…bo późno już jak dla mnie, bo dzieci jakieś niełatwe są, bo w butelce dno widać, bo kiedy nienajedzona krótkim pobytem piszę o Polsce, to mi się chce pieprznąć wszystko w kąt i wracać…
O ósmej rano wysiadłam na lotnisku w Monachium. I jak tam pięknie… Imitujące drewno podłogi, zielone, miękkie ławy i fotele, bazylia i tymianek na stołach w restauracyjkach raczej slołfudowych. W toaletach zamiast zaczarowanych w papierowe ręczniki drzew, bawełniane ręczniki, w sklepikach piernikowe serca, ulubiony Paulaner, lekko przesolony precel z masłem i moje Garmisch jakieś sto kilometrów za oknem. Tylko sto kilometrów i aż. Jak dobrze być prawie w domu…
Kraków. Spokój i cisza na lotnisku mimo, że południe. Nieuśmiechnięty do bólu urzędnik. Niedziałający bankomat. Miły pan od bagażu. Brat w koszulce z flagą amerykańską czekający za otwierającymi się co chwila drzwiami. Uściski od wujka. Telefon od mamy. Od cioci. Od kuzyna i dwóch koleżanek. Jestem w domu…
Góry. Nie moje, ale adoptuję. Dzieci, ogródek, pies, piwo z Czech bo ponoć najlepsze, oscypki na grillu i moje ulubione „korboce” i w głębokim tyle mam, że w East Greenwich serwują późny lunch.
I nie, nie wszystko jest cacy. Pożyczoną, osiemnastoletnią Hondą, z prowadzącym mnie do domu, amerykańskim Waze (który, ma się rozumieć, się lokalnie nie orientuje) jadę na północ. W samo południe. Dzieci, o dziwo, na tylnym siedzeniu nadają po polsku, schowanego przed złodziejami panelu radiowego nie mogę znaleźć, mamy słone paluszki i jedną Kroplę Beskidu. A na drogach kwiat polskiej motoryzacji. Nie powiem, klnę jak szewc jak mnie coś wkurzy. Mam aż cztery godziny na odmianę wszystkich znanych mi przekleństw przez przypadki, osoby i we wszystkich czasach choć głównie w czasie przyszłym, kiedy to ich dopadnę. Poziom chamstwa u polskich kierowców, a także kierowczyń, wzrósł proporcjonalnie do wartości samochodów, którymi się poruszają. Żałosny i tandetny zaciesz jaki okazują wymijając na trzeciego, wjeżdżając tam gdzie nie powinni i przejeżdżając na czerwonym świetle przechodzi ludzkie pojęcie. Nienawidzę polskich kierowców i powiem to głośno. A niech mi powietrze spuszczą.
Czekała na nas zupa ogórkowa, kluski tarte, buraczki jakieś udziwnione, na które się zrazu skrzywiłam aczkolwiek po chwili do gustu mi nawet przypadły. Czekał tort z bitą śmietaną, śpiewająca dziękczynnie litanię do Najświętszego Serca Jezusa babcia, ślepy i głuchy pies Oskar i mama. Zasnęłam jak stałam…
Nikt nie biega po mieście jak zwariowany z papierowym kubkiem z kawą. Kawę pije się w kawiarni, w filiżankach, najlepiej porcelanowych, albo w domu z sąsiadami, bo samemu to nie wypada. Kobieta od paznokci przyjmuje mnie o szóstej rano, bo roboty ma huk, ale chce mi pomóc. Na jej podwórku, w porannej mgle biega królik. Pytam czy się nie obawia, że pies jakiś zeżre. Odpowiada, że się z psami królik przyjaźni, częstuje mnie kawą i zaczyna marzyć na głos o wyjeździe do Dubaju. Do mojego starego liceum wchodzę bez przepustek, pozwoleń, odcisków palców i zaświadczeń o niekaralności. Po prostu wchodzę i pokazuję dzieciom moją szkołę. Na koniec jadę w góry. Widoki zapierają dech w piersi. Wejście pod górkę dech odbiera. Naleśniki z jabłkami i piwo na Hali Gąsienicowej. Ktoś pomaga Jaśkowi zdobyć pieczątki turystyczne. Ktoś inny wypytuje o pozostawioną w domu, niedysponowaną Kasię. Ktoś proponuje, że poniesie ciężki aparat, ktoś, że przywita w domu pomidorówką. Dobrze jest…
Pożegnania, łzy, długi lot i Boston. Pierwszy raz z amerykańskim paszportem. Godzinę i pół w dziesięcioosobowej kolejce i to już po uprzednich dwóch kontrolach paszportowych. Niedowartościowana za kuloodporną szybą pyta o powód krótkiego pobytu w Europie. Wypytuje o moją pracę. Dziwi się kiwając niezbyt pełną swą główką, że nauczam. Pyta dwa razy, czy na pewno mi się nie wydaje, że nauczam. Wypytuje dzieci do jakiej szkoły chodzą, do której klasy, czy na pewno mieszkają tam gdzie matka. Kolega każe przysiąc, że nie mamy grzybów, węży czy pijawek w bagażu, nie zamierzamy wysadzić w powietrze całego kraju i że nie całowaliśmy się z posiadaczem wirusa. Jak dobrze być w domu…
Plusy i minusy – tam i tu. Chyba zawsze. Angielscy celnicy są bardziej kurtuazyjni niż amerykańscy, chociaż może to się zmienić w większą nachalnosc jak Brexit prędzej czy później wejdzie w życie, a ja nie będę miała brytyjskiego paszportu… Ciekawe…
Pomimo pędu kiedy jestem w Polsce to wolę krótkie tygodniowe pobyty. Pomimo wszystkich plusów… Tak mam.
