W sprawie emocji w języku…teraz ja!

DSC02497

O emocjach i dwujęzyczności, a także o emocjach w języku ogólnie, wiele się mówi wśród moich dwujęzycznych koleżanek. I wszystko co napisane, jest bardzo mądre, nowatorskie i wypływa z ogromnej wiedzy. Tu poniżej będzie, dla odmiany, moje, trochę odgrzewane, niezbyt mądre i na pewno nie wypływające z mojej na ten temat wiedzy…tak sobie zaobserwowałam przypadkiem…

Pamiętam dobrze kiedy Chris pierwszy raz powiedział mi, że mnie kocha. Powiedział to po angielsku. I romantycznie było i w ogóle. I ja tego dnia powiedziałam do niego “I love you” .  Ale dopiero po kilku dniach powiedziałam Kocham Cię. Ameryki nie odkrywam, wiadomo…łatwiej było mi wtedy powiedzieć po angielsku, bo to nie było zafarbowane takimi emocjami jak Kocham Cię. Dlatego moi licealiści rzucali mięsem typu “fuck you”, ale jak poprosiłam, żeby to samo powiedzieli po polsku, było trudniej… Teraz jest inaczej, jak mówię, że I Love You to I Love You i czuję to samo co, że kocham. I jak zaklnę po angielsku to wiem, że zaklęłam porządnie! Czyli, że wraz z innymi aspektami języka, uczymy się również emocji zawartych w słowach. Słowa, nawet te znane i używane, przybierają na wadze, puchną emocjami i stają się bardziej prawdziwe. Dzięki temu jedne bardziej cieszą, inne bardziej bolą…

Ale co jak sytuacja jest inna… Czy emocje płynące z sytuacji mogą wpłynąć na użycie języka w danym, konkretnym momencie? Ja tak mam non stop…Nie wspomnę o tym, że jak widzę śliczne maleństwo mojej amerykańskiej koleżanki, rozczulam się nad nim po polsku. Łażąc po górach i mijając psy zawsze zachwycam się „jakąś śliczną psiną” po polsku nawet jeśli nikt oprócz mnie tego nie rozumie. Tak pewnie ma wiele z nas używających na co dzień innego języka. Ale ja mam jeszcze inaczej…Rozmawiając z bliskimi mi obcojęzycznymi osobami, z którymi czuję się bardzo swobodnie, zaczynam najpierw myśleć po polsku, a chwilę potem wrzucam jakieś polskie wstawki typu: no właśnie/ oczywiście, że tak/ ale co ty człowieku? Poziom moich emocji w takich właśnie sytuacjach jest podwyższony, bo czuję się z ludźmi swobodnie, rozmawiamy o rzeczach, o których rozmawiałabym z Polakami. I te właśnie emocje wpływają na wybór języka w moim mózgu. Strasznie lubię analizować swoje własne wypowiedzi, nawet czasem podczas ich wypowiadania co powoduje, że często gadam bzdury…Czasami testuję sobie moich rozmówców – jak rzucę coś po polsku, znaczy, że mi człowiek bliższy, jak cała rozmowa jest po angielsku – sorry człowieku, ale przyjaciela we mnie nie masz!

To tyle o mnie…Ale jak można to wszystko wykorzystać i przenieść na poziom dwujęzyczności naszych dzieci? Kiedy Jasikowi źle na świecie i przychodzi do mnie i płacze, mówi po angielsku. Łatwiej mu, bo angielski jest jego dominującym językeim i wie (co ma ogromne znaczenie) że zrozumiem każde jego słowo. Kasia też rzadko powie, że się czegoś boi, raczej, że she is scared. Z pozytywnymi emocjami jest trochę inaczej, tutaj częściej słyszę język polski. Czy w takim razie mogą się dzieci moje nauczyć odczuwać polskie słowa bardziej? Jeśli tak, to jakich technik można by użyć żeby im to ułatwić? A może nie ułatwiać? Może zostawić? Bo jak się zacznę bawić emocjami dzieci, nawet w kręgu języka, to mogę coś schrzanić całkowicie…

Trzy tony szczęścia…

IMG_0586

Pisałam już wiele razy, że blog ten powstał jako terapia po bardzo ciężkim pobycie Kasi w szpitalu. Od tego czasu raz jest lepiej, raz gorzej ale JEST…i to naprawdę nie są puste słowa! Mimo, że moje wpisy są o wielu innych rzeczach, choroba Kasi zajmuje w moim życiu dużo, jak nie najwięcej miejsca…Nie byłoby więc fair gdybym o tym nie wspomniała.

