Łoj…

Może i Majowie machnęli się z tym końcem świata ale żeby tak jakoś lekko było z okazji niewystąpienia Armagedonu, to nie powiem. Z kim nie pogadasz, co nie przeczytasz, wszystkim ciężko, źle i trudno…Moje dzieci wreszcie zdrowe ale tylko czekam na jakiś kaszel w nocy, powiększone migdały, odgłos wymiotów z łazienki, złamanej ręki czy wydłubanego oka. Wszyscy wokół chorzy więc i człowiek jakieś wyostrzone ma zmysły na wszelkie choróbska. Dzisiaj rano leżę jeszcze w łóżku i słyszę jak któreś skacze na jednej nodze i stęka przy tym. Ok, myślę sobie, Jasiek naderwał wczoraj na nartach jakieś ścięgno (w lipcu naderwał coś w pachwinie i nie chodził przez dwa dni), poniedziałek, ósma rano, do szkoły nie idą bo amerykańskie święto, emaila nie trzeba pisać, mam Voltaren i Traumeel, ile tego dać? No jakieś po trzy, nie, cztery tabletki co dwie godziny. Zadzwonię do Oli-lekarko-przyjaciółki zapytam który najlepszy ortopeda, zadzwonię jeszcze przed dziewiątą to będziemy mieć wizytę przed południem. Trzeba odwołać narty w środę bo pewnie nie da rady. Kurde, a może to nie ścięgno tylko przepuklina pachwinowa, wujek ma to pewnie Jasiek też…gdzie lepiej operację w Garmisch czy w Murnau…podnoszę się, Jasiek w drzwiach z podwiązaną wczorajszymi rajstopami nogą. Nie panikuję, czekam na Jasia…”chciałem zobaczyć jak się poruszają ludzie bez jednej nogi!” Jedyne pocieszenie, że jak coś się rzeczywiście stanie, będę logistycznie przygotowana! Jasiek ostatnio bardzo mało je więc oczywiście pewnie ma Crohna…nie, nie mam fioła na punkcie Crohna. Przecież każdy, kto nie zje całej pizzy, trzech kromek z twarogiem, albo miski kuskusa (czy może kuskusu) z czarną fasolą musi mieć Crohna, nie? Tak wiec opukiwanie Jaśka jelit dwa razy dziennie (dzieci z Crohnem często mają powietrze w jelitach i przez to czują się „pełne”), naloty łazienkowe podczas Jaśkowego robienia kupy w celu wykrycia zapachu kwasu i oglądanie majtasów w myśl crohnowego hasła „nigdy nie ufaj bąkowi.” Postawiłam na nogi całą rodzinę amerykańską i kazałam szukać miejsca, gdzie można wykonać, jak się okazuje nieistniejące jeszcze, badanie krwi wykrywające Crohna. Dzisiaj na śniadanie zjadł bułkę z twarogiem i szczypiorem (tak, olaliśmy osteopatę), Actimel i płatki no i trochę się uspokoiłam. Na wszelki wypadek jednak zrobiłam też badanie krwi przy okazji badań alergologicznych i czekam na wyniki.

 

Oczywiście to są pierdoły i dopóki nie staną się rzeczywistymi problemami, nawet to paniczne tworzenie czarnych scenariuszy mi nie przeszkadza. Niestety wokół mnie mnóstwo prawdziwych problemów, nieszczęść i trudnych dni, tygodni, miesięcy…Chciało by się pomóc ale czasami nie wiadomo jak a czasami po prostu się nie da. Można pogadać, zupę podać, powiedzieć, że ciężka choroba to nie wyrok, że po śmierci bliskiej osoby przyjdzie ukojenie i spokój, że brak perspektyw na przyszłość to też jakaś perspektywa, że wszystko z czasem staje się łatwiejsze i to wszystko prawda jest tylko że im wszystkim nie prawd teraz trzeba.