Też wolałabym krócej a częściej, to jak z jedzeniem co jakiś czas dobrego placka, a nie wpychaniem na raz wielkiego tortu i mdłościami potem. Niestety zza oceanu to najpierw trzy dni przepadają na jet lag….
No właśnie…zanim się przestawiłam, trzeba było wracać. Ale czeskie piwo pomaga w jet lagu :-)…
Przed wejściem do unii angielskich celników posądzilabym o wszystko, tylko nie o kurtyazję i boję się, że to może wrócić, oby nie
Zobaczymy. Przestałam gdybac, czekam. Mnie nawet przed wejściem do Unii traktowali dobrze 🙂
To prawda. Pamietam to uczucie zoladka podchodzacego do gardla na widok celnika z bronia przy bramce do ktorej po odstaniu w kolejce podchodzilo sie pojedynczo i odpowiadalo na wszelakie pytania. Hala Dover 1998.
I mój żołądek lekko mi podchodził mimo, że inne czasy i w ręce paszport amerykański, ale może o to im właśnie chodzi…
Dokładnie ten sam czas. Mojej koleżance przetrzepali nawet podeszwy butów eh
Właśnie czekam na wszystkie wasze opowieści, czy się zmieni coś, czy nie… Z tego co słyszę już się zmienia na gorsze niestety…
W Anglii się zmienia na gorsze? Nie zauważyłam. Co się zmienia?
Rozbawił mnie Twój wpis. Jest trochę sentymentalny i realny zarazem. Za tydzień również przeprowadzam się.. do Stanów. To nie pierwsza międzynarodowa przeprowadzka. Nie wiem czy będę tęsknić i czy moje powroty smakować będą tak, jak Twoje 🙂
Nie było mnie w PL dwa lata dlatego chyba tak intensywnie i tak smakowało. Ale czuję niedosyt, kurcze… A dokąd się przeprowadzasz? Może w końcu ktoś obok mnie?
Nie do końca obok – Seattle, WA 🙂
Och! Dom to takie dziwne pojecie. Pieknie to napisalas!
Dzięki. I masz rację…to już nie zawsze TYLKO tam gdzie się urodziłaś, tam gdzie mieszkasz, tam gdzie mieszkałaś, tam gdzie bliscy…to wszystko do kupy!
Wzruszyłam się czytając. Tak pięknie napisałaś i prawdziwie
Podoba mi się i bardzo,nostalgicznie,wprost,czasem ostro,ale prawdziwie
Ja byłam 1,5 m ca prócz przygotowań do ślubu,tej całej gonitwy,kłótni rodzinnych przed- i po-ślubnych,wstawania o 5.30 rano bo poprostu jest widno i nie ma rolet w oknie tylko po „polskiemu”zasłonki,wcibstwa sąsiadów,niekulturalnych kierowców którzy uwarzają że mają pierwszeństwo nawet na zielonym a ty stój!(bo tylko w tych większych miastach jak K-ów kochany mają gest i się zatrzymują byś mógł przejść na drugą stronę)
jakoś zawsze mam sentyment i żal mi wyjeżdżać mimo braku odpoczynku,ciągłego stresu,a to pomóż cioci przy domu,a to pojedź ze mną…to zrób i wysprzątaj na cacy dom przed zamąż pójściem bo przecież z lupą będą sprawdzać stopień czystości haha..
Braku czasu na odpoczynek a gdzie baaa podróż poślubna?
I każdy zaprasza,ciocie,wójki,przyjaciółki…torby walizki,przesiadki,podróże
Zero relaxu,człowiek zaganiany,rodziny przez ślub przybyło..na końcu wylot z Krakowa nocą i moje ciepłe anonimowe łzy które szybko po kryjomu wycieram i mąż „nowo nabyty”obok który śpi z wyczerpania po „takim urlopie”
Kiedy wrócimy na dłużej?nie prędko,ale tęsknisz zawsze
A lądując w Madrycie myślę „jestem w domu,zjem śniadanie w barze:tost z tartym pomidorem,świerzo wyciśnięty sok z pomarańczy i kawa….tortilla de patata,oliwki na obiad,ten gwar,ludzie w metrach biegnący zawsze…
Z Polski wracam zawsze zmęczon i myślę że nie jestem jedyna
Mimo to smutna,zawsze tęsknię za naszą Polską
Zgadza się. Ja też wracam zmęczona. Wiadomo, z każdym chcesz się spotkać, każdego odwiedzić, pogadać, dzieciom Polską pokazać, zrobić coś ciekawego. Jest intensywnie bardzo. Z czasem chyba udaje mi się coraz bardziej odmawiać kilku spotkań (chociaż żal) i posiedzieć chociaż chwilkę w spokoju…No, ale ja ślubu nie miałam podczas swojej wizyty :-)…Gratuję młodej parze!