia sprawy, następnie spontanicznie Chris gra z dziećmi w jakąś grę planszową, ja w niespodziewanym przypływie weny będę pisać blog, następnie wymyślimy coś na kolację (odruchowo zrobimy przygotowane już i zamrożone pierogi) i spędzimy romantyczny wieczór od dwudziestej pierwszej do dziesiątej dwadzieścia bo na rano mam cały program zaplanowany…Jednak mieszkanie w bardzo poukładanym kraju robi swoje.

I jak tak otworzyłam te oczęta to od razu przyszedł mi do głowy wers z T.Love „takie zwykłe masz ciało takie szare, takie nudne są dni bo takie same” więc puściałam na ful, a stąd już tylko krok do Chrisa ulubionej piosenki T.Love „Polish Boyfriend”. Posłuchaliśmy kilka razy obu wersji językowej, dzieciaki obśmiały wymowę angielską i teraz taka scenka…siedzimy na wyciągu w alpejskim miasteczku w Austrii, śnieg wali w gęby nasze, wokół cała Holandia na ferie przyjechała a Chris na krzesełku za mną drze się na całe gardło (nie umiejące śpiewać gardło): „I am a Polish boyfriend, yes yes yes, I am”. Spontan dnia!

A na koniec, z życie szkoły…jeszcze echa Jaśkowej seks afery nie przebrzmiały do końca a już prawie byłam wzywana do szkoły po raz drugi. Tym razem w sprawie córki ale wciąż w tych samych okolicach anatomicznych. A mianowicie, Kasia powiedziała swoim dwóm kolegom, którzy nie mają sióstr (i nie mogą tego sprawdzić), że osobniki płci żeńskiej nie produkują gazów jelitowych aż do osiągnięcia pełnego rozwoju płciowego. Udało ich się zatrzymać w drodze do pani od biologii. Nie ma to jak chore na Crohna dziecko w domu!

Łoj…

Może i Majowie machnęli się z tym końcem świata ale żeby tak jakoś lekko było z okazji niewystąpienia Armagedonu, to nie powiem. Z kim nie pogadasz, co nie przeczytasz, wszystkim ciężko, źle i trudno…Moje dzieci wreszcie zdrowe ale tylko czekam na jakiś kaszel w nocy, powiększone migdały, odgłos wymiotów z łazienki, złamanej ręki czy wydłubanego oka. Wszyscy wokół chorzy więc i człowiek jakieś wyostrzone ma zmysły na wszelkie choróbska. Dzisiaj rano leżę jeszcze w łóżku i słyszę jak któreś skacze na jednej nodze i stęka przy tym. Ok, myślę sobie, Jasiek naderwał wczoraj na nartach jakieś ścięgno (w lipcu naderwał coś w pachwinie i nie chodził przez dwa dni), poniedziałek, ósma rano, do szkoły nie idą bo amerykańskie święto, emaila nie trzeba pisać, mam Voltaren i Traumeel, ile tego dać? No jakieś po trzy, nie, cztery tabletki co dwie godziny. Zadzwonię do Oli-lekarko-przyjaciółki zapytam który najlepszy ortopeda, zadzwonię jeszcze przed dziewiątą to będziemy mieć wizytę przed południem. Trzeba odwołać narty w środę bo pewnie nie da rady. Kurde, a może to nie ścięgno tylko przepuklina pachwinowa, wujek ma to pewnie Jasiek też…gdzie lepiej operację w Garmisch czy w Murnau…podnoszę się, Jasiek w drzwiach z podwiązaną wczorajszymi rajstopami nogą. Nie panikuję, czekam na Jasia…”chciałem zobaczyć jak się poruszają ludzie bez jednej nogi!” Jedyne pocieszenie, że jak coś się rzeczywiście stanie, będę logistycznie przygotowana! Jasiek ostatnio bardzo mało je więc oczywiście pewnie ma Crohna…nie, nie mam fioła na punkcie Crohna. Przecież każdy, kto nie zje całej pizzy, trzech kromek z twarogiem, albo miski kuskusa (czy może kuskusu) z czarną fasolą musi mieć Crohna, nie? Tak wiec opukiwanie Jaśka jelit dwa razy dziennie (dzieci z Crohnem często mają powietrze w jelitach i przez to czują się „pełne”), naloty łazienkowe podczas Jaśkowego robienia kupy w celu wykrycia zapachu kwasu i oglądanie majtasów w myśl crohnowego hasła „nigdy nie ufaj bąkowi.” Postawiłam na nogi całą rodzinę amerykańską i kazałam szukać miejsca, gdzie można wykonać, jak się okazuje nieistniejące jeszcze, badanie krwi wykrywające Crohna. Dzisiaj na śniadanie zjadł bułkę z twarogiem i szczypiorem (tak, olaliśmy osteopatę), Actimel i płatki no i trochę się uspokoiłam. Na wszelki wypadek jednak zrobiłam też badanie krwi przy okazji badań alergologicznych i czekam na wyniki.

