Naturalizacja – etap trzeci i ostatni…

FullSizeRender

Łazili za mną, czarowali amerykańską otwartością, podrzucali najsłodsze kolby kukurydzy i zbyt czekoladowe lody. Dali pracę, wprawdzie źle wyliczyli dojazdy i tłukę się samochodem dwie godziny dziennie, ale za to zaproponowali taką podwyżkę poczucia własnej wartość, że dojazdy nie wadzą. Dorzucili plaże, ocean i na koniec dowalili moje ulubione plus dwadzieścia sześć, bezchmurne niebo i lekki wietrzyk, tak na wszelki żeby się nie pocić zbytnio. Żebym tylko przyjęła to obywatelstwo, żebym tylko się zgodziła, żebym tylko zasiliła ich szeregi. No i zgodziłam się w końcu i kilka dni temu zostałam obywatelką Stanów Zjednoczonych. Coś tam poprzysięgałam, że jak w razie draki, broń w dłoń, hełm na łeb i bij zabij. No nie wiem, bo ja raczej z tych co zwieją, ale myślę sobie, że dopóki moi Amerykanie nie zaatakują moich Polaków, lub na odwrót, i nie będę musiała stawać po czyjejś stronie, będzie dobrze.

Roboty mi za to przybyło. Co dwa obywatelstwa, to nie jedno. Polityką dwóch krajów zająć się trzeba. Dwa zdania na temat sobie wyrobić. Choćby proste zdania, sam podmiot i orzeczenie, ale wyrobić sobie trzeba. Orientować się trzeba w geografii aż dwóch państw, pechowo Stany niemałe i obawiam się, że mi życia nie starczy na orientację. Trzeba nauczyć się narzekać na dwa fronty. Na Polskę już sporo jest do narzekania, a teraz jeszcze Stany i co rusz coś nie halo. I podczas dwóch hymnów wypada się popłakać i żonglować dwoma paszportami w zależności od długości kolejki na lotnisku, nie jednego, a dwóch prezydentów mieć w głębokim poważaniu, nie znać się na nie jednym, a dwóch systematach podatkowych, kibicować dwóm drużynom narodowym. Nie wiem, czy nie za dużo sobie na głowę wzięłam. Słowo się jednak rzekło to i trza kobyłce u płota stanąć.

A tak serio…stałam w pokoju pełnym ludzi, którzy tak jak ja przyjmowali obywatelstwo amerykańskie. W różnym wieku, nierzadko starsi ludzie, którzy ze łzami w oczach wypowiadali słowa przysięgi i podczas kiedy ja ruszałam tylko ustami (dla dobra słuchaczy) im łamał się głos kiedy głośno i wyraźnie śpiewali hymn Stanów Zjednoczonych. Nie wiem z jakich powodów przyjmowali obywatelstwo, nie wiem, czy było im łatwo dotrzeć do tego momentu czy czekali na tę chwilę wiele lat. Nie wiem co to dla nich oznacza, może lepszą pracę, większe poczucie wartości, może możliwość sprowadzenia rodziny, ale dotarło do mnie, że dla niektórych otrzymanie obywatelstwa amerykańskiego nie było pewnikiem tak jak dla mnie, nie było kolejnym etapem życia, kolejnym zadaniem papierkowym. Dla niektórych to był bardzo ważny moment w życiu i jedyne co ja, trochę zbyt zarozumiała, trochę zbyt harda, mogę zrobić, to ukłonić się w pas. To się kłaniam niniejszym.

P.S. Z powodu wakacji, żniw i sianokosów, zawieszam pisanie na jakiś czas. Wrócę opalona, z udarem słonecznym i głową pełną nowych, poudarowych wpisów.

Wspaniałego lata wszystkim życzę!

FullSizeRender (1)