Portugalia

Mam nadzieję, że wszyscy już pooglądali nasze zdjęcia z Portugalii i że już wszyscy po cichutku planują lato 2013 w Albufeira…A kto jest największym wariatem-planowaczem? A ja i Scott! Dzisiaj z tymże jegomościem szukaliśmy już miejscówek na nasze wspólne wakacje w czerwcu 2013! Idioci? Może ale mieliśmy radochę…

O Portugalii nie wiedziałam nic i nie wiedziałam czego się spodziewać. Język totalnie zwariowany, nie podobny do niczego co znam…wiadomo, że grupa romańska języków indoeuropejskich ale jak posłuchać o historii Portugalii (z ust wszystkowiedzącego Chrisa) to ziemia należała na początku do Celtów, do plemion germańskich, do Rzymian i Arabów…to wszystko sprawia, że w języku słychać wszystko co tylko sobie można wyobrazić. Każde z nas słyszało coś innego…kiedy słucha się portugalskiego mówionego szybko, ma się wrażenie (trójka z naszej czwórki bo Jasiek był zajęty szukaniem koszulki ze swoim ulubionym piłkarzem – Jaoa Pereira) że to język jak najbardziej słowiański. Jakby popatrzeć na pisownie, gramatykę i syntaks to wygląda jak hiszpański ale słychać i niemiecki i francuski…Jeśli jakiś Portugalczyk mówi bardzo dobrze po angielsku to brzmi zupełnie jak Irlandczyk (daliśmy się nabrać chyba ze trzy razy) a z drugiej strony zauważyliśmy, że Portugalczycy rozumieją Hiszpanów bez większych problemów. Fajna sytuacja…jedziemy „przewozem” z lotniska do hotelu a na przednim siedzeniu usadowił  się młody Amerykanin (Jeff, he reminded me so much of you…not as handsome though), który mówił trochę po hiszpańsku. Przez godzinę prowadził rozmowę z kierowcą zmieniając jedynie jedną hiszpańską samogłoskę na bardziej twardy jej odpowiednik portugalski. Nie rozumiejąc żadnego języka wysilałam każdy milimetr mojego mózgu żeby cokolwiek zrozumieć…żmudna praca ale niezwykle satysfakcjonująca. Nie było źle…pewnie, że socjolingwistycznie można było się domyśleć, no bo o czym może rozmawiać dwóch facetów jak nie o piłce, o dziewczynach i o odmianie czasownika „mieć”.

Portugalczycy zaskoczyli nas niezwykle przyjaznym stosunkiem do turystów i nie chodziło o to, że na nas zarabiają…jestem pewna, że kierowało nimi czyste poczucie niesienia pomocy. Jak dla mnie i jak na razie, najmilsi ludzie Europy. Czego nie można powiedzieć o przybyłych w podejrzanie dużej liczbie, napuchniętych od kompleksów, niesympatycznych,  malkontentów, rasistów, męskich szowinistów i klepanych po głowie (a w chwilach przypływu miłości małżeńskiej) klepanych po pupie kur domowych z naszego cudownego kraju. Kochani, od pamiętnego, dla mnie przynajmniej, wpisu na starym blogu, staram się nie komentować zachowań Polaków ale nie ma wyjścia…muszę! Szlag mnie trafia kiedy słyszę w jaki sposób Polacy komentują wszystko i wszystkich, jak nazywają ‘po imieniu” każde zachowanie, kolor skóry…ba, kolor sukienki, długość włosów i wielkość tyłka! Szlag mnie trafił jak na meczu nie kryjąca się ze swoim bardzo wysokim wykształceniem, statusem społecznym i obyciem w świecie prosi czarnoskórego Portugalczyka o niezasłanianie ekranu hasłem: „hej czekolada, move!” Przechodząca obok mnie leżącej topless (a miałam nadzieję, że nikt nie zauważy, że nie jestem słaboowłosionym facetem) na plaży para z nadwagą, papierosami w ustach i śląskim akcentem: „żeby to chociaż miała co pokazać” a za chwilę „a tamta co tak cyce wywaliła?” albo facet pływa w basenie, do którego skacze (bo może przecież, basen publiczny) mały Duńczyk i panu woda na twarz prysnęła. Więc pan do chłopca: „ty huju jeden będziesz mi tu skakał jak ja pływam.” Na przemian wymiotować i płakać mi się chciało…albo sposób w jaki mężowi odnosili się do żon…Wszystkie zupy były za słone a spódniczki za krótkie i „z czego kurwa się śmiejesz?” i „no weź się kurwa zajmij dzieckiem.” Najpierw bardzo chciałam się „zaprzyjaźnić” z tymi wszystkimi Polakami ale po dwóch dniach nawet nie przypominałam dzieciom żeby mówiły po polsku…Szok! Kochani, idźmy w świat i pokazujmy się z jak najlepszej strony bo wstyd…

