takie tam…

FullSizeRender-4

Teodor przyczaił się przy krzaku pomidorów. Czekając na swoją ofiarę skubnął wypielęgnowanego, dojrzałego pomidora i rzucił nim o ziemię. Kwaśne. Teodor nie lubił kwaśnych pokarmów. Spojrzał za siebie i skontrolował ustawienie swojego biało-czarnego ogona. Wszystko było na miejscu. Pozostało tylko czekać. Izabela wybiegła z domu tanecznym krokiem. Nie pobiegła zbyt daleko, zatrzymała ją bowiem smycz. Na końcu smyczy był człowiek, bez okularów, ze spowolnionym, zmęczeniem i późną porą, refleksem. Człowiek wyjął telefon i poluźnił uchwyt smyczy. Tylko na to czekał Teodor. Bezczelnie przejechał pazurkiem po leżącej obok cegle dając tym samym znać o swojej obecności. W Izabeli wzburzyła się krew i duchy myśliwskich przodków przejęły kontrolę nad jej biernym, na co dzień, usposobieniem. Różowymi, plastikowymi grabkami zgrabiałam właśnie rodzinę wysuszonych węży w piaskownicy, kiedy ze snu wybudził mnie cuchnący skunksem człowiek bez okularów. I tak tuż przed północą, po raz kolejny, wykonaliśmy serię kąpieli usuwających smród, przeklinając na przemian Teodora i Izabelę…

…pracę swoją uwielbiam, a i praca się odwzajemnia. Odwzajemnia się najwyższymi ocenami w ankietach uczniów (opłaca się kupować polskie ptasie mleczko i rozdawać uczniom „bez powodu”), znakomitymi wynikami wyhodowanych przeze mnie poliglotów, tortami na zakończenie semestru, zaproszeniami na wakacje na Dominikanę jak również, sporadycznymi, ale się zdarzającymi, propozycjami matrymonialnymi (z pełną wiedzą pytającego, jak również z ignorancją tejże wiedzy, że w związku małżeńskim już jestem). Nigdy nie miałam żadnych problemów z dyscypliną w klasie, targowaniem się o stopnie, docinkami, brakiem szacunku itd. Wychodzę z założenia, że jak się od początku ustali zasady i się je konsekwentnie egzekwuje, problemów nie będzie. I wredna jestem jak trzeba i łzy mnie chińskie, brazylijskie, a tym bardziej saudyjskie (tym bardziej, bo najczęstsze i najlepiej udające prawdziwe) nie ruszają. Ale za to jest sprawiedliwie i za kratki za korupcję na pewno nie pójdę. Ale się pomyliłam. Znalazł się taki jeden co mnie złamał. Nazwijmy go Piotrek, bo Piotrek to takie typowe saudyjskie imię. Piotrka od trzech miesięcy uczę jak pisać wypracowania. A Piotrek się opiera. Codziennie dwie godziny ja mu łopatą wiedzę do łba, a on spycharką do wiedzy tę wiedzę z łba wywala. I niechby wywalał godząc się przy tym z konsekwencjami, ale Piotrek się nie godzi. I prosi i błaga i wymaga i szantażuje i szkaluje i straszy i odgraża się. Posądził mnie o uprzedzenie do swojej nacji. Zjednoczona fejsbukiem i snapczatem Arabia Saudyjska stanęła po mojej stronie. Pomruczał trochę pod nosem i się nie poddał. Oskarżył mnie o uprzedzenie indywidualne, do jednostki własnej, Piotrkowej. No i nie mogę przecież udowodnić, że nie jestem uprzedzona do Piotrka stawiając mu pałę z wykrzyknikiem za odpowiedź „Rozdział 5” na pytanie „Która część przeczytanej książki wywarła na tobie największe wrażenie i dlaczego”. Piotrek prosi o pół punktu chociaż. Krew się we mnie gotuje, tłumaczę, pokazuję półstronicowe wypowiedzi kolegów z klasy i mówię, że nie. Idzie na skargę do dyrektorki. Nic nie wskórał. Wraca, zakłada kaptur na głowę i nie gada do mnie do końca dnia. Jakoś nie przeżywam za bardzo. Zbieram komórki do pudełka, bo tak się składa, że jakiś ważny mecz piłki nożnej jest. Z Piotrkiem walka wręcz. Wygrywam. Po pięciu minutach Piotrek oznajmia, że pęcherz wzywa. Nie zauważam jak zabiera komórkę z pudełka, ale zauważam, że nie ma go piętnaście minut. Wstawiam nieobecność i oznajmiam mu ten fakt kiedy wraca i w języku piotrkowym ogłasza, że strzelili gola. Piotrek staje nade mną i krzyczy i bluźni i złorzeczy. Nie udaje mi się opanować sytuacji. Piotrek nie reaguje na nic. Z klasy wyprowadza go kolega. Przez jedną, króciutką chwilkę nie czułam się bezpieczna. W głowie stereotyp o Piotrkach? Być może, ale nic na to uczucie nie poradzę. Jest i już. Jak znajdą kiedyś moje zwłoki w zatoce to nie zwalajcie tego na moją nieumiejętność pływania. Piotrek może nie mieć alibi…

