Taka zwyczajna sobota…

IMG_0236

Zapowiadała się zwyczajna, żeby nie powiedzieć nudna, sobota. Poruszać z rana zaspaną tkanką tłuszczową z obrzydliwie entuzjastyczną Chodakowską. Z jednym dzieckiem na mecz. Drugiemu sprała się cała garderoba i trzeba uzupełnić. Ogródek drze się z każdego kąta, że wody, nawozu, czy pielenia potrzebuje. Koło w rowerze popiskuje, należy zaradzić. Ciasto rumowe lekko się przypaliło. Na to wszystko wpada jeszcze Chris tranzytem z jednego lotniska na drugie i taszczy ze sobą dwie walizki dołączone do argentyńskiego oficera marynarki wojennej. No to rękawice ogrodowe z nieukrywaną radością w drący się kąt ogródka wrzuciłam, gałęzie z włosów usunęłam, Bolesławiec wyjęłam, spaleniznę ciasta lukrem polałam i przy stole zasiedliśmy. Po tym jak nieopatrznie zapytałam o flotę argentyńską i dowiedziałam się wszystkiego niepotrzebnego o wielu nieinteresujących mnie faktach, oficer powiedział: „Chciałbym się z wami podzielić pewną historią”.

W swoim ojczystym języku jest pewnie krasomówcą. Takim, co każde słowo waży na dwóch wagach. Nigdy nie używa tego samego przymiotnika w jednym zdaniu, nawet wielokrotnie złożonym. Nawet w sąsiednim zdaniu unika powtórek. Takim, który szuka najlepszego słowa oddającego myśli i natężeni emocji. Takim, który lubi opisy, ale niezbyt długie, wrzuci zabawny element w perfekcyjnym momencie, kiedy słuchacz z przejęciem czeka pierwszej łzy. Takim, który o prostych rzeczach opowiada z taką pasją i żarliwością, że wierzysz w każde słowo i delektujesz się każdym zdaniem.

Angielski nie był jego ojczystym językiem. I tylko tacy, którzy chcieli w innym niż swoim języku powiedzieć coś ważnego i nie mogli znaleźć słów, odpowiedników emocji, uczuć, bólu, strachu, szczęścia wiedzą jak czuł się Bruno opowiadając nam swoją historię po angielsku. I tylko tacy potrafią wyobrazić sobie kwieciste opisy, wyszukane synonimy, metafory i inne środki stylistyczne w jego prostych zdaniach. Ja potrafię.

– Wiesz, chcieliśmy mieć dzieci. Minęło siedem lat od ślubu, a dzieci nie było. Smutno było. Modliliśmy się. Chodziliśmy do lekarzy. Najlepszych w Buenos Aires. Okazało się, że to ja mam problem z tym…wiesz…z tą…

– Płodnością – podpowiadam, a Bruno uśmiecha się ciepło. Wie, że ma we mnie językowego krasnala.

– W końcu udało się i urodził się Nathaniel. Daliśmy mu tak na imię, bo to był dla nas dar od Boga. Nathaniel oznacza „dar od Boga”, wiesz? I już nie mogłem mieć więcej dzieci. Nigdy. Postanowiliśmy adoptować. Dostałem licencję na adopcję na trzy lata. Tysiące rozmów z psychologami. Wizyty pracowników socjalnych w domu. Chcieli wiedzieć jakimi jesteśmy rodzicami, ludźmi. Przecież dobrymi jesteśmy. Kończyła się licencja, a dziecka nie było. Przenieśli mnie w głąb kraju, do pracy. Daleko od Buenos, daleko od agencji adopcyjnej. Trzy tygodnie przed wygaśnięciem licencji, dostaję telefon.

– Jest dla pana dziewczynka, dziewięć miesięcy, proszę jutro po nią przyjechać.

– Jak to „po nią” – zdziwiłam się – tak od razu?