Za każdym razem kiedy Kasia musi pójść do szpitala na kolejny wlew leku, testuję swoją cierpliwość i swoją wiarę. Wiarę we wszystko i we wszystkich! Za każdym razem kawałek mnie umiera kiedy wyobrażam sobie, że już kolejny raz to nie może nam się udać. Wystarczy kilka cyferek więcej lub kilka mniej i albo przewraca się całe nasze życie, albo siedzimy ze szczękami opadniętymi i nie możemy uwierzyć, że znów mamy szczęście…

Dwa miesiące temu wystraszyli nas zbyt wysokimi numerkami w pozycji piątej, a zbyt małymi w pozycji dziesiątej. Rok temu zdarzyła się taka sama sytuacja. Za dużo tam, za mało gdzie indziej! Rok temu poleciałyśmy do Stanów z nadzieją, że się poprawi…nie poprawiło się! Znów szpital, znów badania, znów nieprzespane noce, znów niewyobrażalny stres…Dlatego tak bardzo bałam się lotu do Stanów w tym roku…

Udało się! Znów się udało! Wczoraj dowiedzieliśmy się, że numerki się pozmieniały i wszystko jest w porządku. To niesamowite uczucie dostać taką wiadomość i nie przeszkadza nawet stukilowy kamień spadający na duży palec u nogi. Jest zupełnie zdrowa już rok i wiem, bo bywam, bo czytam, bo się interesuję, że to wielkie szczęście!

Ktoś mi powiedział,  że to nie szczęście, że zapracowaliśmy sobie na Kasi zdrowie. Dajemy jej leki, chodzimy do lekarza regularnie, staramy się żeby zdrowo się odżywiała, żeby uprawiała sport, żeby się nie stresowała, mamy dobre ubezpieczenie zdrowotne (nie pomijam, bo to nie jest bez znaczenia). Ale się nie zgadzam. Jest mnóstwo rodziców, którzy tak właśnie robią i tyle szczęścia nie mają. Wie o tym dobrze jedna bardzo bliska mi mama! My po prostu mamy szczęście!

Czasami wydaje mi się, że szczęścia jest na świecie jakaś określona ilość…powiedzmy trzy tony. Trzy tony na cały świat! Jeśli my w tym miesiącu mamy szczęście, znaczy to, że zabieramy szczęście komuś innemu. I to mnie boli mnie najbardziej. Przepraszam zatem wszystkich rodziców, którzy tego szczęścia w tym miesiącu nie  mają…Jeśli świadomość, że o nich wszystkich myślę i uronię kilka łez nie jest bez znaczenia, to niech wiedzą, że tak właśnie jest!

Dziś dla nas jest dobre, szczęśliwe, ale wiem, że szczęście może się odwrócić w każdej chwili…i nikomu tego nie życzę…

Więc jeżeli jesteście rodzicami chorego dziecka, a w tym miesiącu nie mieliście tyle szczęścia co ja, przepraszam, że wam je zabrałam. Jeśli jesteście rodzicami zdrowego dziecka, macie szczęście…

W sprawie prestiżu języka polskiego i Polski…teraz ja!

Screen Shot 2013-10-17 at 4.06.14 PM

Ela w swoim sprawozdaniu ze spotkania w Katowicach pisała, między innymi, o niskim prestiżu języka polskiego. O tym jak musimy o niego dbać, sprawić żeby nasze dzieci nie tylko umiały się nim posługiwać, ale kochały go i były dumne z tego, że mówią po polsku i są Polakami – tego tak dosłownie Ela nie napisała, ale jestem pewna, że się ze mną zgodzi. Faustyna u siebie zacytowała uczestniczkę dyskusji językowych w Paryżu: „Język, którego się nie kocha, umiera.” Pozytywnie nastawiona do życia Ela zmieniła to na „Język, który kochamy, żyje.” Sylaba dopisała piękny komentarz pod Elą…naprawdę cudowne mam te językowe koleżanki! Jest problem, jest sprawa – nie pierniczymy się, tylko do roboty! To ja też chciałabym dorzucić swoje dwa grosze w temacie poprawy prestiżu języka i propagowaniu dobrego obrazu języka i kraju.

