Krótko i zwięźle…

dsc_0327-1

…bo późno już jak dla mnie, bo dzieci jakieś niełatwe są, bo w butelce dno widać, bo kiedy nienajedzona krótkim pobytem piszę o Polsce, to mi się chce pieprznąć wszystko w kąt i wracać…

O ósmej rano wysiadłam na lotnisku w Monachium. I jak tam pięknie… Imitujące drewno podłogi, zielone, miękkie ławy i fotele, bazylia i tymianek na stołach w restauracyjkach raczej slołfudowych. W toaletach zamiast zaczarowanych w papierowe ręczniki drzew, bawełniane ręczniki, w sklepikach piernikowe serca, ulubiony Paulaner, lekko przesolony precel z masłem i moje Garmisch jakieś sto kilometrów za oknem. Tylko sto kilometrów i aż. Jak dobrze być prawie w domu…

Kraków. Spokój i cisza na lotnisku mimo, że południe. Nieuśmiechnięty do bólu urzędnik. Niedziałający bankomat. Miły pan od bagażu. Brat w koszulce z flagą amerykańską czekający za otwierającymi się co chwila drzwiami. Uściski od wujka. Telefon od mamy. Od cioci. Od kuzyna i dwóch koleżanek. Jestem w domu…

Góry. Nie moje, ale adoptuję. Dzieci, ogródek, pies, piwo z Czech bo ponoć najlepsze, oscypki na grillu i moje ulubione „korboce” i w głębokim tyle mam, że w East Greenwich serwują późny lunch.

I nie, nie wszystko jest cacy. Pożyczoną, osiemnastoletnią Hondą, z prowadzącym mnie do domu, amerykańskim Waze (który, ma się rozumieć, się lokalnie nie orientuje) jadę na północ. W samo południe. Dzieci, o dziwo, na tylnym siedzeniu nadają po polsku, schowanego przed złodziejami panelu radiowego nie mogę znaleźć, mamy słone paluszki i jedną Kroplę Beskidu. A na drogach kwiat polskiej motoryzacji. Nie powiem, klnę jak szewc jak mnie coś wkurzy. Mam aż cztery godziny na odmianę wszystkich znanych mi przekleństw przez przypadki, osoby i we wszystkich czasach choć głównie w czasie przyszłym, kiedy to ich dopadnę. Poziom chamstwa u polskich kierowców, a także kierowczyń, wzrósł proporcjonalnie do wartości samochodów, którymi się poruszają. Żałosny i tandetny zaciesz jaki okazują wymijając na trzeciego, wjeżdżając tam gdzie nie powinni i przejeżdżając na czerwonym świetle przechodzi ludzkie pojęcie. Nienawidzę polskich kierowców i powiem to głośno. A niech mi powietrze spuszczą.

Czekała na nas zupa ogórkowa, kluski tarte, buraczki jakieś udziwnione, na które się zrazu skrzywiłam aczkolwiek po chwili do gustu mi nawet przypadły. Czekał tort z bitą śmietaną, śpiewająca dziękczynnie litanię do Najświętszego Serca Jezusa babcia, ślepy i głuchy pies Oskar i mama. Zasnęłam jak stałam…

Nikt nie biega po mieście jak zwariowany z papierowym kubkiem z kawą. Kawę pije się w kawiarni, w filiżankach, najlepiej porcelanowych, albo w domu z sąsiadami, bo samemu to nie wypada. Kobieta od paznokci przyjmuje mnie o szóstej rano, bo roboty ma huk, ale chce mi pomóc. Na jej podwórku, w porannej mgle biega królik. Pytam czy się nie obawia, że pies jakiś zeżre. Odpowiada, że się z psami królik przyjaźni, częstuje mnie kawą i zaczyna marzyć na głos o wyjeździe do Dubaju. Do mojego starego liceum wchodzę bez przepustek, pozwoleń, odcisków palców i zaświadczeń o niekaralności. Po prostu wchodzę i pokazuję dzieciom moją szkołę. Na koniec jadę w góry. Widoki zapierają dech w piersi. Wejście pod górkę dech odbiera. Naleśniki z jabłkami i piwo na Hali Gąsienicowej. Ktoś pomaga Jaśkowi zdobyć pieczątki turystyczne. Ktoś inny wypytuje o pozostawioną w domu, niedysponowaną Kasię. Ktoś proponuje, że poniesie ciężki aparat, ktoś, że przywita w domu pomidorówką. Dobrze jest…

Pożegnania, łzy, długi lot i Boston. Pierwszy raz z amerykańskim paszportem. Godzinę i pół w dziesięcioosobowej kolejce i to już po uprzednich dwóch kontrolach paszportowych. Niedowartościowana za kuloodporną szybą pyta o powód krótkiego pobytu w Europie. Wypytuje o moją pracę. Dziwi się kiwając niezbyt pełną swą główką, że nauczam. Pyta dwa razy, czy na pewno mi się nie wydaje, że nauczam. Wypytuje dzieci do jakiej szkoły chodzą, do której klasy, czy na pewno mieszkają tam gdzie matka. Kolega każe przysiąc, że nie mamy grzybów, węży czy pijawek w bagażu, nie zamierzamy wysadzić w powietrze całego kraju i że nie całowaliśmy się z posiadaczem wirusa. Jak dobrze być w domu…