Jogin w dole

Jak wygląda jogin w dole? Jak go jeszcze piaskiem nie przysypali to wygląda jak każdy cywil. Spuszczona głowa, nos na kwintę, myśli zachmurzone, błąkające się w kółko po tej samej orbicie. Od czasu do czasu podniesie ciężki łeb do góry z błagalnym wzrokiem wyczekującym uśmiechu, dobrego słowa, pomocnej dłoni. Najlepiej dłoni trzymającej lampkę wina. Z wielu poprzednich doświadczeń zdołowanego jasno wynika, że pomimo lampek wina, pomocnych słów, poklepów w plecy i drabinki zrobionych z motywacyjnych cytatów, zdołowany w dole zostanie dopóki sam z niego nie wyjdzie. I tyle. Joga i medytacja to nie jest plasterek na wszystko co w człowieku siedzi i na wszystko co człowieka doświadcza. Jeśli chodzi o to co w człowieku siedzi, to jogę porównałabym do wody z solą na wywołanie wymiotów skoro już plasterkiem o medycynę zahaczyłam. Przez jogowe poznawanie siebie, przedzieranie się przez kolejne ściany, przez zrywanie kolejnych warstw fałszywki, dochodzisz w końcu do prawdziwego, pięknego wnętrza, ale to zrywanie, zdzieranie, rozdrapywanie nie zawsze jest przyjemne. Zdarzają się momenty zwątpienia, czasami chcesz te odpryski, płaty i odłupki szybciutko przykleić z powrotem na miejsce. Bo mniej boli. Czasami zerwiesz kawał tynku, a tu pustak, ani to ładne, ani zdrowe, a już na pewno nie wiedziałaś, że było. Czasami zerwiesz jedną warstwę, wyczyścisz powietrznię, wypucujesz, a tu, och cudne nasze życie, dawaj przywiewa coś nowego. Nowe się przylepić może, przyssać, scementować i od początku robota. 

Pierwsza moja pełna zima na Krecie była smutna. Bezdzietna, bezrobotna, bez grona przyjaciół, sąsiadki za płotem, indyjskiego jedzenia na wynos i mocnego powodu żeby wstać o piątej rano. Życie bez dzieci jest bardzo trudne. I oczywiście, że są skajpy srajpy i inne, ale nie pali się lampka przy Kasi biurku wieczorem, nie słyszę brzdąkania gitary, nikt nie wykrada słodyczy z półki, nie ma na kogo nakrzyczeć za brudne buty na środku pokoju i za otwartą klapę od sedesu. Było zimno i mokro. To odbiło się mocno na moim szkielecie kostnym. Okazuje się, że wilgoć mi nie służy, a wiatr, choć zawsze wiatr lubiłam, w nadmiarze, przywiewa dołujące myśli i ból głowy. Było ciemno i pusto. I nie żebym była imprezowiczką i wysiadywaczką kawiarń, ale nie jest przyjemny dziesiąty z kolei spacer po pustej, zamkniętej, zabitej dechami (często dosłownie) Chanii. Był czas na książki i na pisanie, na dokształcanie się – powiedziałby ktoś. Był. Ale jakoś motywacji brakło czy jakiegoś innego składnika. 

Zima minęła i nadeszła wiosna. Powoli i ociężale. Kości bolą i chrupią już tylko z rana. Za dziesięć dni wyjeżdżam na moje, długo wyczekiwane szkolenie do Szwajcarii. Planuję zajęcia jogi, wyjazdy, przyjazdy. Za miesiąc przyjeżdżają dzieci na święta. Mama przyjeżdża na cały miesiąc. Będą kluski śląskie, sos pieczarkowy i buraczki. Codziennie! A potem przyjaciele, znajomi, rodzina, lato i wakacje. Do mojego dołu wpada coraz więcej promieni słońca, coraz częściej ktoś zagląda i pacha mi z uśmiechem nad głową. Idzie lepsze! 

I to właśnie jest różnica między cywilem a joginem że wie, że NIC NIGDY nie jest na zawsze. Wiem co mi jest, rozpoznaję smutek, przygnębienie, pozwalam sobie na takie odczucia. Nie odsuwam, nie walczę, nie karcę się za to, że jestem w dole. Czuję i jestem z tym co jest. Łagodnie, z życzliwością i troską. Bo wiem, że to minie. Jak wszystko. I to dobre minie i to złe też. Nie znaczy to oczywiście, że jest mi lżej w tej konkretnej chwili, w tym konkretnym dole, ale perspektywa nie-permanencji zmienia krajobraz jednak. I jeszcze jedno. Ten czas spędzony w dole, czasem bez latarki i bez koca, to nie jest czas stracony. Każda minuta pracy nad sobą, każda warstwa szybko zdzierana lub delikatnie oklejana to nauka o sobie samym. To obserwacja, zbieranie doświadczeń, budowanie narzędzi i układanie ich tuż przed sobą po to, żeby kiedy znowu nadejdzie taka potrzeba, taki moment, będziemy mogli sięgnąć po najlepsze narzędzie i trochę przy sobie pogmerać. 

A sobie obiecuję, że takiej zimy jak ta już nigdy nie będzie. Przygotuję się lepiej. 

DZIEŃ dwóch KOBIET

Moja ulubiona kobieta na Krecie. Paleochora.