– A jak? – zdziwił się tym razem Bruno – Jest dziecko, trzeba ją zabrać do domu! Powiedziałem żonie. Płakała. Klękam na kolana. Pytam Boga, czy dobrze robimy. Czuję się z tym dobrze. Znaczy, że dobrze robimy. Jedziemy do Buenos Aires. Idziemy do tego miejsce, wiesz…

– Do Domu Dziecka – pomagam.

– Do Domu Dziecka. W łóżeczku leży śliczna dziewczynka. Nad nią trzy osoby. Lekarze.

– Proszę pana, ona ma HIV!

– Zabrałem ze sobą siostrę. Siostra jest lekarzem. Bardzo dobrym lekarzem. Podczas rozmowy siostra przegląda kartę dziewczynki. Nie mam nic przeciwko choremu dziecku. HIV jest do opanowania. Siostra mówi, że jest ok, damy radę. Lekarze z domu dziecka mówią, że ma żółtaczkę. Siostra mówi, że jest do wyleczenia. Damy radę. Lekarze mówią, że jest jeszcze ten…ta choroba…wiesz…co przenoszona, wiesz…sssyyyy…

– Kiła (syphilis)? – pytam

– Tak, kiła, bo wiesz jej mama była tą, jak ona się nazywa…

– Prostytutką? – pytam i oddycham ciężko.

– No tak, prostytutką! No przecież zdrowe, dobrze prowadzące się matki nie oddają swoich dzieci – mówi z przekonaniem Bruno – Siostra mówi, że z kiłą też damy radę. Do wyleczenia. Teraz musimy do sądu po podpis sędziego, z podpisem z powrotem do domu dziecka po dziecko, wieczorem mamy samolot do domu. Po drodze do sadu żona wpadła do najbardziej różowych sklepów w mieście. Wszystko było różowe, w koronkach, z falbankami, kwiatkami, motylami i księżniczkami. Ania, jaka ona była szczęśliwa! Wpadamy do sądu. To miała być formalność. Sędzia mówi, że nie podpisze! Dziecko obiecane innej parze, która odwiedza ją od urodzenia. Wpadam we wściekłość. Po co dzwoniliście? Po co przylecieliśmy? Może da się jeszcze coś zrobić? Zmienić czyjeś zdanie? Nie da się. Żona płacze. Ja się pytam gdzie do cholery ten Bóg? Przecież miało być dobrze. Żona płacze. Sędzia się tłumaczy, że to nieporozumienie. Pracownik społeczny za to zapłaci. Idę po kawę. Wracam do żony. Nie płacze. Mówi, że weszła sprzątaczka do pokoju i powiedziała, że Bóg ma plan i że będzie dobrze. Żona się uspokaja. Wchodzi sędzia z kartką.

– Może wybierzecie sobie państwo inne dziecko? – pyta sędzia.

– Jak to wybierzecie sobie inne dziecko? – wścieka się Bruno – mam zamknąć oczy i wybrać?

– Jak pan chce… – mówi sędzia.

– To co? To pierwsze z listy poproszę – cynicznie rzuca Bruno.

– Pierwsze nie można, już jest zaklepane. – spokojnie oznajmia sędzia.

– To drugie – wścieka się Bruno.

– Drugie może być – zaznacza coś na kartce sędzia.

– Ania, zobaczyłem czerwone, zapłakane oczy mojej żony. Taki dziwny moment. Wariactwo? A może nie! Możemy ją zobaczyć? Możemy. Jedziemy do domu dziecka. W łóżeczku leży maleńka, miesięczna dziewczynka. Lekarze mówią, że dopiero ją dostali i nie mają żadnych badań. Nie wiedzą czy i na co jest chora. Żona płacze, tuli dziewczynkę, mamy dwie godziny do samolotu. Jedziemy do sędziego. Po drodze wstępujemy do różowych sklepów po mniejsze ubranka. Ania, jakie szczęście na twarzy mojej żony!! Sędzia podpisuje. Jedziemy po małą.