Jak pies wyłażący z wody, otrzepuję się mocno i piszę dalej…

Jeśli to prawda, że podczas procesu uczenia się języków i w efekcie, używania tych języków mózg ludzki wykazuje większą aktywności to mój mózg z pewnością cierpi na książkowy przykład nadpobudliwości psychoruchowej. Wioska Grainau, trzymiesięczne seminarium dla rolników z Bawarii, ośmiu mężczyzn w wieku od osiemnastu do dwudziestu czterech lat, jedna przerysowana Bawarka i na środku klasy ja! Poziom angielskiego zilustruje rozmowa: „How long have you been learning English?” Nic! Myślę sobie, że przegięłam z Present Perfectem Continuousem na dodatek. „How long did you learn English?” (które to pytanie jest bardziej prawdopodobne bo na stówę nie uczą się już żadnego języka). Nic! Burza mózgu…słowo „start” jest uniwersalne, jak źle wymówię „when” będzie podobne do niemieckiego „wann” (kiedy). No to pytam: „Whan you start English?” Coś się zaczęło dziać, szepty, stękania i pada odpowiedź: „yesterday!” I co teraz? Mój skrupulatnie przygotowany plan lekcji na następne dziewięćdziesiąt minut z krótkim artykułem na temat technologii hodowli drobiu i świń w Unii Europejskiej może się nie przydać. Tak więc pozostaje odmiana czasownika „mieć” i „być”, dziesięć rzeczowników i jakoś zleciała pierwsza lekcja. Kolejne lekcje były już znacznie lepiej przygotowane, było miło, przyjemnie, chłopcy chętni do nauki, z takim fajnym luźnym ale nie rozluzowanym podejściem do mnie i do angielskiego, bez żadnych oczekiwań ale szybko stawiający sobie wysoką poprzeczkę. Jestem pod wrażeniem chęci i nastawienia. Poczucie humoru na poziomie gospodarskim ale ponieważ sama na czterech hektarach się wychowałam, niejednej świni w koryto zaglądałam i niejedną krowę z łąki zganiałam, mamy ze sobą wiele wspólnego. Intelektualnie gorzej…poza kilkoma wyjątkami, pytani o hobby chłopcy odpowiadali, że jeżdżenie traktorem i picie piwa. Odpowiedzi różniły się tylko nazwami ulubionych browarów. Kiedy po tygodniu robiliśmy pytania w Pr.Simple w parach, pytali siebie kiedy ten drugi karmi świnie, ile paszy (fodder po ang. – moje nowe słowo) daje i ile pali jego ciągnik. Te wyjątki, o których wspomniałam to dwoje bawarskich rolników i dwóch przedstawicieli elity Akademii Rolniczej w Moskwie. Gjena i Aleksjej to studenci weterynarii, którzy zostali wybrani z najlepszych studentów akademii i w nagrodę przyjechali do Grainau integrować się z bawarskimi rolnikami i budować pozytywne relacje mające na celu poszerzenie horyzontów i budowanie nadziei na przyszłą współpracę! Niestety Gjena i Aleksjej nie mówią po angielsku, po niemiecku też nie za bardzo więc zostaje mi rosyjski i polski. Jednakowoż język rosyjski nieużywany staje się w moim wykonaniu jakimś dziwnym stworem językowym. W sytuacjach językowo podbramkowych mój mózg reaguje w ten sposób, że za wszelką cenę chce przekazać wiadomość rozmówcy i wychodzą takie cudeńka jak zruszczone „zgadywac” (z dźwięcznym „c” na końcu) zamiast rosyjskie „dagadywac” czy „mooontag” (koniecznie z wydłużonym rosyjskim o i z akcentem na drugiej sylabie) zamiast „panjedielnik.” Po dniu na nartach spędzonym z dwoma cudownymi Słowaczkami, złapałam się na tym, że zastanawiałam się jak „poljełka” po polsku żeby dzieci na zupę zawołać. Na lekcji Rosjanie chcą żeby im przetłumaczyć zdanie „I wear shoes every day.” Dla mnie oczywiste, że buty to „topanki”, chłopcy wielkie oczy, że nie rozumieją, może dlatego, że topanki to buty ale po słowacku, nie po rosyjsku. Jest też dużo mojego skakania, wydawania onomatopeicznych dźwięków, turlania się po podłodze, jednym słowem – kalambury to nasza ulubiona gra. Nawiasem mówiąc, kalambury to „krakadil” po rosyjsku! Nie wiadomo kiedy się przyda!

Kasia i Jasiekwariaty

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s