…nie zabiły mnie mrozy siarczyste, nie dały rady upały, nie wykończył mnie ten, czy ów system. Wykończył mnie wirus, grypy jak mniemam. Mniemam sobie tak sama, bo do lekarza się nie odważyłam. Po roku pobytu w Stanach, opinie o lekarzach mam raczej średnią, w porywach nawet kiepską. Żeby sobie zaoszczędzić dalszych rozczarowań, postanowiłam leczyć się sama. Do apteki się udałam. Z Polski jestem więc na medycynie się znam jak nikt inny. Ot tak, z przynależność narodowej. Znam swoje objawy więc powinno być łatwo. A nie było właśnie. Czytam wszystkie składniki leków, pot się ze mnie leje, drgawki mam. Jest szansa, że leki te stłumią objawy grypy, ale na pewno zniszczą wątrobę, żołądek i mózg! Wychodzę bez leków. Nie będę się leczyć trucizną. Jednak po dwunastu godzinach omamów słuchowych i wzrokowych spowodowanych gorączką, wracam do apteki. Herbata, olejki, miód i cebula nie zadziałały. Do apteki poszłam z psem na smyczy, bo zna drogę do domu. Poszłam w dresach i koszulce kibica Patriotów, z poprzedniego dnia. Nie miałam siły się przebrać. Kupiłam halucynogenne leki i wróciłam do domu. Nie wiem jak wróciłam, dobrze, że pies wiedział. Po tych lekach ludzie umierają we śnie. Konkretnie w moim śnie. Dwa dni się zalewałam łzami. Za każdym razem kiedy zamykałam oczy, ktoś umierał. Po kilku dniach się polepszyło i pojawiły się sny o wężach. W kwiecistej sukience, różowymi grabkami zgrabiam wyschniętą na wiór rodzinę węży, w składzie mama i siedmioro potomstwa, w piaskownicy moich dzieci. I robię to z wielką ulgą. Ulga, że nie żyją ma się rozumieć. Na lekach czuję się lepiej (jak nie zamykam oczu, nikt nie umiera i węży brak) i chodzę do pracy i do ortopedy. Do ortopedy, bo mi ręka ze stawu wyskoczyła trochę. Czekam pół godziny, wchodzę do gabinetu, czekam kolejne dziesięć minut. Wpada mój wysoki, blond ortopeda o niebieskich, przeszywających oczach. Zauważa, że straciłam głos. Informuję go, że mam jakiś wirus i przepraszam. Od cofa się pod ścianę, oznajmia, że mnie nie dotknie, bo jak zachoruje, to go żona zabije i nakazuje mi podnieść ramiona, przenieść do boku, za siebie, opuścić, dziękuje i mówi, że widzi poprawę i że do zobaczenia za sześć tygodni. Wychodzi. Nie więcej niż minuta. Stoję i uwierzyć nie mogę. Przez moment myślałam, że to żart. Ale się myliłam…

