PMSowe myślidła…

Mam jutro okres więc mogę sobie pozwolić…i żeby nie było, kocham Chrisa mojego jak siebie samego i nie opuszczę go aż do śmierci – najprawdopodobniej mojej jednak! Dzieci w sumie też jakoś znoszę bo w końcu serce z kamienia nie jest…

Więc można by powiedzieć, że podjęłam decyzję o tym, że zostanę matką wychowującą dzieci ponieważ jak każdy z nas naczytałam się (i to nie jest błąd gramatyczny!), że długotrwałe karmienie piersią przynosi niezastąpione korzyści dla dziecka, że kontakt z matką zapewnia mu pełny i najwyższej jakości rozwój i poczucie bezpieczeństwa, szeroko pojęta opieka nad dzieckiem, od skrzypiec w wieku dziesięciu miesięcy do gotowania rosołu z kury bez kury (bo my wegetarianie) stwarza dziecku niezastąpione możliwości rozwoju umysłowego i społecznego oraz brak problemów gastrycznych. Nie wspomnę już o korzyściach dla matki, szybki powrót do, i tak nie całkiem perfekcyjnej,  figury sprzed ciąży, zadowolenie z dobrzej wykonanego obowiązku macierzyńskiego, wysoka samoocena i uczucie wyższości nad wszystkimi wyrodnymi matczyskami, które poszły do pracy zaraz po wyjściu dziecka z kanału rodnego! Otóż, nie tak całkiem…dzieckiem powitym się zajęłam bo trochę hormony a trochę nie było komu się nim zająć a potem tak jakoś zostało…

To ja wrzeszczę na dzieci, że napluły do umywalki i uczę je odpowiedzialności poprzez przymusowe prace łazienkowe, to ja włażę do ich pokoju po piętnaście razy żeby w końcu przestaly gadać. To ja, po tym jak Chris je wywlecze z łóżka przypominam, że właśnie dlatego na nich wczoraj wrzeszczałam żeby poszli spać bo wiedziałam, że będą niewysypani. To ja piszę cotygodniowe wredne maile do codziennie niekompetentnych nauczycieli i wytykam palcami braki w edukacji moich dzieci – nie powiem, Chris je sprawdza i zazwyczaj poprawia jeśli chodzi o poprawność polityczną…inaczej już dawno by nas tutaj nie było. To ja stoję z transparentami przed szkołą, że zamiast bake sales (czyli sprzedaży dwóch szklanek cukru w jednym ciastku) możemy zrobić sandwich sale, to ja walczę z organizatorami szkoły narciarskiej żeby zrobić zawody na prawdziwiej górze a nie przy grillach i chipsach. To ja układam menu na cały tydzień żeby i białka i węglowodanów i witamin było po równo a potem latam od Aldi do Lidl żeby zaoszczędzić i nic nie kupić, wściec się porządnie i w końcu pojechać do Rewe i kupić wszystko za dwa razy tyle…To ja gotuję zdrowe ale oczywiście zwykle niesmaczne obiady. To ja na stoku wysłuchuję od Jasia, że mam jednego syna i chyba nie chcę żeby umarł śmiercią tragiczną w miękkim puchu śnieżnym…po czym on zjeżdża, po czym jest przeszczęśliwy, po czym przychodzi następny stok i od nowa, że mam jedynego syna i tak w kółko….To ja kupuję,  podsuwam książki o dorastaniu, biustonoszach i pierwszych miłościach. To ja szukam kontaktu, którego nie mogę znaleźć, to ja się na głos martwię, że dzieci mają katar, że nie mają butów na zimę, że nie wypowiadają polskich głosek, że nie pieką ciasta, że chlapią wodą w łazience, że nie rosną, że rosną za szybko…A co dostaję w zamian? Zabrało mi gorzkiego kakao, zdejmuję dresy, oznajmiam głośno, że lecę do sklepu, biegnę, przybiegam a Jasiek…”oooo, byłaś gdzieś? Nie zauważyłem!.” A teraz taki obrazek…dwadzieścia po piątej, słychać przekręcany klucz, nieeee, nie naszych drzwiach, na dole na klatce i nagle poruszenie, może to tata, mamo, czy to tata? Nie wiem, zaraz się okaże…Z wywieszonymi jęzorami czekają pod drzwiami. TATA! „Tato, wiesz co? Ms Raily powiedziała to i tamto, a Benny zrobił to, dostałem A+ z dyktanda, a jedziemy na wycieczkę a w ogóle to kocham cię najbardziej na świecie bo ty wszystko wiesz, najlepiej wszystko robisz i jesteś moim najlepszym kumplem.” Jak się któraś z was zastanawia, to niech się przestanie i niech idzie odpocząć do pracy do siedemnastej a potem niech się zrelaksuje i klucz w drzwiach przekręci…

Z poważaniem,

Przemawiający przeze mnie Zespół Napięcia Przedmiesiączkowego

Siedzimy, nic się nie dzieje…nuda…

 

