To piękny, wyszywany ręcznie obrazek z jednego ze sklepów artystycznych w Chanii
31 styczeń – 1 luty 2018
Osiem godzin podróży samochodem to sporo czasu na przemyślenia. Jechaliśmy z pięknego, historycznego i zasypanego śniegiem Rhode Island do błota i, na pierwszy i jedyny rzut oka, do beznadziei miasteczka Norfolk w stanie Wirginia. Pożegnałam się z karierą, znajomymi, przyjaciółmi, dostępnością wszelkiego rodzaju rzeczy i usług, łatwością komunikacji i byciem u siebie. Jest sporo do myślenia. Podróż z dobytkiem, który ma nam służyć przez następne dwa miesiące zanim nasze meble, książki, talerze i płyty do nas dolecą. Podróż z psem na lekach odwrotnie uspokajających i z kotem, który przez cały czas nie wyściubił łba spod fotela dla kierowcy. Podróż z dziećmi, które pożegnały się ze swoimi przyjaciółmi i jechały rozpocząć zupełnie nowe życie. Podróż z dziećmi chorymi. Na grypę. W plecakach zioła, tabletki, syropy, okłady, maści i mikstury od medyków ze wszystkich zakątków świata. Nigdy nie wiadomo co pomoże. Jedno po pierwszym rzucie choroby, wycieńczone kilkudniową gorączką, z wlokącym się za nim kaszlem i lekkim nieżytem żołądka. Drugie przedawkowane witaminą C i wszystkimi na wszelki wypadkami czeka na swoją kolei. Ja pewna teorii, że dopadnie mnie dopiero kiedy odpuści adrenalina, a że adrenalinie końca nie widać, będę zdrowa. Hotel wojskowy, lot wojskowy, obsługa wojskowa, klatki dla psa i kota oraz pasażerowie również wojskowi. Ja uwielbiam. Wylot późnym wieczorem więc pośpimy do południa i się zrelaksujemy przed długim lotem. Ja się nie zrelaksuję. Budzę się z gorączką, nudnościami i ogólnym stanem gównianym. Tak mnie żegnają Stany Zjednoczone. Zjednoczyły się wszelkie stany chorobowe żeby mi uprzykrzyć i tak przerażający, dziewiętnastogodzinny lot na Kretę. Z psem. Z kotem. Z dwójką nastolatków. Lądujemy na Krecie w nocy. Jest bardzo ciemno. Wita nas gromadka przemiłych tubylców. Wiozą padniętych na pysk nas (po takiej podróży) do naszego domu. Pustego, zimnego i ciemnego. Padamy na materace i od jutra, już tak na poważnie, zaczynamy chorowanie, które będzie trwało miesiąc.
31 styczeń – 1 luty 2019
Tydzień temu znalazłam szczeniaka przy śmietnikach. Zabrałam na przechowanie. Jest zabawna, mądra i kiedy śpi tak cudownie tuli się do nas. Ale jak ja nie jestem gotowa na szczeniaka, to kurde sama nie wiedziałam. Na szczęście jej nowe legowisko już na nią czeka gdzieś w Finlandii. To właśnie pies zajmuje mi teraz najwięcej czasu. Zabawa, karmienie, nauka (a nauki jest sporo) prowadzenie negocjacji z czworonożnymi domownikami w sprawie zawieszenia broni, spacer, weterynarz, telefony w sprawie adopcji i znów karmienie. Oprócz tymczasowego psa, mam też certyfikat instruktora jogi. Zrobiłam tutaj na Krecie. Chyba traktuję ten dokument jak złoty klucz do wszystkich drzwi a bliżej mu raczej do dziesięciocyfrowego kodu, z którego znam tylko dwie pierwsze liczby. Muszę odpuścić a z moim charakterem jest trudno. Prowadzę zajęcia jogi i na horyzoncie majaczy kilka projektów. Ale ja chcę więcej. I natychmiast. Jak zwykle.
