No i po świętach…no i udało mi się nie żałować całego tego wyjazdu do Starokrzepic a było blisko. Z mamą nie usiadłam nawet na chwilkę a lakoniczne rozmowy dotyczyły miski, garnka, ilości pieprzu w kapuście i cukru w kompocie z suszu. Na swoje dzieci tylko warczałam, żeby do łóżka albo z łóżka bo pościelić trzeba żeby zrobić miejsce żeby przesunąć stół żeby zjeść szybko śniadanie bo zaraz trzeba posprzątać i szybko nakryć do obiadu żeby szybko zjeść bo należy pozmywać żeby kawę można było zrobić co by ją duszkiem wypić żeby miejsce na kolację zrobić a następnie uporządkować żeby miejsce na materace zrobić w celu pójścia spać (czym szybciej to przeczytacie tym bardziej realistyczne). Uff…Ze swoją atomową rodziną spędziłam dwadzieścia minut na ekspresowym spacerze nad rzeką. Wiem, że nie wszyscy lubią i potrafią ale ja naprawdę bardzo lubię i potrafię spędzać czas tylko we czwórkę… Z moją Gosią spotkałam się przy jakiejś marnej kawie, z drugą Gosią – w ogóle się nie pogadałam. Całe Krzepice nie odwiedzone i nawet włosy nie ufarbowane bo czasu nie było. Za to przy wigilijnych stole usiadło nas trzynaścioro, podzieliliśmy się opłatkiem i wirusami i rozpakowaliśmy milion prezentów. Najadłam się babcinej kapusty wigilijnej, której nigdy nie byłam w stanie podrobić, w półśnie poszłam na pasterkę pooglądać nowe pań płaszcze (sama kupiłam na tę okazję nowy), futra z norek i buty kozaczki. No i te wirusy właśnie wyprowadziły mnie zupełnie ze świątecznego nastroju. Tak jak Jaśka kaszel, gorączka i ból gardła jest do opanowania, z Kasią jest zawsze gorzej. Nie dość, że jej system odpornościowy działa tylko w pięćdziesięciu procentach i każda infekcja ciągnie się dłużej, często wymaga cięższych leków, może (infekcja albo antybiotyki) powodować nawrót uśpionego Crohna to jeszcze uniemożliwia podanie następnej dawki Remicade. Oczywiście nie wspomnę faktu, że chore dziecko nie może iść na swoje ukochane narty ani spotkać się z przyjaciółmi ale to zdaje się nie być aż tak istotne. Było więc niebezpiecznie bo Kasia miała gorączkę (z zalecenia lekarza mamy natychmiast stawić się w szpitalu jeśli gorączka jest wyższa niż 38 w dwóch tygodniach po podaniu Remicade) i taki nieciekawy, nieodrywający się kaszel. Zanim jednak dotoczyliśmy się do Garmisch, gorączka ustąpiła, po podaniu hektolitrów syropu i afrykańskiego antybiotyku, który nie raz już uratował nas, kaszel się odrywa, dziecku wróciły kolory i humor. Dzisiaj pierwszy są u swoich kolegów a jutro z mieszanymi uczuciami jedziemy na pierwsze narty. Tak więc wszystko skończyło się pomyślnie i święta uważam za udane!
Wczoraj Chris składał mi życzenia z okazji naszej czternastej rocznicy ślubu i życzył żeby ten następny rok był lepszy od tego, niezbyt dobrego. Tak mnie zaskoczył bo moje zdanie na temat mijającego roku jest inne ale może i rzeczywiście nie było kolorowo. Pożegnaliśmy kilku członków naszej rodziny i członków rodziny naszych przyjaciół, ciężkie choroby kilku osób z bliskiego otoczenia, moja zmasakrowana noga, Chrisa sytuacja w pracy a raczej brak sytuacji, ogromny stres z tym związany no i przerwa w spokoju Crohnowym, dość nieprzyjemny pobyt w szpitalu i niezbyt wyczekiwana diagnoza, nowy, wyjątkowo agresywny lek, strach i obawy. No i zaczęliśmy dyskusję na temat jak to ja nie postrzegam tego roku aż tak źle bo i noga moja się „naprawiła”, chodzić mogę, na nartach i na rowerze mogę, psa z głową w dół w jodze zrobię to o co chodzi? Pracy Chris nie dostał ale też z żadnej go nie wyrzucili, na chleb, wino i karnety mamy a za oknem Alpy. Kasia i owszem nacierpiała się bidulka i serce mi się ściska kiedy myślę o tym przez co musi i będzie musiała przechodzieć ale nie mam takiej mocy żeby zeskrobać z niej tę chorobę – nic oprócz tego co robimy, zrobić nie mogę. Nie ma przerzutów, rośnie, je i jak na razie wyniki są super! Bywało gorzej i nie ma się co oszukiwać, zdarzy się tak, że gorzej będzie znowu. Ale za każdym paskudnym razem, zrobimy wszystko co w ludzkiej mocy żeby było lepiej. Czyli, że co? Ostrożny optymizm? Niech i tak będzie! Ja porównałam to do mojego nowego nadaparatu. Ma on taką opcję robienia zdjęć w nieperfekcyjnych warunkach, że złe światło, obiekty się poruszają, mają na sobie nieodpowiednie kolory, tło nie takie jak trzeba, śmieci na dywanie, pryszcz na nosie i generalnie do kitu. A tu nadaparat robi zdjęcie a na zdjęciu piękni ludzie, bez blurów i szejków, na tle ciepłych kolorów, uśmiechnięci z białymi zębami, gładką skórą, większymi piersiami i bardziej płaskim brzuchem. I tak właśnie postanowiłam widzieć życie…dzięki ci Sony DX100 za inspirację!
Życzę Wam kochani w nowym roku takiego nadaparatu z możliwością ustawienia go na tryb ładniejszego, szczęśliwszego widzenia świata, w pięknych kolorach, w cudownym świetle i na dobrym tle!