Bruno wyciąga telefon i pokazuje kilka zdjęć roześmianej pięciolatki w najbardziej różowych sukienkach z największymi falbanami i kokardami. To ona. Maria. Zdrowa.

– No i teraz to muszę wierzyć w Boga, nie? – kończy Bruno!

A my siedzimy ze szczękami na stole. I nie, nie piszę tego z jakiejś duchowej potrzeby i nie, nie zmieni to mojego kwestionującego podejścia do wiary i sił wyższych. Po prostu cieszy mnie to, że niektórzy wierzą, wierzą i cyk – cud jest! Dobrze jest słyszeć o takich ludziach. I w ogóle dobrze jest słyszeć takie historie. Szczególnie w takie zwyczajne soboty…

 

 

Customer service dla zadka…

FullSizeRender

Na Stany mogłabym ponarzekać rzęsiście, ale jest jedna rzecz, na którą złego słowa nie powiem, uważam ją nawet za najlepszą na świecie – obsługa klienta! Gdziekolwiek się pojawiam jako klient niezadowolony, a pojawiam się wszędzie i często, bo jakość amerykańskich wyrobów pozostawia wiele do życzenia, obsługa klienta jest bez zarzutu. Zwroty towaru, reklamacje, wymiana – wszystko bez podawania przyczyn, tłumaczenia się, bez rachunków i kwitków trzymanych miesiącami w portfelu i pudeł tekturowych, w których towar był zakupiony. A do tego wszystko miło i z uśmiechem! Uwielbiam być niezadowolonym klientem w Stanach.

W sklepie rowerowym byliśmy już kilka razy. Obsługa odjazdowa! Znający się na rzeczy, pomocni i wyjątkowo dowcipni czterej panowie i pies. Pomarudziłam przy zakupie jednośladu, że nie takie amortyzatory, że za drogo, że siodełko za twarde, opony za szerokie. Wszystko wytłumaczyli podpierając się rzetelną wiedzą i nieznaną mi dotychczas rowerową literaturą. Machnęli ręką na fakt, że prawie przejechałam śpiącego psa sprawdzając oś skrętu, pozazdrościli przejechanych kilometrów alpejskich ścieżek rowerowych i dorzucili na pożegnanie „Auf Wiedersehen”, bo oni wszyscy w jednej pięćdziesiątej szóstej są Niemcami przecież. Dziś do sklepu wróciłam poutyskiwać na niewygodne siedzenie. I mój tyłek stał się klientem niezwykle skutecznej obsługi sklepu rowerowego (tak, przeczytałam to zdanie na głos i wiem jak to brzmi).

Wchodzę do sklepu z rowerem i pytam czy mogę go oprzeć o jakiś mebel.

– Nie, musisz go trzymać, najlepiej dwa cale nad ziemią.

Takie właśnie sarkastyczne poczucie humoru mają panowie. Zapytana w czym problem, odpowiadam, że po ostatniej przejażdżce nie mogłam usiąść przez dwa dni. Potrzebuję wygodnego siedzenia!

– Kupowanie siedzenia rowerowego to duże ryzyko – mówi pan – co pasuje tyłkowi jednego rowerzysty, drugiemu może nawet spowolnić przemianę materii na kilka dni.

– Może i ryzyko, ale ja się podejmę jednak. Poproszę wygodne, taką maleńką Ektorp poproszę.

Nie zajarzył, bo Ikea pod Bostonem – za daleko!

– A majki rowerowe z wkładką ma?

– Well….

No niby ma, ale nosi tylko w bardziej zacienionych lasach, bo głupio wygląda. W Niemczech i w Polsce na końcu każdej trasy rowerowej jest knajpa z piwem. Jak mam siedzieć na piwie w podpasce XXL na noc? Piwo nie smakuje!

