Nie wiem, czy to niemieckie powiedzenie, czy tylko w Niemczech usłyszane, że nowe miejsce można nazwać domem jak się przemieszkało w nim wszystkie pory roku. No i nadejszła ta wiekopomna chwila i dla mnie. Przemieszkałam. Odchodzące lato, piękną, ognistą jesień, najzimniejszą z zimnych zimę, spóźnialską wiosnę i znów lato, piękne, gorące, z piaskiem we włosach, solą z oceanu na skórze i najpiękniejszą opalenizną w życiu. Rok temu dzisiaj właśnie dojechaliśmy do Rhode Island. Rok temu wysiedliśmy z samochodu do takiego widoku. Zapach ryb, zielska pływającego tuż pod powierzchnią wody. Odgłos lekkich fal chlapiących o pomosty, które niebezpiecznie kołysały się pod moimi stopami. Duszny i ciężki wiatr przynosił z okolicy nowe zapachy. Zapach słonej wody zmieszany ze smażonym krabem z pobliskiej restauracji. Krzyki mew mieszały się z cichą gitarą siedzącego na pomoście muzyka-wędrowcy. I po roku jest tak samo. Krzyki mew mieszają się ze smażonymi krabami, a wędrowny muzyk cuchnie rybami…Rozpoczynamy kolejny rok w Rhode Island. Najprawdopodobniej ostatni po tej stronie oceanu. Sama jestem ciekawa mojego wpisu za rok. O czym będzie i skąd? Nie mogę się doczekać.
Na razie jednak, wspomnienia. Dzisiaj zapraszam na nasz pierwszy rok w Stanach w obiektywie. Różnym obiektywie. I ustawki z dobrym aparatem i szybkie zdjęcia telefonem. I jak to ze zdjęciami – złodziejami dusz – za każdym stoi historia, emocje i…fotograf.
Pierwsze zdjęcie po wyjściu z samochodu w East Greenwich, Rhode Island. To trochę jak z pierwszymi zdjęciami imigrantów na Ellis Island. Za sto lat to zdjęcie wisiało będzie na ścianie w pokoju moich prawnuków.
Nasz historyczny dom, o którym tutaj. Czasem nienawidzę, czasem uwielbiam, ale na pewno nigdy nie zapomnę.
Pierwszy dzień szkoły. Nowy kraj, nowa szkoła, nowe twarze. Nie zazdrościłam dzieciom. Na początku Jankowi nie było łatwo, ale dał radę. Kaśka poszła jak po swoje…bez buta!
Tak wyglądają plaże we wrześniu. Pięknie i pusto. Siedzę i pieję ze szczęścia. Za każdym razem. Ocean ma coś w sobie, czego nic innego w sobie nie ma…
Cała Nowa Anglia się tym chwali. Najpiękniejsza jesień w Stanach. Się zgadzam. I nie mogę doczekać się kolejnej.
Potrzebowałam gór, spaceru z zadyszką, widoku, przestrzeni… Znaleźliśmy. Nie Alpy, ale oczy i dusza nakarmione. Nie do syta, ale nie burczy.
Macierzyńska dygresja…Ponieważ na początku mają tylko siebie, zaprzyjaźnili się. Nastolatka ze stworzeniem młodszym, i do tego bratem jeszcze – nie do pomyślenia w innych okolicznościach.
Mam pracę. Cudowną. Podoba mi się wszystko i podobać się nie przestaje. Wstaję o 5.30 (ok, po trzech budzikach, o 5.45) i jestem w domu o 17.00, dzieci o chlebie i wodzie, psu nawet chleba pożałowali, wodę chlipie. Ale pracy nie oddam. Nikomu. Za nic w świecie!
Pierwsze Boże Narodzenie w Stanach. Bez rodziny, bez przyjaciół, bez śniegu…Nigdy więcej!
W Stanach trochę śniegu oznacza paraliż narodowy! Miasto duchów z zakazem wychodzenia, wyjeżdżania, głębszego oddychania zimnym powietrzem. To również oznacza całodzienne siedzenie przed telewizorem, pod kocem, z malinową herbatą i domowej roboty ciastkami. Może być!
Narty! Szczęście ponad wszystko! Może trochę za daleko, za drogo, za nisko, ale, przede wszystkim, za zimo! Maaatko, jak zimno!!!
Nasz pierwszy pies. Chyba wtedy zakochałam na umór w idei czworonogiego towarzysza domowego. Musieliśmy oddać Laney po trzech tygodniach – pogryzła dwunogich towarzyszy. Myślałam, że pęknie mi serce.
Na wiosnę czekaliśmy długo. Za długo. Z wiosną przyszedł nowy rower, nowe miejsca, nowe ścieżki. A także kontuzja ramienia i kilka granatowych guzów na nogach. Guzy znikają, amputację ramienia odłożono na później, a ja głupia dalej bez kasku.
Ogródek jakby na złość wynagradza moje ogródka ignorowanie a to pomidorem, a to ziołem wonnym, a to najpiękniejszymi na świecie piwoniami.
Dzieci wzięły się za sport. Nowy, dziwny. Lacrosse. W kasku i ochraniaczach i siatką jakby na motyle. Pięć razy w tygodniu po dwie godziny. Nie ma zlituj!
Trochę niespodziewanie odwiedziła mnie mama. Przesadziła pomidory w bardziej nasłonecznione miejsce, wyprasowała prześcieradła z gumką, zrobiła kluski śląskie, zupę pomidorową i pojechała do domu. Kiedy opowiadam jej teraz przez telefon o zgubionej skarpecie, mama pyta: „a w tej szufladzie na górze sprawdziłaś?”. Uwielbiam, że zna mój dom, ulicę i wie gdzie zgubione skarpety mogą się poniewierać.
Znaleźliśmy plażę, na której nie ma ludzi…o siódmej rano. Moje ukochane śniadania na plaży. Cisza, pustki, kawa i ciasto drożdżowe. Chcę każdy taki weekend do końca życia!
Koniec roku szkolnego. Przeżyli. Nabrali pewności siebie (w końcu w kraju najbardziej pewnych siebie jesteśmy) i wtopili się w społeczeństwo. Dokładnie w moje czterdzieste pierwsze urodziny odebrałam ze szkoły świeżo upieczonego gimnazjalistę i uczennicę drugiej klasy liceum. Na ciacho poszliśmy!
Długo wyczekiwana, przez dzieci szczególnie, wizyta przyjaciół z Garmisch. Z wielu powodów to była bardzo ważna wizyta, ale przede wszystkim pokazaliśmy dzieciom, a dzieci nam, że przyjaźń nie znika, nie wietrzeje i że jak się bardzo czegoś chce, to się da!
Nie poddaję się. Walczę. Polski podaję łyżkami, z posypką i z polewą czekoladową. Żeby tylko połknęli. Czasami oblizują się i cmokają z zachwytu, a czasami krztuszą się i kaszlą. Nie popuszczam. Jeszcze nie.
Narty w piwnicy, buty do wspinaczki po górach za małe więc się za żeglarstwo zabrał. Opalony, podtopiony razy kilka, z wysypką na tyłku od mokrych majtek, ale przeszczęśliwy! Mam żeglarza w domu. Ja, ta co pływać nie umie.
Od kliku tygodni mamy psa. Rozważna i romantyczna panna Izabella (Izzy). Dostojna sześciolatka. Lubi się wylegiwać w ogródku, z piwkiem ma się rozumieć, uwielbia ludzi, psy i koty. Te ostatnie głównie jeść. Nie lubi deszczu i brudnych łap. Już ją uwielbiamy, a będzie jeszcze gorzej!