Nie będzie o moich dzieciach, bo się nimi nachwaliłam już niemało. I nie będzie o tym, jak to ja się mocno staram zareklamować polską mowę i polską kulturę. Jak to molestowałam mailami pana z wydawnictwa Muchomor i w końcu przysłał mi ostatni w Polsce egzemplarz Pocztu Królów Polskich. Nie będzie o nieustannie propagującym język polski i Polskę Chrisku moim. I nie będzie też o tym jak co roku robię wigilię polską w naszej szkole, że opłatek nielegalnie (bo do kościoła nie chodzę) sprowadzam z północy Niemiec żeby amerykańskie dzieci nakarmić. Jak walczę żeby klasa Jasia wymawiała perfekcyjne Ś a nie SZ w „Wesołych Świąt”. I nie o tym jak w naszej kilkurodzinnej Polonii walczę o jasełka po polsku. W ogóle nie ma żadnej, w tym o czym napiszę, mojej zasługi. Nic a nic…Samo się zrobiło!

Będzie o tym jak szesnaście lat temu w Toruniu spotkałam grupę młodych zapaleńców, którzy przylecieli ze Stanów uczyć języka polskiego. Przez pierwszy miesiąc uczyli się języka i życia w naszym kraju. Jedynym moim wkładem była lekcja przekleństw w języku polskim – musieliśmy ich tego nauczyć żeby wiedzieli o czym młodzież szczebiocze, a nasza nauczycielka polskiego była zbyt dobrze wychowana żeby przeklinać na głos i studiować ortografię przekleństw – ja nie! Przyjechali, pouczyli rok w różnych liceach w Polsce, pożyli sobie Polską i pojechali. Nie dalej niż wczoraj na fejsbuku widzę jak dwóch panów „rozmawia” sobie w komentarzach pod jakimś zdjęciem…po polsku! Cudownie! A raczej „zajebiście” bo to właśnie słowo upodobali sobie bardzo! Poczułam, że coś tam zostało z tej naszej Polski, jakiś kawałek gdzieś im w sercu siedzi. Miło…

Siedzimy sobie na trawie na amerykańskich dożynkach, słyszę język polski, zagaduję i rozwija się bardzo ciekawa rozmowa. Do rozmowy włącza się mój amerykański przyjaciel i moim rozmówczyniom szczęka opada na trawnik. O moim przyjacielu z Bostonu pisałam już rok temu, kiedy to ostatni raz zamieniłam z nim kilka zdań po polsku, przed tamtym spotkaniem widziałam się z nim trzynaście lat temu w Warszawie. Nie ma chłop styczności z językiem polskim a jednak…jego polski jest cudowny! Się stara, podsłuchuje, powtarza, przeczyta to i owo, interesuje się sprawami naszego kraju, kulturą i muzyką polską. Jego ośmioletni syn nie tylko umie kilka słów po polsku, ale jak mogliście zauważyć na zdjęciach ze Stanów, na mecz baseballowy poszedł w koszulce z orłem! I to jest budowanie dobrego obrazu naszego kraju, sympatii do języka i do kultury.

A kobietki z trawnika? Siedzi sobie przesympatyczna pani w wieku pośrednim i rozmawia z trzyletnią dziewczynką po polsku. Widzę, że dziewczynka dwujęzyczna, bo babcia uczy ją jak się co nazywa, że trawka, że źdźbło, że dynia. Przytulam się do nich i zaczynamy przemiłą rozmowę. Pani z Krakowa, mieszka w Stanach od trzydziestu ośmiu lat. Mąż Amerykanin, dwójka dzieci i trzyletnia wnuczka. Oczywiście (chociaż nie zawsze oczywiste), jej polski bez skazy, mówi, że dzieci pięknie mówią po polsku, a teraz ona uczy wnuczkę. W piękny sposób i ona i jej siedząca obok siostra wypowiadały się o Polsce, o Polakach i tak sobie myślę, że właśnie dlatego, że mają takie podejście, w ich rodzinie język, a przede wszystkim polskość nie zaginie! I to nie był jakiś heroiczny patriotyzm z powstaniami i obozami w tle. Po prostu, fajnie jest! I tyle!