Siedzimy, nic się nie dzieje…nuda…

Moje Grainauowe nauczanie dobiega końca, jeszcze tylko dwa tygodnie i pożegnam rolników…ze smutkiem i pewnie z łezką w oku. W dalszym ciągu uczy mi się bardzo dobrze, w dalszym ciągu chłopcy zmotywowani z małymi poniedziałkowymi wyjątkami kiedy to bez maski gazowej – strach bo od oparów wczorajszego alkoholu aż się w głowie kręci. Dostałam nawet przepis na drinka: litr piwa + pół litra coli + ein klein bisschen likieru wiśniowego…nocka pod muszlą gotowa! Z Rosjanami porozumiewam się już problemu i aż tak się rozkokosili, że zaczynają poprawiać mój bezbłędny przecież rosyjski.  Z każdej lekcji przynoszę do domu jakąś ciekawą historyjkę i zabawiam moją rodzinę przy stole o tym jak zamiast wyszukać w słowniku niemieckiego znaczenia, postanowiłam narysować stringi na tablicy. Próbował ktoś? A ktoś, kto nie umie rysować próbował? Wszyscy zgodnie powiedzieli, że to ptak! Albo…pracuję z jedną stroną stolika a druga strona coś tak szepcze i słyszę „whore” (że niby źle prowadząca się niewiasta), posyłam oczami piorunka, tamte oczy szeroko otwarte ze zdziwienia, odwracam się i znów słyszę „whore”. Podchodzę do jegomościa z językiem ciała karzącej matki (dłonie oparte czy raczej zatopione w biodrach, broda bliżej klatki piersiowej i oczy zwężone) i pytam gdzie słyszał takie słowo, on na to, że w szkole. Słucham? A wystraszony Jonas podaje przykład użycia w zdaniu: „Do you want coffee whore tea?” Będzie mi ich bardzo brakowało…ale poza tym nic się nie dzieje, siedzimy…nudy…

Mieliśmy dwa turnusy gości…tylko dwa turnusy a szkoda nie skorzystać z okazji. Naprzywozili nam prezentów, polskich gazet, Nurofenu Forte, mnóstwo polskiej muzyki i wór plotek! Jak zwykle było super, narty, rakiety śnieżne, wycieczki i spacerki! A wieczorkiem nowo odkryta, pyszna Żurawinówka Lubelska i pogaduchy. Dostałam nową płytę T.Love, po pierwszym przesłuchaniu tak sobie ale już po trzecim nuciłam Orwell Or Not Well i tak jest do dzisiaj. Wydawało mi się, że trudno zrobić coś lepszego niż Wychowanie ale okazuje się, że można. Jest kilka kawałków, które nawet muzycznemu wybredzie (istnieje rzeczownik od ‘wybredny’?) się podobały. Dostałam też wspaniałą, cudowną, ciekawą, niepowtarzalną i podnoszącą na duchu płytkę Bakshish…moje pochlebstwa oczywiście nie mają nic wspólnego z tym, że w zespole gra brat mojej przyjaciółki. Wcale nie zależy mi żeby odniósł sukces…w ogóle mnie to nie obchodzi…Jest jeszcze Bednarek z reggaeowym wykonaniem Grechuty. Bardzo mi się podoba. Dowiedziałam się też o naszym nowym narodowym hymnie „Ona tańczy dla mnie!” A następnie pokazano mi wykonanie z PRAWDZIWYMI instrumentami tego samego utworu przez znanego wszystkim językowcom z Forfitera, Cezika! Polecam!

Ale tak w ogóle to siedzimy, nic się nie dzieje…nuda…

Jeździmy na nartach ile wlezie i tak sobie myślę, że chyba tego by mi najbardziej brakowało gdybym musiała się wynieść z Garmisch. Na jeżdżenie na nartach „off piste” czyli w głębokim śniegu chyba, namawiano mnie już dawno ale dupa ze mnie straszna i nie bardzo lubię łamać kończyny czy zrywać ścięgna, raz czy dwa ok, ale nie więcej. Więc pukałam się w głowę na widok wariatów włażących pod górę z nartami na plecach żeby potem z radością szaleńców zjeżdżać po nietkniętym śniegu. Do czasu…kiedy to mój syn potrzebował wsparcia duchowego i jak się okazało bardziej fizycznego też. Jestem pomocnikiem, totalnie niepomocnym, instruktora w naszej szkółce szkolnej. No i ten wpadł na pomysł żeby wytarzać się w śniegu po pas a następnie wjechać do lasu, między blisko siebie posadzone drzewa. Wszystkie dzieci oprócz Jasia wpadły w euforię, Jaś w panikę! Trudno namawiać dziecko żeby coś zrobiło, skoro się samej nie ma odwagi. Wyszperałam więc trochę odwagi z bocznej kieszeni kurtki i pojechaliśmy. I niespodzianka! Było super! Oczywiście wyglądam jak taki gruby szczeniak owczarka górskiego uczący się chodzić ale zjechałam, a potem jeszcze raz i jeszcze raz…Między drzewami i po muldach już nie było tak fajnie ale dałam radę – tym razem bez powtórek! Od dzisiaj szukam mięciutkiego, głębokiego śniegu i będę ćwiczyć. No to tyle bo nie ma o czym pisać, siedzimy, nic się nie dzieje…nuda…

