Zanim się obudziłam w tej słońcem oblanej sypialni było tak…
Jak człowiek nie wie kiedy zaatakuje go chora, to ja podpowiem. W najmniej odpowiednim momencie. Zachorowałam na grypę. Kiedy? Dwanaście godzin przed wylotem. Zjadłam cały, dwumiesięczny zapas homeopatii w godzinę i nic. Przyszedł czas na amerykańską aptekę. Kupiłam syrop na kaszel. Nie było napisane, że lecząc się na kaszel, trzeba mieć betonowy żołądek. Wypiłam duszkiem przesadnie słodki, tonący w konserwantach syrop i resztę dnia spędziłam nad muszlą klozetową. Z reklamówką uwiązaną u szyi pojechałam na lotnisko a ze mną sześć walizek, dwoje dzieci, przestraszony kot, obojętny po lekach uspokajających pies, dwie klatki, trzy kocyki, cztery miski i przenośna kuweta. Był też, nielecący z nami, ojciec dzieciom. Szczęście, że był – bez niego poleglibyśmy. Na lotnisku okazało się, że wypasiona klatka dla psa nie ma certyfikatów, wojskowych atestów i innych pozwoleń. Jest zbyt wygodna i niewystarczająco plastikowa. Niebiosa zesłały Walmart po sąsiedzku i rzutem na taśmę wskoczyliśmy do samolotu z nową klatką. Nikt się nie spodziewał, że klatka będzie grała drugoplanową rolę całej wyprawy. Oskarowa, główna rola przypadnie Izabeli.
Musicie państwo wiedzieć, że lot wojskowy jest inny niż loty komercyjne. Było tyle miejsca, że spaliśmy każdy na swoim własnych trzyfotelowym siedzeniu. Po dziesięciu minutach rozmowy, poznałam dwóch przyszłych sąsiadów, załatwiłam Kasi wolontariat, znalazłam opiekę nad psem w razie wyjazdu i umówiłam się na wizytę do lekarza. Obsługa samolotu bardziej wyluzowana, bardziej rozmowna. Mieliśmy dwa postoje, jednej w Hiszpanii, drugi we Włoszech. Oba lotniska to wojskowe lotniska amerykańskie z mieszaną, lokalno-amerykańską obsługą. Żadnej spinki, żadnego sprawdzania, stania w kolejkach, sztywnego, oficjalnego traktowania. Biwakowaliśmy w słońcu, na trawniku przed budynkiem terminalu. Samolot parkuje dwieście metrów od budynku, zbieramy manatki z pokładu i wychodzimy na piknik. Taśmą z luku bagażowego wywożą nasze zwierzęta, ładują na wózek, podwożą pod budynek, my odbieramy i na trawkę. Tak przynajmniej jest z bardziej karnymi zwierzętami. Nasz pies jest inny. Okazało się, że Izzy ciężko znosi niewolę i na dodatek posiada nadprzyrodzone siły.
Hiszpania. Opuszczamy samolot i maszerujemy pilnowani przed wojskowych po płycie lotniska gdy nagle przez megafon słyszę swoje nazwisko i dużo, nieznanych mi słów w języku hiszpańskim. Odwracam się i na taśmie bagażowej widzę stojącą dumnie Izzy na postronku. Hiszpański żołnierz wyławia mnie ze szpaleru i prowadzi do psa. Izzy, kiedy tylko mnie zauważa, wyrywa się trzymającej ją pani i gna ignorując wszystkie zasady bezpieczeństwa obowiązujące na płycie lotniska. Jakaż była szczęśliwa kiedy mnie dopadła. Biegnąca za nią, zdyszana pani oznajmiła, że nasz pies to Houdini. Klatka w całości, drzwi otwarte, psa nie ma. Zwaliłam na wątpliwą jakość walmartowej klatki, bo przecież wiedziałabym gdybyśmy mieli psa iluzjonistę.
Włochy. Ten sam samolot. Ta sama odległość od budynku lotniska. Ta sama sytuacja. Tylko język obcy inny. Słabo mi się zrobiło widząc Izzy omijającą w szaleńczym tempie koła zaparkowanego samolotu. Houdini – powiedział pan z pięknym włoskim uśmiechem. Drzwi otwarte. Nie ma śladów w(y)łamania.
Włochy – odsłona druga. Po pikniku na ziemi włoskiej, pożegnaliśmy psa i stanęliśmy w kolejce do wyjścia. I znów moje nazwisko pobrzmiewa z megafonu. I że znów o psa chodzi. Zabierają mnie do pomieszczenia ze zwierzętami. Wszystkie inne psy w klatach, Izzy na zewnątrz merda ogonem ze szczęścia. Tym razem wyciągnęła drzwiczki klatki z zawiasów. Zębami, bo ślady krwawej walki z metalowymi drzwiami zostały na klatce. Panowie przynieśli opaski zaciskowe typu „takim to ni cholery, nie da rady” i zacisnęli na drzwiach.
Włochy – odsłona trzecia i ostatnia na szczęście. Maszerujemy na pokład samolotu. Jest już ciemno, ale przy ogonie samolotu widzę naszą klatkę i kilka osób mocujących się z nią. I znów megafon i znów moje nazwisko. Biegnę na ratunek. Izzy jednym kłapnięciem paszczy przegryzła opaskę i otworzyła drzwi. Zaproponowałam, że zabiorę ją na pokład. Powiedzieli, że jest podejrzenie, że rozkmini wyjście awaryjne. Samochodem na sygnale dowieźli drut metalowy i zadrutowaliśmy klatkę. I jakem żywa, nie zafunduję już nigdy psu takiej podróży.
P.S. Kot, o którego martwiłam się bardziej, przespał dwadzieścia godzin nie zmieniając swojej pozycji w klatce.
czyli Ty, dzieci, pies, kot już na powrót nasze, europejskie. hura. czekam relacje z Grecji.we wrześniu do Was podpłynę jachtem 🙂
Izzy Houdini bravooo!!!
Jak patrzę na zdjęcia na twoim blogu, to zanim to wszystko stopnieje i będziesz mogła płynąc, to potrwa :-)!. Zapraszam! Zacumujesz na moim podwórku!
No te loty samolotem z psem nie są łatwe. Mój jest mniejszy, więc zabraliśmy go na pokład. Tabletka od weterynarza na uspokojenie nie zadziałała prawie wcale, już po chwili lotu psina przegryzła swój transporter i chciała po pokładzie pochodzić. Pierwszy raz widziałam, żeby pies toczył takie wielkie łzy. Od tej pory zdecydowanie ograniczamy jej podróże samolotem.
I jak tam w Grecji?????
Pies płakał? Serio? Bidulka!! Ja też mam nadzieję, że to był ostatni lot Izzy. W Grecji…inaczej. Jest tak inaczej, że nawet nie wiem co powiedzieć. Chyba muszę każdy malutki aspekt przemyśleć i o nim opowiedzieć, bo tak ogólnie to jest…inaczej!