I na koniec mój prywatny szczękoopad. Na lotnisku w Londynie po raz pięćdziesiąty kontrolują nasz paszport i piękny Włoch o imieniu Paolo wita mnie po polsku! Może mama Polka? Nie! Okazało się, że podróżuje często do Polski i kocha nasz kraj. I nie dlatego, że się na rynku w Krakowie można uchlać i zdemolować kawiarenki. W Krakowie nie był, ani w Warszawie. Za to w Gorzowie Wielkopolskim. „Bo ja jestem fan Stal Gorzów!” I wszystko jasne!

Kolejny językowy wpis będzie o emocjach, bo emocji mam w cholerę ostatnio!

Ameryka – część trzecia i ostatnia

DSC03275

Będzie o stereotypach wykreowanych przeze mnie czyli o obiektywizmie mowy nie ma. Za te stereotypy mogą mnie rozstrzelać, a w najlepszym razie pójdę siedzieć, ale zaryzykuję,  bo się nałaziłam trochę dzisiaj to i posiedzieć mogę…

Najlepiej tworzy się stereotypy kiedy ma się sporo stereotypogennego materiału. A najlepiej taki materiał spotkać w dużych skupiskach zróżnicowanego społeczeństwa. A takie miejsce to lotnisko, a w moim przypadku trzy bo i Monachium, Londyn i Waszyngton. Moje ulubione zajęcie na lotniskach, dworcach, na ławce w mieście to obserwowanie ludzi. Jak chodzą, co mówią, w jakim języku mówią, jak są ubrani i czy się trzymają za ręce. Uwielbiam dedukować skąd są, gdzie i po co jadą i jaka jest ich historia. No i stąd tylko krok do uogólnień i generalizacji. Jadziem zatem…

Uwielbiam lotnisko w Monachium. Wszystko jest czyste, poukładane, nie zdążysz pomyśleć o półpełnym pęcherzu, a tu trzy toalety – do wyboru, do koloru.  Zgubić chciałby się człowiek, zapodziać się jak należy, ale skąd? Wszystko tak oznaczone, że nawet mało rozgarnięty Niemiec (no bo taka ich przypadłość już) się odnajdzie w mig i na czas się do samolotu stawi. Jednak serca brak…Wracając ze Stanów, Janek zawieruszył się gdzieś między kontrolą paszportów a halą odbioru bagażu, bo zobaczył tatę swego za szybą. Zboczył z drogi i podbiegł do szyby. Raban się zrobił bo niezaprogramowany po niemiecku Jaś zszedł z wyznaczonego strzałkami szlaku. Musiałam uspokoić funkcjonariuszy, zapewnić, że dziewięciolatki na ogół nie mają terrorystycznych zamiarów. I od razu poczułam się jak w domu! W Waszyngtonie za to po pysku walą otwartością, ochoczymi powitaniami i nie zawsze wysokich lotów, ale z serca chyba, uwagami. Pan sprawdzający nasze bilety był tak miły, uczynny i chętny do pomocy, że zdawało mi się, że mnie podrywa…płonne nadzieje, bo podrywał i mnie i moje dziecko i pięciu innych podróżnych.

Mówią, że Ameryka to miejsce wielu narodowości, wielu grup etnicznych i wielu języków. Śmiem twierdzić, że lotnisko w Londynie bije na głowę każdą, choćby najbardziej heterogeniczną ulicę w Nowym Jorku. A że wystaliśmy się w kolejkach jak nigdy w życiu, obejrzałam sobie wszystkich. Wesołą drużynę narodową kickboxingu z Czech, gdzie wszyscy wszystkich klepali po tyłkach, śmiali się i żartowali z innych stojących w kolejce. Wystraszeni życiem Rosjanie i patrzący w ziemię Niemcy – żeby tylko nie daj Boże nie uskutecznić jakiegoś kontaktu wzrokowego. Głośni Amerykanie w kowbojskich kapeluszach i plastikowych klapkach i wielożonne rodziny arabskie, które nie zwracają uwagi na nikogo oprócz siebie i na niczyje dzieci oprócz swoich. Kolejka w zygzak, więc kilka razy mijam wzrokowo przyjemnie wyglądającą dziewczynę. Przyglądam się i zauważam chustkę z Podhala wokół jej szyi. Nasza! I w tym momencie Janek ciągnący walizkę delikatnie zaczepia o jej walizkę. Z uśmiechem odwracam głowę chcąc przeprosić „naszą” i kto wie, może się zaprzyjaźnić, a tu napotykam wzrok mordercy i, przez szczękościsk, „nasza” cedzi: „careful”. A niech ją ta podhalańska chustka udusi!