…ostatni dzień na plaży. Z kaszlem i gorączką. Nie odpuściłam. Ciepło, pusto i spokojnie. Ostatnie w tym roku śniadanie, ostatnie usuwanie piachu z przestrzeni międzypalcowych, ostatnie suszenie mokrych majtek, ostatnie nakładanie kremu ochronnego, ostatnie plażowe selfie z Kaśką (ale za to jakie!). Kapelusz schowany w piwnicy, klapki z ręcznikami poskładane w kostkę. Piasek z samochodu odkurzony. Do maja…

 FullSizeRender-2 FullSizeRender-3 FullSizeRender-1 FullSizeRender-5

Multi-me…

DSC06813

Multitasking – umiejętność wykonywania wielu czynności, zadań jednocześnie, zdolność koncentrowania się na wielu rzeczach na raz; wielozadaniowość

(źródło: Uniwersytet Warszawski – Nowe Wyrazy)

Wychowałam się na wsi, na czterohektarowym, zupełnie niezmechanizowanym gospodarstwie rolnym. Jednozadaniowość była jedyną potrzebną nam zadaniowością. Podczas wykopków trzeba było przesunąć koszyk, zebrać tyle ziemniaków ile się w dłoni mieściło, otrzepać je z ziemi i do koszyka wrzucić. Po kolei. Można było obgadać sąsiadki, co to nie przyszły na pole pomóc w wykopkach, mimo, że u nich się przy żniwach pomagało – niewdzięcznice jedne! Obgadywać pojedynczo, w kolejności od kościoła w stronę cmentarza. Na pierzajce usta zajęte były przyśpiewkami, a ręce pierzem, a pasąc krowy można było różaniec zmówić.

Nie wiem kiedy zaczęłam traktować multitasking jak konkurencję sportową. Pamiętam jaka byłam dumna z siebie kiedy to kilka dni po powrocie ze szpitala, z przyssaną do piersi żarłoczną potworą skończyłam ważne tłumaczenie. Robiłam tylko dwie rzeczy, karmiłam i stukałam w klawiaturę. Do głowy mi nie przyszło, że kilkanaście lat później matki będą robić to samo plus słuchać ebooka o dobrodziejstwach piątego języka w niemowlęctwie, plus rozmawiać przez skypa z ciocią Krysią, plus wrzucać zdjęcia narodzonego na Instagram, plus robić Chodakowską na dolne partie ciała. Wkrótce okazało się, że posiadanie dzieci, rozmnażanie się przeszkadzaczy elektronicznych i dziwne pragnienie zrobienia wszystkiego szybko i naraz, po to żeby jak najszybciej skończyć i zabrać się za kolejną rzecz sprawiły że doszłam do mistrzostwa, w swoim przedziale wiekowym ma się rozumieć, w robieniu kilku rzeczy naraz.