– Well…taką wersję light mam, z wkładką higieniczną. Za to wyszczuplająca uda, ze spódniczką w komplecie i z kieszonką na drobne, na piwo ma się rozumieć.

– A gdzie boli najbardziej?

– Mmmmm….są dwa takie miejsca. Jedno to…yyyyy…taki…

– Aha, rozumiem. Wszyscy to mamy. Nie ma się czego wstydzić. Boli jak cholera.

Jestem pewna, że myśli o hemoroidach…

– Nie, to nie to. Jeszcze nie chociaż to pewnie kwestia czasu.

– Ależ gdzie tam. Ile masz lat? 32? 34?

– 41 za chwilę.

– No to jak nie ma do tej pory, to już nie będzie. Ale wyglądasz znacznie młodziej.

– Dziękuję. Mój mąż też tak twierdzi, ale TEŻ nosi okulary – wyostrza mi się humor. Chcę już te nieistniejące na razie hemoroidy zostawić w spokoju. – No mam takie kości w pośladkach, które bolą jak diabli kiedy długo jadę na rowerze.

– Kości w pośladkach? Hmmm…

Spojrzał bezwstydnie na mój zad. Kto zna mój tyłek, choćby z widzenia tylko, wie, że mały nie jest. Kościsty na pewno też nie! Skąd te kości w takim razie? Patrzy i myśli. Ja zawstydzona milczę. No ale w końcu musi zdiagnozować jeśli chcę mieć dobrze dobrane siodło.

– No to może to będzie dobre?

Podaje mi piękne czarne siodło. Miętoszę w dłoniach. Wydaje się doskonałe.

– A to drugie miejsce, które boli?

– Mam złamaną kość ogonową. I czasem boli bardzo.

– To jak ty siedzisz na tym rowerze?

– No przodem do kierunku jazdy. A jak inaczej?

Pokręcił głową, nakazał usiąść na rowerze. Popatrzył. Nakazał zejść. Podniósł siedzenie o jakieś trzy centymetry. Nakazał usiąść.

– Teraz nie będzie bolało.

Kupiłam sobie na wszelki wypadek wypasione, miękkie siodło, za które zapłaciłam 10% mniej, bo jestem niezadowolonym klientem, mogę oddać po dwóch tygodniach, nawet takie zdarte tyłkiem, dostałam mapy tras rowerowych i uchwyt do butelki, zanieśli mi rower do samochodu i pomachali na Auf Wiedersehen. Mój tyłek z obsługi klienta zadowolony jest bardzo! Pojechałam na próbę 10 kilometrów i nie boli. Nie ma to jak amerykańska szeroko pojęta obsługa klienta!

P.S. Ekonomię miałam przez dwa semestry tylko, więc późno do mnie dotarło, że może o to chodzi. Robimy rzeczy gównianej jakości – dajemy pracę. Rozbudowujemy niezbędną obsługę klienta – dajemy pracę. Ludzie i tak będę kupować, bo potrzebują żelazka, pralki, węża ogrodowego i kranu, a że im się popsuje po pół roku (albo po dwóch dniach) to dobrze, bo ludzie, którym daliśmy pracę zrobili już nowe. I się kręci…

Włoskie wspomnienia…

P1030092

Od jutra ma być wiosna wiec dziś pobiadolę trochę. Zimno mi i słońca potrzebuję. Jest zimno szaro i ciągle pada i ciągle wieje. Przeliczyłam na skostniałych paluchach miesiące. Od pół roku jest mi nieustannie zimno. Bawarskie kapcie żywcem sczesane z alpejskich owieczek przecierają się już na haluksach, a moje uparte spanie au naturel odbija się katarem i zatokami. Potrzebuję słońca, ciepła, wiosny! A ciepłe słońce wiosną kojarzy mi się z Włochami, które kocham miłością bezwarunkową. Wystarczyło przekroczyć Brenner Pass, a już człowiek zdejmował barchanowe majty i uszanki i odkurzał okulary słoneczne. To Włochy dziś powspominam i smutnym nosem posiąkam. Italia, a konkretnie jedno z moich ulubionych włoskich zakątków – Cinque Terre! Pięć miasteczek położonych na wybrzeżu, na północ od miasteczka La Spezia. My zadekowaliśmy w Levanto i dalej przemieszczaliśmy się pociągiem. Jedne z fajniejszych wakacji… Powzdycham trochę nad tymi pięknymi zdjęciami i kocykiem się nakryję…