Najciekawsza i najbardziej stereotypogenna obserwacja zdarzyła mi się na lotnisku w Waszyngtonie. Wyszliśmy z samolotu i do kontroli paszportowej. I dwie kolejki. Jedna dla swoich, druga dla reszty. My z okazji mojej zielonej karty jesteśmy apgrejdowani do kolejki autochtonów. Ale jakaś długa ta kolejka! Dłuższa niż kolejka zestresowanych podróżnych trzymających w spoconych dłoniach paszporty z wizami wystanymi w swoich krajach po nocy. Ale jakoś ciemniej w tej kolejce wizowej. Ciaśniej. Okazuje się, że „nasza” kolejka była znacznie krótsza, ale Amerykanie mają wyraźny problem z przekraczaniem swojej przestrzeni prywatnej i stoją jeden od drugiego tak daleko, że wizowych z dziesięciu by się zmieściło. A wizowi jak owieczki czarne ściśnięte i wystraszone. Od razu przypomniała mi się Sprawiedliwość Owiec, Leoni Swann i zaczęłam zastanawiać się, który to Melmoth Wędrowiec, Oletto, a która wystraszona to Panna Maple. Z zadumy wyrwał mnie uprzejmy głos pana kierującego ruchem autochtonów i… już byłam w Ameryce!

A jak na tym tle wypadłam ja i moje mieszane dziecko?  Jeśli ktoś mnie widział i obserwował na którymś z tych trzech lotnisk, poproszę o garść szczerych stereotypów.

Ameryka – część druga (medialny atak na rząd)

DSC03213

Powodów mojego wyjazdu do Stanów było kilka. Jako posiadaczka zielonej karty przyszłej obywatelki Stanów Zjednoczonych jestem zobowiązana do corocznego przekraczania granicy. Słuszność tego przedsięwzięcia jest, co najmniej, wątpliwa biorąc pod uwagę fakt, że teoretycznie mieszkamy na terenie Stanów Zjednoczonych. Niemniej jednak Chris podejrzewający nieścisłości w przepisach i kompletny brak logiki w amerykańskich strukturach wojskowych, nakazał jechać. Na lotnisku w Stanach przyjęli mnie jak swojego. Popatrzyli w szczere, słowiańskie oko, sprawdzili czy pilnikiem nie usunęłam linii papilarnych sprzed roku i powiedzieli, że witają. Na wszelki wypadek zabrałam ze sobą zabezpieczenie w postaci syna mojego jedynego, pełnoprawnego obywatela Stanów Zjednoczonych dzierżącego w dłoni dokument swej amerykańskiej tożsamości. Janka, ma się rozumieć, powitali z honorami. Powiedzieli, dla odmiany, że witają w DOMU! Janek był kolejnym powodem wyjazdu do Stanów. Baliśmy się, że jeszcze kilka lat i Jasiek zacznie chodzić do kościoła, hodować krowy i pić piwo. Ojczyznę trzeba dziecku wreszcie pokazać. Tylko dlaczego oczami matki Europejki? Matka jak nie wie, to zmyśli, nie dopowie, przejdzie obojętnie obok ważnego pomnika, nie dosłyszy pytania, nie doczyta opisu, a na koniec zgubi się i gapiąc się na mapę ominie szerokim łukiem Biały Dom. Ciekawe jest to z jaką łatwością Chris powierzył swojego syna – niewykształconego jeszcze Amerykanina – w moje niemrawe, europejskie łapy. Ufa mi czy co? Zaufanie, zaufaniem ale ubezpieczyć się trzeba. Więc zapewnił nam Chris przyjaciół, którzy zrobili wszystko żeby pokazać nam atrakcje stolycy, doedukować, uczulić na piękno, powagę i znaczenie historyczne atrakcji. Załatwił piękną pogodę i wydrukował wszystkie potrzebne mapy z zaznaczonymi na turkusowo trasami spacerowymi. Ale, że Chris człowiekiem jest i popełnia błędy, nie pomyślał o tym, żeby osobiście zająć się grupą Republikanów, którzy w odpływie zdrowego rozsądku pozamykali wszelkie atrakcje, którymi byliśmy zainteresowani. Tak więc muzea widzieliśmy tylko dwa. Dobrze, że na lotnisku muzea miały otwarty sklep, to człowiek zobaczył czego nie widział. Skalnego Lincolna nie udało nam się zobaczyć, bo na schodkach był napis, że sorry, ale rząd się nie dogadał i oglądania nie będzie. Dwa autobusy weteranów siłą wtargnęły na teren Pomnika II Wojny Światowej wraz z tłumami dziennikarzy przekazujących skołowanemu społeczeństwu konsekwencje nieprzemyślanych wyborów. Nam się nie udało…byliśmy za młodzi żeby udawać weteranów.