Poza tymi przygodami…było super! Plaże w Portugalii są naprawdę piękne i bardzo czyste, wybrzeże cudowne z pięknymi skałami, jaskiniami, tajemniczymi przejściami dostępnymi tylko podczas odpływu, piaseczek już bardzo przypominający nasz bałtycki, woda, ponoć wyjątkowo w tym roku, trochę zimna. Dzieciom nie przeszkadzało, siedziały i tak non stop a mnie tym bardziej bo nie wchodziłam. Roślinność niska ale za to bardzo zielona. Wszędzie pełno drzew obwieszonych pomarańczami i cytrynami, głównie białe zabudowania z małymi oknami i chyba rzadziej niż w głębi lądu przyozdobionymi płytkami ceramicznymi.

Kasia spełniła marzenie życia i spędziła godzinę w basenie z delfinami. Była taka szczęśliwa, że nawet nic nie mówiła co jest niezwykłe w jej przypadku. Płynęła ciągnięta przez dwa delfiny, przytulała je, całowała i aż unosiła się nad ziemię ze szczęścia. Janek zrezygnował z delfinów bo trzeba dobrze pływać a on jeszcze nie czuje się pewnie w wodzie. Wybrał zamiast tego wycieczkę katamaranem. Pojechaliśmy wszyscy…ja po dwóch amerykańskich Aviomarinach i z tyłkiem ściśniętym przez trzy godziny. Muszę jednak przyznać, że coś w tym jest…jestem sobie w stanie wyobrazić, że niektórzy mogą nawet czerpać przyjemność z wielogodzinnych wycieczek morskich. Cierpiałam strasznie ale byłam dzielna dla dobra ogółu…

Urodziny moje spędziliśmy na plaży znalezionej przypadkiem (Chris się zgubił albo jak kto woli udawał, że się zgubił) takiej na 50 osób z totalnie odlotowymi jaskiniami i schowkami, pełnymi krabów i innymi zwierząt, których nazw nie znam. Skończyłam 38 lat…ciekawe jak ten czas mija, nie? Jak popatrzeć na dzieci to wydaje się, że pędzi jak szalony ale jak popatrzeć na siebie to tego w ogóle nie czuję… albo żyję w kompletnym zaprzeczeniu. W sumie 38 lat to nie jest dużo a tyle jeszcze przede mną skoro się zadeklarowało, że się będzie żyć 100 lat! Wiem, że to brzmi jak cliche ale ja naprawdę nie czuję się starsza czy poważniejsza…Pewnie, że noga boli, hertzklekoty są, pamięć zawodzi i wina już tyle wypić się nie da ALE jest tyle fajnych rzeczy, które przychodzą z wiekiem że przynajmniej jeśli chodzi o mnie to bilans strat i zysków wychodzi na zero albo nawet na plus! Niech żyją starzejący się!

A ze spraw bardziej przyziemnych to pakowanko do Polski trwa, plany na pobyt są, oprócz mojego brata nie odwiedzam nikogo ale zapraszam serdecznie w imieniu mamy i swoim do Starokrzepic albo w sierpniu do Garmisch! Wyjeżdżamy w piątek i jesteśmy, krócej niż zwykle, do 25-go lipca. Mam nadzieję, że internetu w Starokrzepicach nie popsuję jak rok temu i będę mogła pisać od czasu do czasu.

Udanych wakacji życzę kochani!

I tak powinno być

I takie weekendy lubię. W sobotę z dwoma polskimi pół-rodzinami (połówki się nie stawiły tego dnia) pojechaliśmy na Eckbauer. To była moja pierwsza wycieczka w góry po moim wypadku z nogą. Oczywiście wycieczka wyglądała tak, że wjechaliśmy wyciągiem na szczyt, wspięliśmy się 10 minut pod górkę i zrobiliśmy piknik. Nawet te krótkie 10 minut były dla mnie za długie i zbyt pod górkę. To wszystko co mówią i piszą o Achillesie jest jednak prawdą…dochodzenie do siebie trwa bardzo, bardzo długo. Piknik był przedni, na przemian gorące słońce kiedy to wszyscy się rozbierali do bielizny i zachmurne słońce kiedy to zakładaliśmy bluzy na poparzone ramiona. Ile lat trzeba żeby się nauczyć, że pogoda w górach to nie przelewki i że się zmienia w ciągu pięciu minut? Niektórym potrzeba wielu…

