Przybylcy…

Minął prawie miesiąc od naszego przyjazdu na Kretę. Wiemy gdzie kupić chleb, jak dojechać do szkoły i jak zlewać przepisy drogowe. Wciąż jednak nie jesteśmy tubylcami. Jesteśmy przybylcami co widać, słychać i czuć. A jak poznać takiego przybylca? Jak nas rozpoznać na Krecie? Ano tak…

Dla kogoś z Nowej Anglii, przedtem z Alp, a jeszcze przedtem z szarej Warszawy, zima na Krecie to wczesne lato. Temperatura waha się od 10 stopni w nocy do 18 w ciągu dnia. Miłym dodatkiem jest piękne słońce i przyjemny wiatr. Deszcz się zdarza, ale w ilościach rozsądnych i nie smaga po twarzy do krwi jak w Rhode Island. Dla Greków natomiast to środek zimy i ubierają się oni jak na zimę przystało. Podczas gdy my śmigamy w dwóch warstwach lekkiej odzieży, oni w puchowych kurtkach, butach do kolan i czapkach z pomponem. W mieście z daleka można poznać naszych. Z krótkim rękawem, w klapkach – na bank Amerykanin i prawie na pewno ze wschodniego wybrzeża.

Przyjeżdżając ze Stanów gdzie wszyscy są uprzejmi, uśmiechają się, pozdrawiają nawet nieznajomych i zagadują przy każdej okazji, można zapomnieć jak jest gdzie indziej. Wchodzę więc do każdego sklepu, poczekalni, na pocztę ze szczerym uśmiechem i głośnym „kalimera” (dzień dobry), uśmiecham się do ludzi, z którymi łapie kontakt wzrokowy na ulicy, przepraszam kiedy chcę przejść, czy kiedy przypadkiem musnęłam kogoś torebką. Utrzymuję zdrową odległość w kolejkach, nie pcham się, przepuszczam w drzwiach. I co? I stoję trzymając te drzwi przez pół godziny, włażą przede mnie do kolejki, nikt się nie uśmiecha, jak mnie zdzieli parasolem, nikt nie przeprasza. Uprzejmość moja umrze wkrótce śmiercią naturalną.

W tutejszej Ikei, a Ikea tutejsza to historia na osobny wpis, jesteśmy klientami specjalnej troski. Witają mnie po imieniu, (nie, nie przesadzam!!), a że mogę kupować bez greckiego podatku VAT i w związku z tym mam tysiąc papierków ze sobą, kasjerzy chowają się po kątach i unikają mojego, poekscytowanego możliwością kupienia kolejnego HEMNES, wzroku. Wpadam do sklepu z wypiekami na twarzy i już wiadomo, że to wyposzczony meblowo przybylec.

Od miesiąca śpię na materacu, od dwóch w nieswoich łóżkach. Pod pretekstem sprawdzania wszystkich materacy, w każdym sklepie z meblami, ucinam sobie drzemki, wyciągam się wygodnie, odpoczywam. A że obsługa klienta daleka jest od, atakującej od drzwi i łażącej za tobą do samego wyjścia, obsługi klienta w Stanach, nikt mi nie przeszkadza.

Jestem jedyną osobą na wsi, która prowadza psa na smyczy i nosi ze sobą woreczki na odchody. Kobiety z maluchami na rękach w popłochu uciekają myśląc chyba, że jedyne zwierzę, które potrzebuje smyczy, to jakiś potwór zjadający greckie dzieci. Przechadzam się zatem przez wieś z psem wkurwiając wszystkie zamknięte za płotem lokalne Burki, które szczekają i rzucają się w furii na furtki i bramy. Hałas ten, z kolei, powoduje nagłe poruszenie w, pałętających się wszędzie, gromadkach kóz i owiec oraz głośne gdakanie domowego drobiu. Takie to spustoszenie w kreteńskiej faunie robimy my – przybylcy.

I jeszcze…

– robię zdjęcia drzewom obwieszonym cytrynami i pomarańczami. Wszystkim i o każdej porze dnia. Wrzucam na FB i na Instagram.

– zatrzymuję się przy każdym bezpańskim psie i kocie i dzwonię do domu zapytać, czy możemy przygarnąć. Odpowiedź jest zawsze taka sama. Nie możemy.

– literuję, często z pomocą palca wskazującego, na głos każdy napis, każdą nazwę sklepu, każdy szyld. Czasochłonne, ale warto. Satysfakcja gwarantowana. Ubaw dla przechodniów również.

– wpadam w dziką radość na widok Lidla, Intimissimi, czy Marks and Spancer. Robię zdjęcia i wrzucam na Instagram.

– czekam na zielone światło przechodząc przez ulicę. To nic nie daje. Na zielonym też jest niebezpiecznie.