 

P1030109

P1030053

P1030037

P1030139

P1030093

P1030140

…i lody oczywiście…

P1030232

Bazylia dla mniej bohaterskich…

IMG_3582

Takie ogłoszenie w gazecie lokalnej przeczytałam. Komitet do spraw działań wszelakich lokalnego liceum naszego prosi o przynoszenie sadzonek bylin szlachetniejszych w celu zrobienia ogródka ku pamięci pani Krystyny. Pani Krystyna była pracownicą liceum i przez kilka lat zmagała się z chorobą nowotworową. Walkę przegrała. Ale jakaż to była z niej chorująca?! Nigdy nie narzekała na swoje samopoczucie, zapytana, zawsze odpowiadała z szerokim uśmiechem, że czuje się znakomicie. Po porannej chemioterapii, przychodziła do szkoły i pracowała do późna wzbogacając duchowo obojętną młodzież. Nadała imię, czy raczej przezwisko, swojemu rakowi. Ani na moment się nie poddała. Nigdy się nie załamywała. Pocieszała wszystkich, nawet tych zdrowszych od siebie. Do końca walczyła, z uśmiechem, pełna energii, nadziei i wiary, że chorobę pokona. I liceum postanowiło, że należą jej się bratki za odwagę, krokusy za pozytywne podejście do życia, narcyzy za uśmiech i tulipany za męstwo (czy damstwo), rycerskość i bohaterstwo.

Ani nie znałam pani Krystyny, ani sama nie posiadam choroby nowotworowej (na razie, bo statystyki nie działają na moją korzyść) i pewnie nie mam prawa się wypowiadać, ale trochę mnie dziabnęło. Bo super jest być odważną i bohaterską, super jest mieć dystans do siebie, do choroby, do krótkiego życia i przedwczesnej śmierci. Super jest być pogodzoną z losem, duchowo poukładaną, przyjmującą wszystko co życie przyniesie z pokorą, zrozumieniem i spokojem. Za każdym razem kiedy czytam o takich kobietach, rozmawiam z takimi ludźmi, przepełnia mnie radość , że można i tak. Tacy ludzie są dla nas nadzieją i inspiracją. A wkurzyłam się, bo co z tymi mniej bohaterskimi.

Jaki byłby mój pierwszy wpis na blogu po otrzymaniu wiadomości o bliskim końcu mojego istnienia? Jaki byłby sms do mamy? Email do siostry? Czy z dumą ogoliłabym głowę podczas chemioterapii i wrzuciła kilka zdjęć na fejsbuk? Czy wymyśliłabym imię dla potwora w moim ciele? Czy byłabym waleczna do końca? Co z tymi, którzy się po prostu boją? Którzy nie chcą rozmawiać o swojej chorobie, bo ciężko przechodzi im przez gardło słowo rak, cierpienie, śmierć. Co z tymi, którzy potrafią tylko skulić się w kłębek i płakać cicho…albo zupełnie na głos rozrywając szpitalne szaty i waląc głową w ścianę? Z tymi, którzy nie potrafią wstać z łóżka po chemii, nie planują swojego pogrzebu, nie piszą inspirujących listów do swoich dzieci? Co z tymi, którzy nie chwytają byka za rogi, nie korzystają z każdej podarowanej im chwili, nie stają twarzą w twarz z kolejnym dniem i nie są pełni wiary i nadziei? Im się ogródek pod zakładem pracy nie należy!