Jedzonko pyszniutkie, jak zwykle zresztą, i butelka schodzonego Prosecco! Bosko! Dzieciaki miały minimalną ilość sprzętu sportowego w postaci frisbee więc pobiegały po „chwalonych łąkach umajonych, górach, dolinach zielonych”. My pogadaliśmy, popodziwialiśmy widoki i wypławiliśmy się w samopochwałach swojego cudownego życia w Garmisch…jednak nie ma to jak samowystarczalność w poprawianiu sobie humoru.

Bardzo tęskniłam za górami, za moimi rozwalającymi się butami do łażenia po górach, za piknikami i za tym widokiem…piękne niebieskie niebo, po którym a to jakieś orłopodobne ptaszyska latają a to jakiś paralotniarz śmignie albo szybowiec przeszybuje. A w tle pokryte jeszcze śniegiem piękne Alpy, których szczyty każda para naszych oczu, nawet dzieci, zna na pamięć. Jeszcze minie kilka tygodni zanim będę mogła tak naprawdę chodzić po górach, ale i tak było super!

W niedzielę wybraliśmy się do Włoch chociaż Włochy to chyba trochę za wiele powiedziane. Miasteczko, w którym wszyscy mówią po niemiecku, domki takie trochę bawarskie, w restauracjach częściej piwo niż Prosecco i wino no i góry takie trochę jak nasze, za to powietrze kompletnie włoskie, duszne, włoskie ciepełko. Trafiliśmy na targ w Merano i na otwarte sklepy więc z Kasią spędziłyśmy godzinkę i kilka Euro w Zarze a na targu zaopatrzyliśmy się w oliwę z oliwek, kilo oliwek z czosnkiem i wędzoną mozzarellę! Zjedliśmy pizzę, połaziliśmy po mieście i wróciliśmy do domu. Ale nie to było najciekawsze w tej podróży…

Chris nienawidzi autostrad a najbardziej na świecie chyba nienawidzi przejścia granicznego Brennero (nie, jeszcze bardziej nienawidzi jechać gdziekolwiek na północ od Częstochowy). Wymyślił więc ze pojedziemy przez bardzo znany austriacki ośrodek narciarski Soelden a stamtąd do Merano. GPS nie powiedziało nam, że przełęcz przez góry jest na wysokości 2,500 n.p.m! Przełęcz jest otwarta tylko 4 miesiące w roku z powodu śniegu oczywiście, którego czasem jest aż 8 metrów. Droga pod górę to dwanaście zakrętów tzw. hairpin po angielszczyźnie (a to słowo to twór słowacko-polski na potrzebę chwili) czyli, że wsuwki do włosów i to pod górę jakby tę wsuwkę postawić prawie pionowo. Do tego uliczka w wielu jej częściach była jak tunel w śniegu, dwa razy wyższym od naszego, nie całkiem karłowatego samochodu. Stoki wciąż pokryte grubą warstwą śniegu i nagle dwóch wariatów narciarzy wspina się z nartami na plecach pod górę. Następnie, jestem pewna, że uśmiechem od ucha do ucha, ciach na dół i znów narty na plecy i tak w kółko! Tacy ludzie zawsze sprawiają, że uśmiecham się do siebie. Niegroźni wariaci! Ale żeby nie było tak cudownie to nie wzięłam żadnej tabletki więc czułam każdy zakręcik w moim żołądku i myślałam, że wyzionę ducha. Dopiero super świeżutkie powietrze na 2,500 metrach (ja w klapkach!!) pomogło. Wieczorem w domu sprawdzam sobie FB a tam moja wysportowana koleżanka Ewa na zdjęciach na innej takiej przełęczy miedzy Włochami a Szwajcarią, jeszcze wyżej bo 2,700 z jedną maleńką różnicą, na tych zdjęciach Ewa jest na rowerze, na którym sama wjechała na taką wysokość. I tu dopiero szczęka opada!

W poniedziałek zrobiliśmy sobie spontanicznego polskiego grilla u Wieczorków i jak zwykle, kiedy się spotkamy jest głośno, czasem wesoło, czasem smutno, czasem nerw komuś puści, ktoś inny go złapie, ale zawsze jest swojsko i jak już pisałam kiedyś, bezpiecznie i „u siebie”.

I tak nam minął weekend i tak powinny mijać i inne…

P1040875

P1040879

P1040894