 

Oczywiście to są pierdoły i dopóki nie staną się rzeczywistymi problemami, nawet to paniczne tworzenie czarnych scenariuszy mi nie przeszkadza. Niestety wokół mnie mnóstwo prawdziwych problemów, nieszczęść i trudnych dni, tygodni, miesięcy…Chciało by się pomóc ale czasami nie wiadomo jak a czasami po prostu się nie da. Można pogadać, zupę podać, powiedzieć, że ciężka choroba to nie wyrok, że po śmierci bliskiej osoby przyjdzie ukojenie i spokój, że brak perspektyw na przyszłość to też jakaś perspektywa, że wszystko z czasem staje się łatwiejsze i to wszystko prawda jest tylko że im wszystkim nie prawd teraz trzeba.

Jak pies wyłażący z wody, otrzepuję się mocno i piszę dalej…

Jeśli to prawda, że podczas procesu uczenia się języków i w efekcie, używania tych języków mózg ludzki wykazuje większą aktywności to mój mózg z pewnością cierpi na książkowy przykład nadpobudliwości psychoruchowej. Wioska Grainau, trzymiesięczne seminarium dla rolników z Bawarii, ośmiu mężczyzn w wieku od osiemnastu do dwudziestu czterech lat, jedna przerysowana Bawarka i na środku klasy ja! Poziom angielskiego zilustruje rozmowa: „How long have you been learning English?” Nic! Myślę sobie, że przegięłam z Present Perfectem Continuousem na dodatek. „How long did you learn English?” (które to pytanie jest bardziej prawdopodobne bo na stówę nie uczą się już żadnego języka). Nic! Burza mózgu…słowo „start” jest uniwersalne, jak źle wymówię „when” będzie podobne do niemieckiego „wann” (kiedy). No to pytam: „Whan you start English?” Coś się zaczęło dziać, szepty, stękania i pada odpowiedź: „yesterday!” I co teraz? Mój skrupulatnie przygotowany plan lekcji na następne dziewięćdziesiąt minut z krótkim artykułem na temat technologii hodowli drobiu i świń w Unii Europejskiej może się nie przydać. Tak więc pozostaje odmiana czasownika „mieć” i „być”, dziesięć rzeczowników i jakoś zleciała pierwsza lekcja. Kolejne lekcje były już znacznie lepiej przygotowane, było miło, przyjemnie, chłopcy chętni do nauki, z takim fajnym luźnym ale nie rozluzowanym podejściem do mnie i do angielskiego, bez żadnych oczekiwań ale szybko stawiający sobie wysoką poprzeczkę. Jestem pod wrażeniem chęci i nastawienia. Poczucie humoru na poziomie gospodarskim ale ponieważ sama na czterech hektarach się wychowałam, niejednej świni w koryto zaglądałam i niejedną krowę z łąki zganiałam, mamy ze sobą wiele wspólnego. Intelektualnie gorzej…poza kilkoma wyjątkami, pytani o hobby chłopcy odpowiadali, że jeżdżenie traktorem i picie piwa. Odpowiedzi różniły się tylko nazwami ulubionych browarów. Kiedy po tygodniu robiliśmy pytania w Pr.Simple w parach, pytali siebie kiedy ten drugi karmi świnie, ile paszy (fodder po ang. – moje nowe słowo) daje i ile pali jego ciągnik. Te wyjątki, o których wspomniałam to dwoje bawarskich rolników i dwóch przedstawicieli elity Akademii Rolniczej w Moskwie. Gjena i Aleksjej to studenci weterynarii, którzy zostali wybrani z najlepszych studentów akademii i w nagrodę przyjechali do Grainau integrować się z bawarskimi rolnikami i budować pozytywne relacje mające na celu poszerzenie horyzontów i budowanie nadziei na przyszłą współpracę! Niestety Gjena i Aleksjej nie mówią po angielsku, po niemiecku też nie za bardzo więc zostaje mi rosyjski i polski. Jednakowoż język rosyjski nieużywany staje się w moim wykonaniu jakimś dziwnym stworem językowym. W sytuacjach językowo podbramkowych mój mózg reaguje w ten sposób, że za wszelką cenę chce przekazać wiadomość rozmówcy i wychodzą takie cudeńka jak zruszczone „zgadywac” (z dźwięcznym „c” na końcu) zamiast rosyjskie „dagadywac” czy „mooontag” (koniecznie z wydłużonym rosyjskim o i z akcentem na drugiej sylabie) zamiast „panjedielnik.” Po dniu na nartach spędzonym z dwoma cudownymi Słowaczkami, złapałam się na tym, że zastanawiałam się jak „poljełka” po polsku żeby dzieci na zupę zawołać. Na lekcji Rosjanie chcą żeby im przetłumaczyć zdanie „I wear shoes every day.” Dla mnie oczywiste, że buty to „topanki”, chłopcy wielkie oczy, że nie rozumieją, może dlatego, że topanki to buty ale po słowacku, nie po rosyjsku. Jest też dużo mojego skakania, wydawania onomatopeicznych dźwięków, turlania się po podłodze, jednym słowem – kalambury to nasza ulubiona gra. Nawiasem mówiąc, kalambury to „krakadil” po rosyjsku! Nie wiadomo kiedy się przyda!