Chyba nie da się bardziej nienawidzić pracy w ogródku niż ja jej nienawidzę, ale się zawzięłam i wykonałam ogródek ziołowy! Ku pamięci tych, którzy się boją, są smutni i nie mają siły się uśmiechać, pogodzić się z losem i inspirować innych. Stuletni płot przewrócił się już dwa razy, kręgosłup mi siadł przy kopaniu twardej, związanej korzeniami ziemi, wizytę pierwszego w tym roku węża o mało nie przypłaciłam zawałem serca, a wąż tylko dzięki swej zwinności nie stał się eko-nawozem pod bazylię i majeranek. Zakupiłam dziesięć worków ziemi z organicznym krowim łajnem i niech spróbuje nie wyrosnąć!! Ku czci tych, których nikt czcić nie zamierza!

Taka sobie alleluja…

swieta 2

Jak ci ukochany pies Pimpek ucieknie w pole jedenastego listopada, to Święto Niepodległości już zawsze będzie ci się kojarzyło z lataniem w gumofilcach po polu! Jak cię facet zostawi w Walentynki, to co roku przemalowujesz wszystkie serca na czarno i strzelasz z łuku zza roku kamienicy w ściskające się pary. Jak spędziłaś Wigilię w szpitalu przy łóżku chorego dziecka, to każdy kolejny opłatek łamie się jakby bardziej. Jak ci członek rodziny, taki ojciec na przykład, odejdzie w przedświąteczny poniedziałek, to na długie lata jajka wielkanocne mają szarawy kolor, a baranek w koszyczku jakiś smutnawy.

Potem pojawiły się dzieci i Wielkanoc na kilka kolejnych lat stała się kolorowa, z kicającymi pastelowymi królikami i kurczakami w nienaturalnych kolorach wydalającymi jajka w sreberkach. W lata parzyste było zaglądanie sobie do wózków w starokrzepickim kościele i przeważnie sztuczne chwalenie różowych falbanek na sukienkach i antenek na berecikach. W nieparzyste, dogłębna analiza Polonii bawarskiej w zatłoczonym kościele w Monachium.

Od kościoła odcięliśmy się dawno, a ja jestem marną i zupełnie niezasłużoną duchową ostają naszej agnostycznej komórki społecznej, ale świętości mi brakuje. Jak się człowiek kościołem, drogą krzyżową i ciemnicą otoczy, to i gorzkie żale robią się mniej gorzkie. I w Polsce i na Bawarii świętość świąt włazi drzwiami i oknami nawet jeśli laickie drzwi zaryglowane, a świeckie okna dechami zabite. I dobrze mi tak było. Mogłam się swobodnie buntować przeciwko kościołowi i obyczajom katolickim, dyskutować nad ukrzyżowanym i krzyżującymi, ale w sobotnie południe brałam nasz wegetariański koszyczek i ciągnęłam towarzystwo do kościoła. Dla mnie to polski obyczaj, tradycja i część polskiej kultury, którą staram się przekazać dzieciom. I zgadza się, książkowy przykład hipokryzji, ale mam to gdzieś. Robię tak jak mi środek, czy jakiś amerykański „gut” podpowiada. A subtelna bawarska, czy czasem lekko nadmuchana polska demonstracja wiary i pobożności nie przeszkadzała wcale.

Dziś Wielki Piątek, a u mnie w domu dwaj wytatuowani panowie naprawiają dwustuletnią ścianę słuchając Scorpionsów zamiast męki pańskiej. Dzieci w ogródku grają w naziemną wersję quidditcha zwaną w mugolskim świecie Lacrosse zamiast oglądać Pasję i malować jajka. I kartka na drzwiach TJMaxx z napisem, że w niedzielę nieczynne, przypomina o tym żeby dzień święty święcić, wszystko jedno jak, byle po sklepach nie łazić! Alleluja!

 

Wesołych Świąt!