Janek ze spuszczoną głową szedł wzdłuż słynnego mallu wyzywając Republikanów od głupków i idiotów (ma dość zawężony słownik w tym temacie – nadrobimy!). Jakieś dwie łąki przed budynkiem kongresu stała sobie objazdowa stacja telewizyjna czekająca na rozgoryczonych przechodniów, którzy chcieli podzielić się swoimi opiniami na temat. Janek zobaczył stację na kółkach i postanowił, że powie co mu na wątrobie leży. Jak powiedział, tak zrobił. Powiedział, że wprawdzie jest Amerykaninem, ale to jego pierwsza wizyta w ojczyźnie, że mieszka w Niemczech i bardzo chciał przyjechać tutaj i zobaczyć Waszyngton i że jest zły na rząd i smutny, że wszystko jest zamknięte i nic nie może zobaczyć. Tak powiedział. Rozdygotana matka zrobiła z tego wszystkiego dwusekundowy filmik z nogami pana kamerzysty w roli głównej. Mam nadzieję, że głos opinii publicznej do pijących herbatę Republikanów dotarł i że pójdą po rozum do głowy. Jak nie, trzeba będzie wsiąść w samolot, polecieć do Waszyngtonu i znów im nagadać. Wszystko, cholera na mojej głowie, nawet Ameryka!

 

DSC03200

DSC03201

DSC03214

Ameryka – część pierwsza

DSC03275

Siedzę sobie w skąpanym w jesiennym słońcu parku w centrum małego miasteczka pod Waszyngtonem i myślę sobie, że dałabym radę. Że gdyby mi Chris rozkazem rządowym przez nosem zamachał, bym się z balkonu nie rzuciła. Gdyby za chlebem, za hamburgerami i frytkami trzeba było za ocean, pojechałabym. Gdybym musiała spać pod prześcieradłem zamiast kołdry, przekręcać klamkę zamiast ją naciskać, mówić do dzieci „ręka” zamiast „czerwone” przy przechodzeniu przez ulicę, nawadniać się bez opamiętania i nigdy w życiu nie otworzyć okna na oścież, nie popadłabym w depresję. Ale nie dobrowolnie. Dobrowolnie nie wybrałabym Stanów. Nie, że mi się nie podoba. Nie jestem też antyamerykańska i żadna ze mnie wielka polska patriotka, która „do kraju tego co kruszynę chleba…” tylko i wyłącznie. Najlepsze określenie to, że to nie moja bajka ta cała Ameryka. Mam uczucie, że to nie moje, że nie pasuję do Ameryki i ona do mnie nie pasuje. I nie musi. Ani ja jej, ani ona mnie łaski nie robi.

Na szczęście takie wyjazdy, jak i życie w ogóle,  składają się z krótkich, przyjemnych chwil, kilku miłych słów, drobnych, przypadkowych zdarzeń czy wyczekiwanych spotkań. I taki też był nasz wyjazd do Stanów, zlepek ciepłych rozmów, przejażdżek metrem, pewnej przesympatycznej rozmowy telefonicznej, chwil spędzonych w cudownym towarzystwie i czystej przyjemności z prostego bycia. Ale przede wszystkim przeniesienie starej przyjaźni na wyższy poziom. Na najwyższy poziom przyjemności płynącej z bycia razem, z rozmów o sprawach ważnych i tych zupełnie błahych. Przyjaźń, która pozwala mi uwierzyć, że się da, że nie wszystko trzeba powierzchownie przebąblować. Że to coś więcej niż kartka świąteczna, lajk na Fejsbuku, czy coroczne zdjęcie dzieci i psa.

Image

DSC03278

DSC03259

DSC03256

DSC03232

DSC03228

DSC03224

DSC03221

DSC03216

DSC03202

DSC03193

DSC03187

DSC03168

DSC03165

DSC03140

DSC03145