Kasia i Jasiekwariaty

Falstart

Kompletny falstart roku! Dziesięć dni w Garmisch spędzone na podawaniu syropów, afrykańskich antybiotyków, smarowaniu nosów, stóp i małżowin usznych. Wydawać by się mogło, że dzieci powyłaziły z tych choróbsk chociaż to raczej jak przepychanie się przez jakiś ciasny tunel więc nie będę jeszcze klaskać w dłonie. Kasia ma dzisiaj zastrzyk MTX więc teoretycznie obniżona odporność na następne kilka dni, w piątek Remicade więc obniżona odporność na następne dwa tygodnie a tu wirusów wszędzie pod dostatkiem i jeszcze do tego słyszę z Polski, że N1H1 powraca – a to ta świnia (w połączniu z błędem lekarza), która chciała wykończyć nasze dziecko trzy lata temu! Kasia wciąż kaszle i ma malutki katar ale mówi (czy też może udaje), że czuje się znakomicie, ma dobry apetyt (tu już chyba nie udaje) i chce na narty! Jasiek katar ma, ale jak to z nim trudno wyczuć czy to jeszcze wirus czy alergia. Jeden migdał bezboleśnie powiększony, do tego dwie górne jedynki mu wypadły i wygląda jak siódme dziecko stróża! Jeśli to katar alergiczny to dieta bezmleczna pana czarodzieja osteopaty nie działa a jak dodam, że dziecko klęczy na kolanach przez lodówką w Tengelman żeby mu kupić twaróg to mam ochotę pieprznąć tę całą dietę w cholerę. Jeszcze został nam tydzień do końca próby ale jak nic się nie zmieni to robimy twarogową imprezę…i szukamy innego lekarza. Kiedy już myślałam, że wyszliśmy z choróbsk, zachorowałam ja. Gardło, ból stawów i tak się męczę od trzech dni ale coś tak czuję, że skończy się na antybiotykach co mam zamiar dzisiaj sprawdzić dzwoniąc po lekarza. Dwa tygodnie (oprócz jednego dnia na nartach z Chrisem) nie byłam na świeżym powietrzu inaczej niż z samochodu do sklepu, ze sklepu do apteki, z apteki do domu. Jestem bardzo niezadowolona, wkurzona i nieszczęśliwa! Jedyna dobra wiadomość dla mnie a zła dla miliona turystów, którzy przyjechali do GaPa jest to, że pogoda jest fatalna i nic cudownego nas nie ominęło. Warunki narciarskie beznadziejne, co drugi dzień deszcz, dzikie tłumy i plus siedem! Kasia była na swojej próbnej lekcji snowboardu i po czterech godzinach taplania się w gównianym śniegu zdecydowała, że…bardzo jej się podoba i będzie jeździć na snowboardzie. Zadowolona nie jestem ale cóż…marzenia dzieci trzeba wspierać i mocno udawać że się cieszymy razem z nią. W tym wypadku, mocno udawać! Na szczęście sprzęt mamy za darmo w ramach szkółki narciarskiej, bardzo dobry oddział urazowy blisko i obiecane, że snowboard tylko w środy, w szkole a w weekend narty.

Z innych nieszczęść to choroba babci i śmierć taty mojej bliskiej przyjaciółki. Tata zmarł nagle. Dobrze go znaliśmy. Bardzo wesoły, pomocny i mądry człowiek…a jeszcze w poniedziałek piliśmy jego pyszną nalewkę…Babcia ma grypę, zapobiegawczo podali jej anybiotyki ale męczy się strasznie kaszlem i wiadomo, że w takim wieku każdy wirusek groźny jest. Mama się nią dobrze opiekuje i mam nadzieję, że szybko z tego wyjdzie. Mojej przyjaciółce życzę dużo siły a nam wszystkim jakiegoś minus dziesięć żeby te wszystkie wirusy zamroziło.

Z mniejszych do-dupków to przegraliśmy walkę o rozwaloną półkę nad zlewem. Oni twierdzą, że nasza wina, my, że ich wina ale ponieważ jest kilka kruczków prawnych, na których się oparli i ponieważ klient to absolutnie NIE jest pan w Niemczech, półki naprawionej nie mamy! Ale mam nadzieję, że „what goes around, comes around” albo w mojej bardzo wolnej interpretacji przyjdzie kryska na Matyska, Herr Smitta, Frau Mueller i paru innych to się nie przejmuję. Piniondze to nie wszystko, nie? Aleeeee wszystko bez piniendzy to wiadomo, że ch…Dostaliśmy „plan” naprawy nie takiej aż pokrzywionej Katarzynowej szczęki. Plan trzyletni opiewa na…siedem tysięcy Euro. I jak tu nie pić? Ale jak tu pić jak gardło boli?

Chris wiadomości o pracy też nie ma i jak zwykle nie wiadomo co robić, co myśleć co i czy w ogóle planować cokolwiek. A tego nienawidzę najbardziej – nie mieć planu!

Tak więc poproszę szanowny rok co by zrobił kilka kroków do tyłu, zastanowił nad tym co robi i co zamierza, naprawił błędy i rozpoczął się na nowo. I to już!

A tu paski siedzą…paski