– nie jem jagnięciny. Serio, to mnie wyróżnia. Kiedy informuję w restauracji, że nie jem mięsa (mam serce i nie straszę weganizmem), odpowiedź jest zazwyczaj taka: „nic nie szkodzi, mamy jagnięcinę”.

Ale… wyprzedzam na podwójnej ciągłej, mam przy sobie gotówkę, piję mocną, grecką wódkę jeszcze przed trzynastą, a na stole na stałe zagościły oliwki. A to dopiero początek.

 

 

 

Kreteńska herbata na wszystko…

…czwartek, pierwszego lutego obudziłam się w pustej jeszcze sypialni, na drugim końcu świata, zamiast słońcem, zlana potem, zamiast ekscytacją, rozpalona gorączką. Najdłuższa grypa w moim życiu spowolniła przeprowadzkę, odebrała chęć do zwiedzania nowych miejsc, próbowania nowych potraw, poznawania nowych ludzi. Wypróbowałam wszelkie leki medycyny konwencjonalnej, naturalnej, chińskiej, czarnoksięstwa i elementy okultyzmu. Bez rezultatów. Pomaga jedynie sen, odpoczynek i cierpliwość – aktualnie deficytowe przymioty. Jedna z najbardziej dokuczliwych objawów choroby to zatokowy ból głowy. Od leków przeciwbólowych boli mnie żołądek i czuję, że się uzależniam więc zasięgnęłam rady lokalnych znachorów. Przynieśli dwie torby, jakieś dwadzieścia kilogramów, pomarańczy i Diktamo – górską, ziołową herbatę z Origanum Dictamnus.

Origanum Dictamnus (dittery of Crete, hop majoram, δίκταμο) to wieloletnia roślina płożąca występująca prawie wyłącznie w górach Krety. Kwitnąca na różowo roślina z rodziny mięty (z tej samej rodziny pochodzą majeranek, bazylia, oregano) o znaczniej grubszych, niż mięta, i pokrytych meszkiem liściach. Można ją znaleźć w trudno dostępnych dla ludzi górskich szczelinach, na urwiskach skalnych i w wąwozach. Z powodu coraz większej popularności, za sprawą właściwości leczniczych, a coraz częściej też zastosowania w gastronomii, i tym samym obawy o wyginięcie, w 1997 Origanum Dictamnus znalazło się na liście roślin zagrożonych.

Według mitologii greckiej to Zeus podarował tę drogocenną roślinę swojemu miejscu urodzenia – Krecie. Greccy filozofowie, Hipokrates i Arystoteles pisali o origanum dictamnus jako o roślinie pomagającej przy problemach z układem pokarmowym, infekcjach i na różnego rodzaju rany. Odkrywcami właściwości zioła były kozy, które zajadały się nim kiedy były ranne, czy niedomagały w inny sposób. Grecy kozie zachowanie przyuważyli i skorzystali z mądrości, czy raczej instynktu zwierzęcego. Współczesna medycyna naturalna podkreśla zalety naparu z suszonych liści Origanum Dictamnus przy bólach menstruacyjnych, bólach gardła, przeziębieniach. Moi greccy dobroczyńcy, którzy podarowali mi zebraną w górach roślinę przekonują o leczniczych właściwościach przy nadciśnieniu i bólach głowy. Piję od kilku dni codziennie. Herbata ma smak szałwii a jeśli ktoś nie lubi takiego smaku, można dosłodzić miodem, albo zmienić smak dodając laskę cynamonu. Mnie smakuje! A czy pomaga? Nie wiem. Raz dziennie mam atak bólu głowy, ale zawsze można powiedzieć, że bez naparu miałabym ze trzy. I tego się będę trzymać. A was, kiedy mnie odwiedzicie, poczęstuję herbatką dictamus i wszystkie dolegliwości miną jak ręką odjął.

Houdini…

 

Zanim się obudziłam w tej słońcem oblanej sypialni było tak…

Jak człowiek nie wie kiedy zaatakuje go chora, to ja podpowiem. W najmniej odpowiednim momencie. Zachorowałam na grypę. Kiedy? Dwanaście godzin przed wylotem. Zjadłam cały, dwumiesięczny zapas homeopatii w godzinę i nic. Przyszedł czas na amerykańską aptekę. Kupiłam syrop na kaszel. Nie było napisane, że lecząc się na kaszel, trzeba mieć betonowy żołądek. Wypiłam duszkiem przesadnie słodki, tonący w konserwantach syrop i resztę dnia spędziłam nad muszlą klozetową. Z reklamówką uwiązaną u szyi pojechałam na lotnisko a ze mną sześć walizek, dwoje dzieci, przestraszony kot, obojętny po lekach uspokajających pies, dwie klatki, trzy kocyki, cztery miski i przenośna kuweta. Był też, nielecący z nami, ojciec dzieciom. Szczęście, że był – bez niego poleglibyśmy. Na lotnisku okazało się, że wypasiona klatka dla psa nie ma certyfikatów, wojskowych atestów i innych pozwoleń. Jest zbyt wygodna i niewystarczająco plastikowa. Niebiosa zesłały Walmart po sąsiedzku i rzutem na taśmę wskoczyliśmy do samolotu z nową klatką. Nikt się nie spodziewał, że klatka będzie grała drugoplanową rolę całej wyprawy. Oskarowa, główna rola przypadnie Izabeli.