W samochodzie mam zakład kosmetyczny . Gdzie tak długo jak w samochodzie mam ręce i nogi lekko unieruchomione? Nigdzie! Można maseczkę na dłonie i stopy nałożyć, wysuszyć pomalowane paznokcie, w korku spiąć włosy, rozpuścić je w kolejnym korku, zmienić zdanie i znów je spiąć. Wszyscy, którzy mają Viber są notorycznie molestowani moimi telefonami. Stąd wiem co się dzieje w kraju, gdzie syryjscy uchodźcy przedostają się przez zasieki ksenofobii, jakiej marki zegarek nosi nasz nowy prezydent, kto z kim ma dziecko i ile księdzu na tacę wypada wrzucić. Szkoła Jasia przysyła mi zawiadomienia o pracy domowej, w korku przeczytam, zadzwonię do domu sprawdzę czy zrobione, podąsam się trochę na czwórkę plus Kaśki, o której dowiem się z wiadomości przesłanej mi na maila. Podąsam się, a zanim dojadę do domu, przejdzie mi. Zjadam podwieczorek, zmywam makijaż na ostatnich światłach i do domu wchodzę świeża i najedzona. Gotowa do wykonywania nowych zadań. Gotując obiad, oglądam polskie seriale, na spacerze z psem, ku uciesze obserwujących, ćwiczę wykroki do przodu. W parku dla psów chodzę z notatnikiem i zbieram informacje o weterynarzach, domach psiej opieki, szczotkach do psich zębów i szamponach do psiej sierści. Na weekendowych wycieczkach sprawdzam wypracowania, co często kończy się wymiotami, ale nic to, przepiję wodą i dalej sprawdzam. Mycie okien z telefonem między uchem a ramieniem kończy się bólem szyi. Robię wtedy jogę przepytując dziecko z francuskich czasowników. W poczekalniach czytam gazety, robię zdjęcia przepisom na zupę, odpowiadam na maile i potajemnie ćwiczę mięśnie Kegla. I dumna jestem z siebie niesłychanie…

Kilka dni temu, grając z dzieckiem moim w koszykówkę, coś mi w nodze strzeliło. Ścięgno Achillesa się odezwało. Podeszły wiek właścicielki ścięgna też. Musiałam usiąść na jakiś czas. Nieruchomo. Z kostką w zamrażalce. I tak mi się przypomniało jak to było kiedy zerwałam to ścięgno kilka lat temu. Jak to jedyna wielozadaniowość na jaką mnie było stać to od momentu zasygnalizowania przez mózg konieczności uregulowania potrzeby fizjologicznej moim zadaniem było zatrzymanie dziesiątego odcinka trzeciego sezonu Downton Abbey, założenie buta ortopedycznego, pozbieranie rzuconych w złości kul i dojście do ubikacji cały czas utrzymując kontrolę nad wypełnionym po brzegi pęcherzem. I zatęskniłam trochę za takim mało-zakresowym multitaskingiem…

Jak ja kocham lato tutaj…

IMG_4508

Lato w Alpach rozpoczynało się na początku czerwca i kończyło również na początku czerwca. Ledwo człowiek zdążył ze schowków, pawlaczy i piwnic poprzynosić krótkie gatki i czapki z daszkiem, a już zaczynało padać. Krem przeciwsłoneczny opłacało się kupować tylko na spółkę z trzema wielodzietnymi rodzinami. Ci bardziej cierpliwy, albo bez środków, którzy spędzali lato w górach, zostali od czasu do czasu znienacka zaskoczeni jednym słonecznym półdniem. Ale zanim wygrzebali się spod koców i znaleźli okulary słoneczne mające ochronić przyzwyczajone do szarości i półmroku oczy, słońce zachodziło i mgła zasnuwała dolinę. Szczęśliwie, położenie Garmisch pozwalało zmarzniętym, przykurczonym ciałom ogrzać się po trzech godzinach jazdy na południe pod włoskim, nieprzerwanie słonecznym niebem. Taki hyc za miedzę! Choćby na kilka godzin, na kilka promieni. I tylko tak dało się przeżyć alpejskie lato.