Do czasu…

Chrisek

Zwei Wochen Tot part II

Zacznę od zdrowia, który jest codziennym tematem w naszym domu jako, że wiecznie któreś chore, po chorobie lub tuż przed…Wczoraj ze stertą wyników badań krwi i badań alergologicznych odwiedziliśmy gwiazdę bawarskiej laryngologii. Poskrobał się po siwej łysinie i powiedział, że Janek to trudny przypadek. Trochę powiększone migdały, trochę płynu w uszach i trochę alergia na kurz. Mieszanka wybuchowa. Nic strasznego ale też nie bardzo można ignorować. Dał jakieś leki, spreje i powiedział, że nie wyklucza podcięcia migdałów. Mamy wrócić za trzy tygodnie. Jadę do domu ze szczęśliwym Jasiem, który twierdzi, że uwielbia narkozę i bardzo chciałby mieć operację i tak sobie życzę…Życzę sobie żeby można było każdego raz w życiu pod narkozę na kilka dni, powycinać migdały, wyssać płyn z uszu, naprawić popsute i wyprostować pokrzywione zęby, wyskrobać Crohna, usunąć wszystkie wyrostki na wszelki wypadek, płaskostopie uwypuklić, zająć się niebezpiecznymi zmianami na skórze, niektórym usunąć nadmierne owłosienie karku, innym zagospodarować klatkę piersiową, wstrzyknąć trochę pigmentu, zrobić permanentny makijaż, uczesać i wybudzić! Ja wiem, że nikt nie powiedział, że będzie łatwo no ale bez jaj…

Nie wszyscy znacie historię po tytułem: Zwei Wochen Tot więc przypomnę po krótce. Dziesięć lat temu poszłam z dwuletnią Kasią do jedynego w GaPa sklepu zoologicznego po pokarm dla naszego żółwia. Pani pyta gdzie mieszka żółw, ja ręką nakreślam wielkość żółwiowego mieszkania, pani za głowę się łapie i krzyczy, że Zwei Wochen Tot. Ja jej na to, że „nie bo już żyje drei Monaten und nicht tot. Pani na to machnęła grubą ręką i nasypując mi pokarm do papierowej torby mruczy pod nosem, że Zwei Wochen i zupełnie będzie Tot! Kilka dni później idziemy po gęsto uczęszczanej przez emerytów uliczce, Kaśka w różowych okularach słonecznych pokazując paluchem na słabiej wyglądających osobników drze się: Zwei Wochen Tot! Proroczka jakaś!

Dzisieć lat później wracam do ciągle jeszcze jedynego w GaPa sklepu zoologicznego po następcę Roberta – rybki bojownika, który to był zmarł kilka tygodni temu. Kiedy przekroczyłam próg sklepu wspomnienia powróciły…Sklepem trudno nazwać to pomieszczenie wypełnione klatkami z królikami, myszami, jaszczurkami, wężami (węże w terrariach, nie w klatkach na szczęście). Wszystko tak ciasno obok siebie, pod nogami, ma się wrażenie, że królik wyciągnie łapkę i zeżre sąsiadkę mysz a wężykowi wystarczy delikatny bodziec żeby chapsnąć moją nogę. Pokarm wszelkiego rodzaju w wielkich workach i mogłabym przysiąc, że się porusza. A za ladą…ta sama pani. Lęk mnie przejął wielki i jąkam się po niemiecku, że szukamy malutkiej Kampffischki, że poprzednik ist Tot a temu małemu chłopcu (wypycham Jasia do przodu) serce krwawi, tak bardzo tęskni za Robertem. Pani zadaje to samo pytanie co dziesięć lat temu, a gdzie to zwierzę będzie mieszkało – może mój wygląd coś zdradza, nie wiem? Drżącymi dłońmi zakreślam w powietrzu kontury naszego maleńkiego akwarium, ze strachu powiększyłam je w myślach krztynkę – jakieś dwa lity… Kobieta wpadła w chwilowy bezdech a potem pyta: Wohnen Sie in einer Toilette (czy pani w kibelku pomieszkuje?). Zamarłam na moment ale że dziesięć lat w Niemczech nauczyło mnie wiele a przede wszystkim nauczyło mnie niemieckiego więc z uśmiechem i błędami w końcówkach powiedziałam, że wprawdzie nie w ubikacji ale tylko w nieco większym mieszkaniu. Kobieta poszurała trepkami po brudną siatkę do łapania rybek i mrucząc coś pod nosem złapała nam nowego Roberta, który ma na imię Montgomery. Ale ponieważ wychowana jestem w nieustającym, katolickim poczuciu winy, natychmiast po powrocie do domu zamówiłam dwa większe akwaria dla naszych bojowników. Kasia zalogowała się na forum dla hodowców bojowników i dowiedzieliśmy się, że to prawie jak delfiny są, inteligentne i można wytresować nawet. Będziem cyrk otwierać!