O końcu świata dowiedziałam się kilka dni temu. Strasznie się tym przejęłam. Tyle przygotowań do świąt, pół piwnicy prezentów, nowe narty dla Jasia, buty dla Kasi, plany i terminy…Wszystko szlag trafił! Zastanowiłabym się dwa razy zanim umówiłam się na wizyty kontrolne u kardiologa i ginekologa…dzień zmarnowany, dwa dni zmarnowane na wyszukiwaniu wakacji na następny rok, okna umyłam nie wiadomo po co, tyle godzin na siłowni – totalnie bez sensu. Nawet te piętnaście minut spędzone wczoraj na poprawianiu brwi – zmarnowane…i jaki ból!
Nie żałuję natomiast weekendu na nartach. Bardzo się bałam jak zachowa się moja, wciąż jeszcze sztywna i mało współpracująca noga. Do buta się zmieściła a to już duży sukces bo wciąż jest trochę grubsza niż prawa. Wszystkie zapięcia w bucie na maksa i jedziemy. I okazało się, że jak ją dobrze pozapinać i odciąć dopływ krwi, się jedzie…W piątek warunki były bardzo trudne, wiatr, śnieg i huśtało wyciągiem, że sama lekko się bałam. Jasiek spanikowany i zestresowany ale jakoś daliśmy radę! W drodze do domu noga aż pulsowała z bólu ale po godzinie przeszło. Nie poddałam się! Wczoraj warunki już dużo lepsze, nogę zignorowałam i jeździliśmy 3 godziny non stop. Stopa odpuściła ale za to koleżka kolano się odezwał…bolało jak jasna cholera ale jak poprzednio – po godzinie przestało. Dzisiaj niespodziewanie też pojechaliśmy na narty. Noga chyba trochę zmęczona bo buta zapinałam luźniej niż prawego a i tak ledwo dopięłam. Pogoda przepiękna, słońce, minut 17 i skrzypiący śnieg…noga się poddała i ani Achilles ani kolano dziś się nie odważyło. Tak więc, jak to mówią…rozchodzić trzeba i już!
Było cudownie! Dzieciaki były w siódmym niebie. Jasiek wczoraj spotkał trzech friendsów i przejeździł z nimi jak wariat…wariat w znaczeniu Jaśkowym oczywiście bo do nartowego wariata Jaśkowi daleko ale czym szybsi jego koledzy, tym szybszy jest Jasiek. Kasia spotkała koleżankę z klasy i też się wyjeździła za wszystkie czasy. Dzieciaki jeżdżą coraz lepiej, coraz pewniej i coraz lepiej technicznie. Jeżdżą też coraz szybciej i Kasi już nie doganiam a jak Jasiek jest z szybkimi kolegami to też nie mam szans. Śnieg super, ludzi tyle ile trzeba i wszyscy to nasi prywatni Amerykanie. Było więc swojsko i przyjemnie! Wiem, wiem…przesadzam może ale chyba jestem uzależniona od nart! To jedno z najcudowniejszych uczuć tak sobie jechać i słyszeć śnieg pod nartami…Cieszę się, że dzieciaki też połknęły bakcyla i uwielbiają jeździć na nartach. Kasi glutki z nosa były kompletnie zamarznięte a ta z czerwonymi policzkami błaga żeby zrobić jeszcze jedną rundkę. Jasiek na nowych nartach próbuje sztuczki, na jednej narcie, tyłem i na rękach, na uszach i jest taki podekscytowany i szczęśliwy! I właśnie o to mi chodziło żeby dzieci miały jakąś pasję, żeby ta pasja była połączona z wysiłkiem fizycznym i żebyśmy mogli to robić we czwórkę. Na razie się udaje chociaż coraz częściej Kasia zabiera komórkę i „spotkamy się na dole mamo”.
Mam też nadzieję, że Kasi Crohn przestraszył się mrozu i nowych leków bo Kaśka ma wreszcie zaróżowione policzki, wcina wyraźnie więcej niż zwykle (i to bez sterydów!) i ma sporo energii jak na nastolatkę, która według lekarzy potrzebuje tyle snu co niemowlę. Cyniczne poczucie humoru dopisuje i żarty na poziomie Monty Python na porządku dziennym więc chyba nie jest źle. W piątek następny wlew Remicade. Mam nadzieję, że jeśli po pierwszym wlewie nie było reakcji alergicznych to po drugim też nie będzie. Tym razem z Kasią jedzie Chris, Kasia zgodziła się na samotne oglądanie filmy przez godzinę więc Chris skoczy na swoje ulubione sushi, pozwolono jej tym razem zjeść śniadanie więc o pokarm dziecko błagać nie będzie, ma dwa wypożyczone filmy i ma być git! Mam nadzieję, że ten lek to strzał w dziesiątkę i że teraz będzie już lepiej. Oczywiście żebym nie była zbyt spokojna, zauważyłam lekko zaczerwienione oko u Kasi. Pewnie, że powodów może być przynajmniej dziesięć ale ja znalazłam ten jeden związany z Crohnem. Posiedziałam w Internecie pół godziny i…zaczęłam się znów martwić. Oko zakropione i trzymamy kciuki…
Z frontu świątecznego…wszystko przygotowane, domek pięknie wystrojony, pierniki w połowie zjedzone a prezenty w piwnicy czekają na zapakowanie do samochodu i na podróż do Starokrzepic. W środę robię polską wigilię w klasie Jasia a w sobotę imprezę bożonarodzeniową polsko-amerykańsko-brytyjską u mnie w domu. Nasze garmischowe polonijne jasełka przełożyliśmy w tym roku na sobotę po świętach i poimprezujemy po naszym powrocie do domu. Święta w tym roku zapowiadają się szybko i trochę nerwowo ale mam nadzieję, że chociaż kilka godzin spędzimy w miłej i świątecznej atmosferze.
A wracając do końca świata na poważnie tym razem…czyż każdy z nas nie przeżył swojego własnego końca świata? Ci z nas, którzy stracili kogoś bliskiego – czy dla nich nie skończył się świat? Ci, którzy dowiedzieli się, że najbliższa im osoba to skurczybyk, czyż im się nie skończył się świat? A ci z nas, którzy dowiedzieli się, że ktoś kogo kochają nad życie jest śmiertelnie lub nieuleczalnie chory…świat zawalił się w jednej chwili. Więc niech się wypchają z tym lipnym końcem świata.