Lato w Rhode Island jest nie do przebicia! Jak się zaczęło, skończyć się nie może. Deszcz, żeby czasem zbytnio nie pomieszać nikomu szyków, pada w nocy. Cicho, przelotnie i nie rzucając się nikomu ani w oczy, ani w uszy. Słońce do obrzydzenia wstaje codziennie rano, o tej samej porze i zachodzi posłusznie za tym samym dachem o porze jak najbardziej odpowiedniej. Nie trzeba się zastanawiać nad planami „a co jak będzie padać” na weekend. Nie będzie. Będzie pięknie, ciepło i słonecznie. Nie trzeba się zastanawiać, czy czasem nie będzie dzieciom chłodno o siódmej rano na przystanku autobusowym do szkoły. Nie będzie. Kiedyś w radio ogłosili, że może zdarzyć się burza w ciągu dnia. Publika się widać na tę wiadomość oburzyła, przesłała zażalenie i burzy nie było. Na wszelki wypadek kupiłam parasol. Od czerwca leży w samochodzie, jeszcze z ceną. Witamina D wyłazi wszystkim uszami, dzieci z przerośniętymi błonami pławnymi, wypasione rosnącymi na łeb na szyję pomidorami z ogródka. Na kremy ochronne mam abonament, a dzieci i tak jakby trochę przysmażone. Duża wilgotności powietrza spowodowała zmianę stanu skupienia moich włosów. Są znacznie bardziej skupione. Włosy jak na studniówce, po wałkach i piankach. I uwielbiam, bo wstaję, biorę prysznic i są jak wiatrem czesane.

Nie lubię w Stanach tego, że wszystko jest ponaglane, skrócone, w pośpiechu, czy w proszku. Szybki lunch, krótka wiadomość, pośpieszna rozmowa telefoniczna, pięciominutowa wizyta sąsiadki, kawa na stojąco, jajka w kartoniku. Ale latem wszystko zwalnia trochę. Duszne powietrze wydaje się spowalniać wskazówki zegarów. A to jeden z drugim zatrzyma się na chwilę, porozmawia nieco dłużej, piwo wolniej wypije, motyla poobserwuje. Na plaży już w ogóle czas jakby płynął inaczej. Nikt się nie śpieszy, nie spogląda na zegarek. Nikomu nie przeszkadza, że piasek w majtkach i w kanapce. Nikt się nie żali, że parasol porwany przez wiatr o mało nie wbił się w opalające się ciało sąsiadki, że mewa ukradła przekąskę, a haczyk łowiącego ryby amatora wbił się w piętę dziecka. Uwielbiam też dojrzałe, egzotyczne owoce, najpyszniejszą na świecie kukurydzę i moją ulubioną zupę z tutejszych małży. Wszystko powoli z lampką białego, schłodzonego wina.

Z psem lato jest jeszcze bardziej ciekawe. Codziennie chodzę do parku, gdzie wolno, bez smyczy biegają psy, w porywach do dwudziestu sztuk. Mój pies szuka zajęcy i innych poruszających się z szybkością światła zwierząt, a ja szukam psa. W krzakach, w bagnisku, pod mostami. I uczę się, że nie muszę, że pies przychodzi do mnie za każdym razem.. Ale z psim szukaniem jest tak, że jak tak szuka to w końcu coś znajdzie. W naszym ogródku mieszka skunks Teodor. Widzieliśmy go już kilka razy, on nas też, ale szanujemy swoją przestrzeń osobistą i koegzystujemy. Mój pies nie poszanował przestrzeni Teodora i dostał w twarz. Tak więc piękną letnią noc spędziliśmy na polewaniu psa sosem pomidorowym. Sześć puszek pomidorów. A potem jeszcze cztery razy szamponem o zapachu migdałów i wanilii. Teodor nie dał się wykurzyć z ogródka, ale pies trzyma się od niego z daleka.

Wieczorne ogniska z pieczeniem pianek, cotygodniowe koncerty w parku, jedzenie z objazdowych samochodów, rower i sałatka z ogródka na lunch, odgłos latarni morskiej i maleńkie łódki kołyszące się na brzegu naszej miejskiej przystani. Takie lato uwielbiam…

Tak jak w Garmisch nie mogłam się doczekać zimy, tak dzisiejszy widok kilku liści na trawniku zasmucił mnie bardzo. Do następnego lata jeszcze tyle czasu…

FullSizeRender

A tak czasami kończą się letnie wieczory. To czarne to pachnąca migdałami i wanilią Izzy.