Mam też nowych znajomych i nowe ważne sprawy do załatwienia. A to bazarek świąteczny, a to wycieczka do klasztorów, zakup sadzonek pomidorów, zbiór oliwek, czy remont dachu w kierunku „jogi pod winogronami”. Mam też mnóstwo cudownych wspomnień z lata. Odwiedzili nas przyjaciele i rodzina zachwycając się naszym nowym miejscem zamieszkania. Było ciepło, chwilami za ciepło, wesoło, beztrosko i bardzo, bardzo wakacyjnie. Mam również zapełniający się kalendarz na tegoroczne lato i już nie mogę się doczekać. Mam wyciskarkę do własnoręcznie zebranych pomarańczy, oliwę z oliwek od jednych i wino od drugich sąsiadów. Mam zioła w ogródku i cytryny na drzewie. Mam dobre, jak na rok pobytu, rozeznanie w terenie. Wiem gdzie fajne plaże, najlepsze nadziewane pomidory, okulista, pralnia chemiczna i sklep z armaturą łazienkową. Mam obcykane skróty i miejsca parkingowe. Nie mam natomiast dzieci w domu. To chyba największa i najcięższa zmiana. Niby przyjeżdżają, odwiedzają, a kiedy są w domu, jest jak dawniej, ale to nie to samo co mieć je na codzień. I choć wiem, że są szczęśliwe i dobrze im tam gdzie są, to jednak wiadomo…do dupy jest. Mam też czas. W Stanach mogłam pomarzyć o takich luksusach. Mam czas na czytanie, medytacje, na pisanie, czas na Netflix i TedTalk. Mam też poczucie, że to nie koniec. To nie koniec zmian, nie koniec nowego, nie koniec poszukiwania i odkrywania.
A w miejscu materaca sprzed roku, mam najwygodniejsze na świecie łóżko z widokiem na klatkę wielkości nowojorskiej kawalerki z dziesięcioma kanarkami.
🙂
Przeczytałam i zadałam sobie pytanie: gdzie ja jestem? Czy zrobiłam choć parę kroków od stycznia zeszłego roku?
yyy….
chyba powinnam cofnąć się o więcej, o kilkanaście lat, żeby przypomnieć sobie, kim jestem, czego chcę, o czym marzyłam i dlaczego przestałam…
Lubię czytać Twoje dni.
Pozdrowienia:)
Dziękuję Ania! Jestem pewna, że kroki zrobiłaś, ale może coś je przysłania? Czasem nie zauważamy, że tak po prostu żyjąc robimy coś dla siebie. Nawet jak się nam wydaje, że nie. A bo nic niczego nie zrobiłam w tym roku? A może potrzebowałaś odpoczynku od robienie „czegoś”? A bo mi nie wyszło z tym, czy z innym? A może to jakaś lekcja? A może to zakręt w dobrą stronę, ale jeszcze drogi nie widać? Właśnie czytałam artykuł o tym właśnie jak ważne jest żeby robić to co się chce. To takie cliche, ale może nie bez powodu! Pozdrawiam!
Bóg jest mądry – bo chciałabym, żeby do nas przyszedł pies włóczęga, a nie przychodzi…Jego ścieżki pokierował Bóg gdzie indziej. Teraz wiem dlaczego. … bo ja mam w domu dzieci, które właśnie rozsypały po domu (grubo) srebrno-złotego brokatu a potem wukładały na tym około 120 książek ze swojego regału, bo się źle chodziło…ja pisałam… Bóg wiedział, że u Ciebie juz nie ma dzieci i tam wysłał naszego psa… Mądrze.
Pięknie u Ciebie…To ciepło….i jakiś spokój bije z tego tekstu.
Ela, oby się Bóg takimi pierdołami nie musiał zajmować. Tego mu życzę :-). Pies wczoraj wieczorem znalazł dom, w którym zostanie do marca kiedy to poleci w wielki świat. Nie miała lekko u nas,Izzy nie była dla niej zbyt miła a z dnia na dzień wydawało się, że jest gorzej. Kot się obraził i wyniósł z domu. Głodował gdzieś u sąsiadów na drzewie. Jeszcze jej nie ma :-). Pies ma się świetnie w nowym domu z przebranym rodzeństwem. Ale…brokatowy dom to jest moje marzenie i myślę, że przyjdzie i czas kiedy pies włóczęga przyjdzie i się szczęśliwy wyłoży na brokacie!
🙂 pierwsza reakcja na brokat jakies wysokie ciśnienie… (nie wiem ile…) a potem tak patrzę i patrzę… Jak dobrze mieć dzieci: sama bym sobie przeciez tak nie pozwoliła… w najskrytszych marzeniach dzieciństwa bywało, żeby się wszystko błyszczało….a jeszcze te ksiązki jako „płytki bezpieczeństwa”…Toż to moje życie takie pięne???
Nie sprzątam. Bedziemy świecić przez najbliższe miesiące.
(niestety wczorajszej pogadanki o sprzątaniu już nie cofnę)
No właśnie!Same byśmy tego nie zrobiły. Enjoy the BROKAT!