O zmianach na koniec lata i dlaczego nie piszę o Polsce…

Nie piszę, a chciałabym. Nie piszę, a wyraźnie czuję potrzebę. Nie piszę, a mam tyle do napisania. Nie piszę, bo moje wpisy blogowe były o życiu na obczyźnie, a żyję w ojczyźnie. Nie piszę, bo w innych krajach byłam obserwatorem, gościem, czasem prześmiewcą, czasem pochlebcą, czasem krytykiem, a w Polsce wydaje mi się, że wpadłam w rolę “u siebie”. Jak się dzieją fajne rzeczy, widzę pozytywne zmiany w kraju, w Polakach, pani jest miła w kasie – no tak powinno przecież być. Kiedy jest do dupy, kiedy widzę lekko wystające kije w tyłkach Polaków, strach paraliżujący mózg, niszczenie, mordowanie wręcz, tego co dobre, fajne, praworządne, moralne, logiczne itd., to od razu, bez trzymanki, bez zrozumienia, które miałabym dla innych nacji, bez empatii jadę po Polsce jak po łysej kobyle. Bo mam prawo, bo jestem stąd. Czy w Grecji jest praworządnie? Nie wiem, bo nie rozumiem języka i nie słuchałam wiadomości. Czy Grecy są przyjaźni obcokrajowcom i LGBTQ? To akurat wiem na pewno, że nie wszyscy. Czy Stany są krajem możliwości i wzorem demokracji i wolności. No to chyba nie ma wątpliwości, że nie zawsze? Czy w Bawarii ludzie są mili i pozdrawiają się na ulicy (to polski problem, który mnie zjada, ale to na inny post)? Nie pamiętam, czy się pozdrawiają i wątpię, że są mili, ale mało mnie to obchodziło, bo za oknem były Alpy. 

I wreszcie, nie piszę, bo się boję, że kogoś urażę, że kogoś obrażę, że ktoś poczuje się dotknięty. Nie piszę, bo mi zależy bardziej niż gdziekolwiek indziej żeby się wtopić w społeczeństwo, żeby mieć znajomych, przyjaciół. Nie mam tutaj dzielącej mój los Polonii, czy patrzących z lekkim pobłażaniem na rzeczywistość ekspatów. Jestem Polką w Polsce. U siebie. W domu. Ale z drugiej strony wcale nie. Widzę rzeczy, których Polacy nie dostrzegają. Nie dostrzegają z wielu powodów, z których najbardziej błahy to ten, że mieszkają w jednym kraju całe życie. Słyszę rzeczy od których uszy mi więdną. Boję się przebywać w miejscach publicznych, bo wszystko rozumiem, a to co się wydobywa z ust sprawia, że jest mi bardzo smutno, bardzo wstyd, jestem na maksa wkurwiona i boję się, że tym karmi się dzieci. Wszystko na raz. Nie piszę choć cisną mi się pod palce na klawiaturze historie i straszne i smutne. Są też miłe i rozgrzewających serce, ale o nich również nie piszę, bo by wyszło, że jeszcze mi tutaj fajnie i zostanę na zawsze. Może zostanę, a może nie. 

I tutaj dochodzę do tego, o czym naprawdę chciałam dzisiaj pisać (bo nie o Polsce jeszcze). O jednym jedynym pewniku w życiu, o tym, co jest niezmienne i stałe, a mianowicie o zmianach. O wciąż toczącym się kole życia, o tym, że wszystko cały czas się zmienia, kończy, zaczyna na nowo, umiera nagle, albo dogorywa w bólach przez lata. O tym, że jedne rzeczy przychodzą niespodzianie, a na inne, wymodlone, czekamy wieki. O tym, że zmiana to jedyna stała rzecz i czym wcześniej przyjmiemy to do wiadomości, tym lepiej. A jeśli jeszcze uda nam się tę stałą niestałość pokochać, zaakceptować choćby, będzie nam się żyło o wiele łatwiej. O temacie zmian, który notabene wałkuję non stop na jodze, przypomniało mi to zdjęcie na górze kiedy to pojawiło mi się na FB jako wspomnienie. To zdjęcie zrobione jest w Chanii pod koniec lata 2018. Siedem miesięcy wcześniej wylądowaliśmy na Krecie po prawie czterech latach życia w Stanach. Z zabieganej nauczycielki angielskiego, która wyjeżdżała do pracy przed siódmą, a wracała po osiemnastej, stałam się nauczycielką jogi. W dniu, w którym robiłam zdjęcia, byłam w połowie mojego pierwszego kursu nauczycielskiego. Dzisiaj, po zaledwie trzech latach, mam za sobą dwa w tym jeden taki, że klękajcie narody. Jestem dwa lata w medytacji, która przewraca do góry nogami moje życie. Na Krecie miałam dwa domy, rodzina powiększyła się o dwa koty a przez nasz dom przewinęło się kilka psów, które udało się oddać do adopcji. Na tym zdjęciu dzieci są przed jedną z najważniejszych zmian w ich życiu – Kasia za dwa tygodnie wyjeżdża na studia do Dublina, Jaś do liceum z internatem w Londynie. Dla mnie to również była ogromna zmiana. Traumatyczne przeżycie. Wczoraj Jaś wyleciał do Londynu rozpocząć swój ostatni rok nauki w liceum. Kasia za dziesięć dni wylatuje na ostatni rok studiów. A potem kolejne zmiany. Jeszcze schowane w czasie i przestrzeni, ale, że będą, nie ma wątpliwości. Rok temu o tej porze byliśmy wciąż na Krecie i nie mieliśmy pojęcia, że na ostatni rok tego etapy edukacji, dzieci będą wylatywać z małego lotniska w Wielkopolsce. Skąd będą wylatywać za dwa, trzy lata? Nie wiadomo. Kiedy przyjechali na wakacje w tym roku, ich pokoje w naszym domu pod Poznaniem były puste. Dzisiaj pełne są ich rzeczy, książek, ulubionych poduszek, bibelotów. Kiedy przyjechali, Poznań był nieznanym im, wielkim miastem. Teraz poruszają się komunikacją miejską lepiej niż ja. Kiedy przylecieli w czerwcu mieliśmy trzy koty i psa, teraz mamy tylko dwa. Pożegnaliśmy Homera. Kiedy przyjechałam tutaj, byłam pełna obaw, czy dostanę pracę jako nauczycielka jogi, czy będą chętni, czy “moja” joga komuś się spodoba. Tutaj akurat nic się nie zmieniło :-). Dalej mam obawy i wątpliwości. Jednego dnia jestem zdołowana, bo nikt się nie pojawił na zajęciach, drugiego ktoś dzwoni, że chciałby się spotkać w sprawie pracy, albo zorganizować warsztaty. Kiedy mijamy piękne jezioro, jesteśmy gotowi kupić tutaj dom żeby mieć na nie widok. Innego dnia jesteśmy pewni, że wracamy na Kretę, jeszcze innego, że chcemy z okien patrzeć na Alpy. To co jest teraz, jutro się zmieni, będzie i źle i dobrze, i cudownie i bardzo do dupy, będzie smutno, czasem nawet bardzo i będą chwile radości. Będzie zmiana, a za nią druga, następna i kolejna. I niech tak zostanie na zawsze i niech tym optymistycznym akcentem zakończy się lato 2021. A jak coś się zmieni w mojej głowie, to opiszę polską rzeczywistość z mojej perspektywy ryzykując wywózką na taczce.