Wracając wczoraj drogą wzdłuż zatoki Soudy, w ostatnich promieniach zachodzącego słońca, pomyślałam, że to był najlepszy przed-Dzień Kobiet w moim życiu. Wracałam w Provarmy – maleńkiej wioski na pagórkach porośniętych gajami oliwnymi i drzewami karobowymi, kilkanaście kilometrów od Soudy. Tam, w ubiegłym roku, spędziłam kilka tygodni ucząc się jogi i medytacji. Tam poznałam śmietankę kreteńskich joginów, mistrzów reiki, uzdrowicieli i “cywilów”, którzy wierzą, że świat może być lepszy, a nauki wschodniego świata jogi i medytacji to dobra do lepszego świata droga. Pojechałam odwiedzić, nie takie stare, kąty i spotkać się z cudowną Ukrainką znad morza Azowskiego. Alina jest mistrzynią masażu wszelkiej maści, zna się na ludzkim ciele i tym fizycznym, tym energetycznym i tym duchowym. Zajmuje się ziołolecznictwem i jakąś, zapewne staroukraińską, magią. Nie mówi dobrze po angielsku, a ja dobrze po rosyjsku tym bardziej. Dla mnie, jako językowca, takie spotkania są wielokrotnie bardziej interesujące niż dla normalnego człowieka. Obie chcemy od siebie nauczyć się wielu rzeczy, ona o jodze, ja o wszystkim co ona ma do zaoferowania. Obserwuję strategie językowe, metody przekazu informacji, analogie i język niewerbalny i po raz kolejny dochodzę do wniosku, że jeśli jest chęć (i to jedyny niezbędny składnik do każdej komunikacji) to ze wszystkimi i zawsze można się dogadać. 

Stare kąty!

Alina zaprosiła mnie na bliny (naleśniki). Na naleśniki na maśle, z dodatkiem masła i masłem okraszone. To wszystko z okazji Maslenicy. Maslenica to wschodniosłowiańskie ostatki, które wywodzą się z pradawnych wierzeń Słowian. To czas odejścia zimy i nadejścia wyczekiwanej wiosna z ciepłym słońcem, którego symbolem są okrągłe i żółte naleśniki. Jadłyśmy te naleśniki z masłem z mieszkanki mleka koziego i owczego, które w Grecji nazywa się staka. Nigdy wcześniej nie próbowałam tego masła i muszę powiedzieć, że smak mnie zaskoczył. Smakowało jak lody Śnieżki, które pamiętam z dzieciństwa. Alina powiedziała to samo. Naleśniki można podawać z twarogiem i miodem. Z braku prawdziwego, ukraińskiego twarogu, miałyśmy grecki jogurt. Matko jedyna jakie to było dobre!!

Mniam…

Poszłyśmy na spacer z psem. Shiva, pies właściciela domu, łapał jaszczurki i przynosił nam je z wielką dumą, a my…zbierałyśmy hortę. Horta po grecku oznacza po prostu trawę. Taką gotowaną hortę z oliwą z oliwek i cytryną można znaleźć na stołach w każdym domu jak i w drogich restauracjach i tawernach. Trzeba tylko wiedzieć co zbierać. Alina zabrała mnie na poszukiwania. O ziołach i trawach wie wszystko więc chłonęłam każde jej słowo. Z precyzją wycinała krótkim nożykiem kępki traw, czyściła maleńkie korzenie i zakopywała tyciuteńki dołek po kępce żeby nie niszczyć innych roślin. Poezja współżycia z przyrodą. Patrzyłam na nią z zachwytem. Co chwilę podawała mi do ręki listek, gałązkę, badylek i mówiąc, że to znakomite na oczy, uszy, spanie, włosy, wątrobę i inne, kazała jeść. Wiem jak znaleźć i jak zebrać dzikie szparagi, które bardzo lubię, wiem z jakich kwiatów zrobić olejek do masażu i herbatę na dobry sen. 

Ta droga przed wielkimi, zimowymi deszczami była normalną, przejezdną drogą dla samochodów.

Dzikie szparagi.

Szałwia i inna zieloność

Na spacerze wspomniałam o kontuzji ramienia, która zdarzyła mi się kilka miesięcy temu i wciąż mnie męczy. Oj wiedziałam komu się poskarżyć. Trzy godziny terapii!! Najpierw praca z energią, przepływy w merydianach, czakrach i innych magicznych miejscach. Potem elektrody symulujące głęboki masaż. Cudowne uczucie i super relax. Ja z elektrodami na jednym, a ona na drugim łóżku, ucięłyśmy sobie drzemkę. Totalnie zwariowana babska impreza! Następnie wyciągnęła matę z igłami. To nie jest taka mata do akupresury, którą widziałam wiele razy w szkołach jogi. Raczej do akupunktury! Mata z tysiącem srebrnych igiełek. Alina zapewniła mnie, że po kilkunastu sekundach ból spowodowany wbijaniem się igieł w ciało zniknie. Jedno słyszeć co się do mnie mówi, drugie patrzeć na tę matę. Przerażona, położyłam się. Bolało jak jasna cholera…przez pierwsze kilkanaście sekund a potem, powoli, ból odpłynął i zrobiło się przyjemnie. No dobra, w miarę przyjemnie. Po igłach, wspaniały masaż przy dźwiękach pięknej muzyki, potem imbirowa woda z miodem i prezent – serce z agatu. Cudowny dzień, cudowna kobieta! Jestem bardzo wdzięczna! Kobiety to jednak moc, nie ma co!

Mata do tortur 🙂