Musicie państwo wiedzieć, że lot wojskowy jest inny niż loty komercyjne. Było tyle miejsca, że spaliśmy każdy na swoim własnych trzyfotelowym siedzeniu. Po dziesięciu minutach rozmowy, poznałam dwóch przyszłych sąsiadów, załatwiłam Kasi wolontariat, znalazłam opiekę nad psem w razie wyjazdu i umówiłam się na wizytę do lekarza. Obsługa samolotu bardziej wyluzowana, bardziej rozmowna. Mieliśmy dwa postoje, jednej w Hiszpanii, drugi we Włoszech. Oba lotniska to wojskowe lotniska amerykańskie z mieszaną, lokalno-amerykańską obsługą. Żadnej spinki, żadnego sprawdzania, stania w kolejkach, sztywnego, oficjalnego traktowania. Biwakowaliśmy w słońcu, na trawniku przed budynkiem terminalu. Samolot parkuje dwieście metrów od budynku, zbieramy manatki z pokładu i wychodzimy na piknik. Taśmą z luku bagażowego wywożą nasze zwierzęta, ładują na wózek, podwożą pod budynek, my odbieramy i na trawkę. Tak przynajmniej jest z bardziej karnymi zwierzętami. Nasz pies jest inny. Okazało się, że Izzy ciężko znosi niewolę i na dodatek posiada nadprzyrodzone siły.

Hiszpania. Opuszczamy samolot i maszerujemy pilnowani przed wojskowych po płycie lotniska gdy nagle przez megafon słyszę swoje nazwisko i dużo, nieznanych mi słów w języku hiszpańskim. Odwracam się i na taśmie bagażowej widzę stojącą dumnie Izzy na postronku. Hiszpański żołnierz wyławia mnie ze szpaleru i prowadzi do psa. Izzy, kiedy tylko mnie zauważa, wyrywa się trzymającej ją pani i gna ignorując wszystkie zasady bezpieczeństwa obowiązujące na płycie lotniska. Jakaż była szczęśliwa kiedy mnie dopadła. Biegnąca za nią, zdyszana pani oznajmiła, że nasz pies to Houdini. Klatka w całości, drzwi otwarte, psa nie ma. Zwaliłam na wątpliwą jakość walmartowej klatki, bo przecież wiedziałabym gdybyśmy mieli psa iluzjonistę.

Włochy. Ten sam samolot. Ta sama odległość od budynku lotniska. Ta sama sytuacja. Tylko język obcy inny. Słabo mi się zrobiło widząc Izzy omijającą w szaleńczym tempie koła zaparkowanego samolotu. Houdini – powiedział pan z pięknym włoskim uśmiechem. Drzwi otwarte. Nie ma śladów w(y)łamania.

Włochy – odsłona druga. Po pikniku na ziemi włoskiej, pożegnaliśmy psa i stanęliśmy w kolejce do wyjścia. I znów moje nazwisko pobrzmiewa z megafonu. I że znów o psa chodzi. Zabierają mnie do pomieszczenia ze zwierzętami. Wszystkie inne psy w klatach, Izzy na zewnątrz merda ogonem ze szczęścia. Tym razem wyciągnęła drzwiczki klatki z zawiasów. Zębami, bo ślady krwawej walki z metalowymi drzwiami zostały na klatce. Panowie przynieśli opaski zaciskowe typu „takim to ni cholery, nie da rady” i zacisnęli na drzwiach.

Włochy – odsłona trzecia i ostatnia na szczęście. Maszerujemy na pokład samolotu. Jest już ciemno, ale przy ogonie samolotu widzę naszą klatkę i kilka osób mocujących się z nią. I znów megafon i znów moje nazwisko. Biegnę na ratunek. Izzy jednym kłapnięciem paszczy przegryzła opaskę i otworzyła drzwi. Zaproponowałam, że zabiorę ją na pokład. Powiedzieli, że jest podejrzenie, że rozkmini wyjście awaryjne. Samochodem na sygnale dowieźli drut metalowy i zadrutowaliśmy klatkę. I jakem żywa, nie zafunduję już nigdy psu takiej podróży.

P.S. Kot, o którego martwiłam się bardziej, przespał dwadzieścia godzin nie zmieniając swojej pozycji w klatce.